Artyści i kolekcjonerzy. Lulla La Polaca – warszawska Drag Queen

magazif.com 1 dzień temu
Zdjęcie: Artyści i kolekcjonerzy. Lulla La Polaca – warszawska Drag Queen


Najstarsza drag queen w Polsce. Ikona, legenda, żywa kronika czasów, w których scena była stołem, a kostiumy szyto z jednej, cudem zdobytej, belki materiału. Lulla La Polaca – artystka, która nie przestała wierzyć w teatr, wspólnotę i sens bycia sobą. W rozmowie z Matem Kubajem opowiada o narodzinach swojej scenicznej tożsamości, o sztuce dragu w PRL-u, trudnych momentach życia i marzeniu, które dziś realizuje na deskach Teatru Powszechnego. Mimo 86 lat w metryce, nie traci energii, dystansu i odwagi. – „Ciągle mi się chce” – mówi. I my temu wierzymy.

Mat Kubaj: Mój drogi, pierwsze pytanie jest po to, żeby w ogóle przybliżyć Twoją postać – powiedz, skąd pseudonim Lulla La Polaca?

Lulla La Polaca: Zacząć by trzeba od początku świata i dzień wcześniej – jak to się mówi. Lulla La Polaca to pseudonim sprzed lat kilku. Zaczęło się od tego, iż najpierw była Luna, potem była Luna kobieta księżycowa, potem była Lula w futerko się otula – dodała to już osoba, która mi towarzyszyła w życiu, a Lulla la Polaca powstała w Madrycie, gdzie pojechałem na zaproszenie Marka Kellera, który urządzał w muzeum madryckim wystawę prac swojego przyjaciela, kochanka, rzeźbiarza, malarza Juana Soriano. Po niej poszliśmy na spacer i zobaczyłem plakat na mieście, który oklejał jakiś słupek. To był właśnie ten plakat, który jest u mnie. Marek przywiózł mi go w prezencie do Polski. Mijasz go, wchodząc do mnie do mieszkania. Stąd się wzięła Lulla.

Wspaniale, od czego się to wszystko zaczęło? Jak narodziła się sceniczna postać Lulli?

Trudna sprawa, trzeba by sięgnąć pamięcią do przełomu lat 60 i 70., kiedy to żyliśmy, a o ile chodzi o postać w dragu, to kto wtedy w ogóle znał takie słowo? Ale powiedzmy, iż ciągnęło nas do jakichś przebieranek czy występów w cudzysłowie, bo cóż to były za występy w prywatnym mieszkaniu, na stole, przy tanim winie marki wino?! Ale właśnie w taki sposób powstawało jakieś gniazdo, myśl, iż może kiedyś będziemy mieć własną scenę, własne kostiumy, własne pomysły. W peerelowskich czasach spotykaliśmy się, na tyle, na ile pozwalały możliwości. U mnie prywatnie w domu, w gronie, powiedzmy gejów, którzy w jakiś sposób chcieli się czy przebrać, czy zaśpiewać, zrobić jakieś ciekawe, śmieszne widowisko ze swojej postaci. Również mogło się to odbywać wtedy, kiedy moich rodziców nie było w domu, a nie było ich w domu raz w roku, przez dwa tygodnie, kiedy wyjeżdżali na jakiś urlop. Pierwsze takie rzetelne i nazwijmy to “z prawdziwej bajki” spotkania, gdzieśmy się mogli już pokazać to był moment, kiedy jeden z naszych kolegów przyjaciół miał już swoje własne mieszkanie i to dwupoziomowe. Były w tym mieszkaniu, co bardzo istotne, kręcone schody, które już wtedy dawały nam jakąś wizję teatru rewiowego, zwłaszcza iż pokryte były takim czerwonym dywanem. Wtedy to już można było myśleć, iż jak tutaj lampę postawimy z kolorową żarówką, to już będzie zupełnie jak w Casino de Paris na przykład lub w jakimś innym Moulin Rouge czy w jakiejś innej paryskiej rewii, bo te były najmodniejsze i o nich do dzisiaj w świecie się mówi. W każdym razie, to był czas taki niby nieśmieszny, bo tak się to określa cały ten czas PRLu, który był trudny, ciężki, szary, i siermiężny, ale dla nas to był czas takiej namiastki tego, iż jesteśmy.

Pierwsze podrygi ku scenie, ku widowni?

