Pierwsza transza dofinansowania europejskich armii i przemysłu obronnego już powoduje spory. Tradycyjnie po dwóch stronach znalazły się Niemcy i Francja, zaś sednem jest wykorzystanie tego funduszu – czy ma być przeznaczony na kupowanie uzbrojenia w Europie czy także poza nią. Istotny jest też problem jak zastąpić amerykański udział w NATO.
Pierwsza transza dofinansowania przemysłu obronnego i europejskich armii wynosi 150 mld euro. Została uchwalona w błyskawicznym tempie po groźbach prezydenta USA Donalda Trumpa, iż zakończy trwający od 1945 roku układ, w którym Europa była chroniona i pod parasolem atomowym Stanów Zjednoczonych. Jak wiadomo, układ ten działał na tyle dobrze, iż spowodował od 1989 roku skokowe zmniejszenie zdolności obronnych i częściowy demontaż własnej europejskiej siły militarnej. w tej chwili wobec gróźb Trumpa i trwającej ponad trzy lata pełnoskalowej wojny na Ukrainie te zdolności w jak najszybszym terminie muszą zostać przywrócone.
Na początku marca Komisja Europejska zaproponowała pozyskanie 150 mld euro będących kredytem dla państw UE w celu zwiększenia ich produkcji wojskowej. Pomysł uzyskał jednomyślne poparcie, ale problemy zaczęły się przy dopracowywaniu szczegółów, bowiem grupa państw Unii na czele z Francją widzi te pieniądze jako nie tylko dodatkowe kwoty na zakup sprzętu i wyposażenia wojskowego, ale także na zakup tylko w europejskich firmach dla rozwinięcia i utrzymania ich zdolności produkcyjnych. Jednak ten pomysł ma także przeciwników.
Do najwytrwalszych należy kanclerz Niemiec Olaf Scholz, który powiedział, iż inicjatywa powinna być otwarta dla firm spoza Unii.
„Bardzo ważne jest dla nas, aby projekty, które mogą zostać w ten sposób wsparte były otwarte na kraje, które nie są częścią Unii Europejskiej, ale ściśle ze sobą współpracują, takie jak Wielka Brytania, Norwegia, Szwajcaria czy Turcja” – zauważył.
Francja, której przewodzi prezydent Emmanuel Macron, od dawna popiera zwiększanie autonomii europejskiej w dziedzinie zbrojeniowej i pobudzanie produkcji europejskiej – zwłaszcza francuskiej – zbrojeniówki. Jak skontrował on słowa Scholza, „wydatki nie powinny być przeznaczane na nowy, gotowy sprzęt, który znów jest nieeuropejski”. Dodał przy tym, iż w przypadku luk w kluczowych zdolnościach Europy jak obrona powietrzna, rakiety balistyczne i manewrujące, systemy walki radioelektronicznej, rozpoznania i namierzania, trzeba rozbudowywać zdolności europejskie, a metodą jest „identyfikacja najlepszych biznesmenów i przedsiębiorstw, jakie mamy”. Uważa też, iż każde państwo członkowskie UE powinno zostać poproszone o „ponowne zbadanie zamówień, aby sprawdzić, czy zamówienia europejskie mogłyby zostać potraktowane priorytetowo”.
Problem jest jednak znacznie szerszy. Nie chodzi tu o wymienione przez Olafa Scholza Wlk. Brytanię, Norwegię czy Szwajcarię, od dawna traktowane w Unii Europejskiej jak kraje Europy. Kilka państw UE, podobnie jak Francja, sądzi iż europejskie fundusze nie powinny znowu trafiać do USA, które już pokazały polityczną niestabilność, Korei Południowej czy Turcji, których przemysł zbrojeniowy jest naturalnym konkurentem zbrojeniówki europejskiej.
Do tego dochodzi element personalnej rywalizacji – mówi się w Brukseli, iż powszechnie nielubiany w Unii Europejskiej odchodzący już z urzędu kanclerskiego po przegranych wyborach Olaf Schloz, specjalnie wysunął ten argument, jako iż jest skłócony od lat z Emmanuelem Macronem.
Brukselscy dyplomaci obawiają się, iż inicjatywa o wartości 150 mld euro zostanie wykolejona przez ten konflikt personalny oraz dokładnie te same argumenty, które o rok opóźniły porozumienie w sprawie Europejskiego Programu Przemysłu Obronnego, funduszu o wartości 1,5 mld euro wypłacającego dotacje na obronę. Paryż zażądał i w tej sprawie, by założono ograniczenia co do tego, jaka część środków mogłaby zostać wydana na sprzęt i komponenty spoza UE oraz chciał uchwalenia zakazu nabywania systemów zawierających komponenty chronione prawem własności intelektualnej państw trzecich. Co ciekawe, obecne stanowisko Waszyngtonu pokazało, iż w staraniach Francji dużo jest racji, ale kontrakty na zakupy sprzętu z USA praktycznie każdego kraju europejskiego dokonane od początku pełnoskalowej wojny na Ukrainie są bardzo trudne do zmiany i zerwania, bo groziłoby to gigantycznymi karami umownymi i brakiem nowego wyposażenia jednostek. W efekcie można mówić o zakupach w firmach europejskich tylko w przypadku nowych zamówień, a i to nie wszystkich. Co bowiem zrobić z komponentami do już kupionego poza UE sprzętu?
Stąd urzędnicy Komisji Europejskiej, którym powierzono opracowanie szczegółowej propozycji w ciągu najbliższych 10 dni mają blisko współpracować z Paryżem, Berlinem i innymi stolicami po to, by upewnić się czy nie zostanie ona zablokowana w ostatniej chwili, kiedy zostanie przesłana do zatwierdzenia przez państwa członkowskie.
„Trzeba wykonać dużo pracy w tej sprawie. Nie istniała tydzień temu i musi być gotowa w mniej niż dwa tygodnie. Będą kompromisy” – powiedział „Financial Times” jeden z komisarzy UE.
Jak wcześniej stwierdziła przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen, nowe kredyty zaproponowane przez Komisję „pomogą państwom członkowskim połączyć popyt i wspólnie kupować” i będą ukierunkowane na siedem kluczowych zdolności, które muszą osiągnąć armie europejskie, w tym obronę przeciwlotniczą oraz przeciwrakietową, artylerię i drony. Mają także zapewnić „szybkie dostawy sprzętu wojskowego dla Ukrainy”.
Pod presją szybkiego wypracowania porozumienia w takich okolicznościach znajdzie się polski rząd i personalnie premier RP Donald Tusk. Polska bowiem w tej chwili sprawuje przewodnictwo rotacyjne w UE. Co gorsza, Tusk personalnie jest w fatalnych stosunkach z Olafem Scholzem i w bardzo dobrych relacjach z Emmanuelem Macronem, ale ze względu na już dokonane zakupy uzbrojenia dla Sił Zbrojnych RP Polsce bliżej do stanowiska niemieckiego niż francuskiego. Inicjatywa zaś musi być zatwierdzona przez większość z 27 państw Unii, a już jest pewne, iż Węgry będą głosować przeciw. Stanowisko Francji, jeżeli jej żądania nie zostaną spełnione, jest niejasne, tymczasem jak pokazuje kwestia Europejskiego Programu Obronnego jej poparcie jest niezbędne, choćby jeżeli w toku zatwierdzania całego procesu miałaby ona zostać przegłosowana.
„Jesteśmy na etapie, na którym trzeba to po prostu rozwiązać w imię szybkości, a nie perfekcji. Ale jeżeli istniała niechęć do przeforsowania 1,5 mld euro wobec sprzeciwów Francji, jak mamy to zrobić ze 150 mld euro?” – powiedział „Financial Times” dyplomata UE zaangażowany w negocjacje.
Problem jest także po drugiej stronie. Sekretarz generalny NATO Mark Rutte stwierdził, iż zwiększone budżety obronne rządów europejskich są pierwszym krokiem w zabezpieczeniu kontynentu, unijne środki dodatkowe – drugim, ale konieczne jest także zwiększenie produkcji w samych firmach przemysłu zbrojeniowego.
„Musimy również gwałtownie zwiększyć naszą produkcję obronną. Obejmuje to amunicję, okręty, czołgi, samoloty bojowe, ale także satelity i drony. Przez zbyt długi czas produkowaliśmy zdecydowanie za mało” – powiedział Rutte w wywiadzie dla niemieckiej gazety Welt am Sonntag.
Rutte pochwalił przy tym firmy zbrojeniowe, zwłaszcza niemieckie, ale na koniec dodał: „prawdą jest, iż nie produkujemy tyle, ile potrzebujemy”. Sekretarz generalny NATO obawia się bowiem, iż choćby uchwalenie funduszy w wysokości 650 mld euro na obronę w ciągu czterech lat bez wywoływania procedury nadmiernego deficytu nie pomoże zbyt wiele – „po prostu nie będzie tych pieniędzy na co wydać, jeżeli nie zwiększymy produkcji”.
„Podróżowałem do wielu producentów obronnych i spotkałem się z wieloma dyrektorami generalnymi dużych firm zbrojeniowych, a mój przekaz do nich jest jasny: popyt istnieje, teraz liczymy na to, iż go zaspokoicie” – powiedział były premier Holandii.
Rutte, podobnie jak Francuzi, jest zwolennikiem wydawania wszystkich środków budżetowych w przemyśle europejskim, ale jak sam stwierdził „rozumie ograniczenia, z którymi mamy w tej chwili do czynienia w tej kwestii”.
Jednym z nich jest fragmentacja europejskiego przemysłu zbrojeniowego, o czym pisze Ronja Kempin z Niemieckiego Instytutu Spraw Międzynarodowych i Bezpieczeństwa (SWP).
„Każdy kraj działa w dużej mierze niezależnie z własnymi systemami zamówień i siłami zbrojnymi, które są ledwie interoperacyjne. Europejczycy przez cały czas wydają ponad 80% swoich wydatków na obronę na szczeblu krajowym. Oznacza to, iż brakuje im ekonomii skali. Otrzymują mniej możliwości za swoje pieniądze. Zastrzeżenia dotyczące suwerenności narodowej stoją na przeszkodzie interoperacyjności sił zbrojnych” – uważa.
NATO problem ten widziało od dawna i lekarstwem na niego miała być właśnie interoperacyjność. To jednak Unia Europejska, a nie NATO, dysponuje całym wachlarzem środków promujących wspólne zamówienia i innowacje w technologii obronnej. Według Luigi Scazzieriego z Centrum Reform Europejskich Europa wie co musi teraz zrobić – na podstawie planów obronnych wypełnić luki w zdolnościach NATO. Być może także luki po Amerykanach, jeżeli ograniczą bardziej swoją obecność w Pakcie. Przewodnicząca Komisji Ursula von der Leyen podkreśla, iż wysiłki przemysłowe UE w zakresie obrony muszą być dostosowane do tych wymagań NATO.
Jak zauważają Torben Schütz i Christian Mölling z Fundacji Bertelsmanna, brak USA oznacza zdanie NATO na „europejski sposób wojny”.
„NATO posiada w tej chwili około dwóch trzecich zdolności wymaganych do wdrożenia nowych regionalnych planów obronnych. Bez Stanów Zjednoczonych ten udział spada do około połowy” – zauważają, dodając, iż Europa musi wypełnić tę lukę tak szybko, jak to możliwe.
Oznacza to konieczność inwestowania w takie obszary jak obrona powietrzna, systemy uderzeniowe dalekiego zasięgu, drony i technologię przeciwdronową, systemy walki radioelektronicznej oraz ISTAR – wywiad, kierowanie, wykrywanie celów i rozpoznanie. ISTAR należy do słabych stron Europy, co zostało wykazane przez wycofanie się Stanów Zjednoczonych z wymiany informacji wywiadowczych z Ukrainą i konieczność pospiesznego „łatania” zdolności pomocą ze strony Wlk. Brytanii i Francji.
Schütz i Mölling podkreślają przy tym, iż Europa musiałby posiadać zdolność do szybkiego wystawienia jednostek złożonych ze 120 tys. żołnierzy i oficerów, by powstrzymać Rosję na wczesnym etapie ataku. Europejczycy powinni także zastąpić amerykańskie struktury dowodzenia w NATO, zachowując jednocześnie te, które się sprawdziły.
Prawdziwym problemem jest, jak zastąpić amerykańskie odstraszanie nuklearne. Teoretycznie mogą zrobić to Wlk. Brytania i Francja. Jednak brytyjskie możliwości odstraszania nuklearnego zależą ściśle od amerykańskiej technologii rakietowej oraz chęci Amerykanów do wypełniania zobowiązań w zakresie utrzymania swoich technologii w systemie brytyjskiego odstraszania. Inaczej z Francuzami. Tu rozwiązania są niezależne, autonomiczne, ale jest ich dość mało. Dodatkowo mimo obietnic Emmanuela Macrona objęcia całej Europy francuskim parasolem atomowym, rewizji wymagałaby cała doktryna strategiczna Francji. A to nie nastąpi w ciągu tygodni czy choćby miesięcy. Jednak w całej Europie jako przykład wagi całego problemu podaje się słowa premiera RP Donalda Tuska, który stwierdził, iż francuska propozycja „wymaga poważnego potraktowania”. „Powiedział to premier kraju opierającego się do tej pory mocno na amerykańskich gwarancjach bezpieczeństwa” – skomentował belgijski „Le Soir”, a „Financial Times dodał: „to pokazuje, jak Europejczycy myślą teraz o czymś nie do pomyślenia.”