Była już widownia, bo u Andrzeja w tym dużym mieszkaniu, przychodziło czasem i 35 osób. To już się liczyło. Oczywiście było to towarzystwo mieszane, bo on był pracownikiem sądu, był sędzią i adwokatem, ale sam też uwielbiał się przebierać i była to dla niego jakaś forma frajdy, rozrywki, i jakiejś namiętności, bo to budziło w nas takie: „cholera, będziemy wreszcie mieli!” Pamiętam jak Maryla, nasza przyjaciółka, zdobyła pierwszy raz belkę materiału, pracowała wtedy w Społem i dogadała się z magazynierem, iż on odsprzeda nam tę belkę. Nie wiem, czy ona choćby powiedziała, iż to będzie dla gejów, którzy się będą przebierali. No i co teraz zrobić? Belka materiału jest, ale ten materiał jest w jednym kolorze i jak 5 czy 6 gejów się ubierze w ten sam materiał, to będą wyglądali jak idioci. Ale mieliśmy na szczęście taką koleżankę sympatyczną, która potrafiła obsługiwać maszynę do szycia i ciekawie wymyślać takie proste, ale interesujące projekty i ona to w jakiś sposób opanowała. Pamiętam, iż z tej jednokolorowej belki materiału zrobiła kilka kreacji. I tak się to wszystko zaczęło: u Andrzeja w mieszkaniu. Miał on z resztą fajną siostrę, której często udawało się wyjeżdżać do Londynu i z którejś podróży przywiozła raz perukę, potem przy kolejnym wyjeździe następną i to raz ja ją zakładałem, to raz Andrzej, a raz Maryla, a raz Marek, a to raz jeszcze ktoś inny. I tak żeśmy się wysługiwali, takimi gadżetami, które teraz można dostać wszędzie, bo wejdziesz w internet i możesz kupić sto peruk i krótkich, i długich, i z warkoczami, i z grzywką, i bez grzywki, i z lokami, i bez loków, i proste, i z falbankami i wszystko, jakie tylko ci się żywnie podoba. Inny czas, inne warunki. Inne.

Więc trzeba było sobie jakoś radzić…

Jakoś żeśmy sobie radzili. Coś się pożyczyło, coś się dostało od dziewczyn, jak już nie używały i nam oddawały – i tak się to wszystko zaczęło gromadzić. Tak doszliśmy do współczesności. Do czasów, kiedy Lulla spotyka przez przypadek, w jednym z klubów warszawskich słynną naszą drag queen wietnamskiego pochodzenia, Kim Lee i od tego się w moim życiu dragu wszystko zaczęło. Bo to wszystko, co Ci dotychczas powiedziałem, to są tak zwane troszkę wygłupianki, troszkę przebieranki, troszkę takie rozbawianie towarzystwa. Na tym to polegało, bo na czym innym mogło? Czy mogliśmy marzyć o jakiejś scenie? Do dzisiaj zresztą nie mamy żadnej sceny. Są kluby, jest to słynne La Pose, w którym się odbywają cyklicznie jakieś imprezy, ale prawdziwej sceny teatru dragu nie mamy. Nie ma stałego składu, który byłby tworzył zespół taki jak w teatrze, gdzie byłoby nie wiem 6, 7, 8 osób, które będą miały reżysera, które będą miały scenografa, który przygotuje program na pół roku czy na kwartał i będzie scena dragu z prawdziwego zdarzenia.

A może teraz trzeba się o to postarać? Jak oceniasz współczesny poziom dragu na naszym polskim podwórku?

Jeżeli w ogóle wolno mi oceniać… Bo taką ocenę powinien wystawiać profesjonalista, powinien wystawiać ktoś, kto ma wyobraźnię do reżyserii, jest dobrym obserwatorem sceny. Wydaje mi się, iż mnie jako tej postaci, która zamienia się w postać w dragu, nie wiem, czy wolno oceniać. Ale ponieważ pytasz o to, to uważam, iż scena polskiego dragu jest na bardzo dobrym poziomie i uważam, iż z każdym miesiącem, rokiem i kolejnym pokazem, nabiera coraz lepszego blasku. Mimo iż tak jak podkreślałem przed chwilą, nie mamy własnej sceny, nie mamy garderoby, nie mamy reżysera, nie mamy powiedzmy tego wszystkiego, co teatr czy opera posiadają, my to wszystko robimy, jak to się mówi, rzemieślniczo. Nie mówię, iż to ma być wielkość teatru narodowego czy opery i nie musi się tam mieścić 2000 osób. Niech się mieści 100, niech się mieści 200, niech się mieści 80. Na początku tylko miejmy tę możliwość, iż przychodzę i wiem, iż będzie garderoba, iż będę mógł swoją kreację, którą wiozę w walizeczce czy w torbie powiesić na wieszaku, iż perukę założę na główkę, iż zapalę sobie światła wokół lustra, w którym mi zrobią makijaż albo zrobię go sam czy sama. Bo my przemieniamy się z postaci męskiej w postaci z dragu naśladujące pewne postaci czy artystek, czy śpiewaczek, czy piosenkarek, czy Bóg wie kogo. Natomiast uważam, iż wszystkie te moje koleżanki w dragu, a jest ich naprawdę wiele, są dużo ode mnie młodsze i mogą jeszcze sporo zmienić. Ja jestem określany w środowisku jako ta najstarsza drag. Gdyby była jakaś jeszcze starsza, to chętnie bym ją poznał i się zaprzyjaźnił, bo może się gdzieś ukrywa w szafie. To wyjdź dziewczyno i się pokaż. Stwórzmy duet, jak kiedyś siostry Kessler i będziemy razem miały z 200 lat. O!

To by dopiero było coś.

To byłaby dopiero bomba. Natomiast nie ma tego, więc tak jak przylgnęła metka do Lulli, iż najstarsza, to niech będzie. Mnie to nie przynosi dyskomfortu, wręcz wyróżnia w jakiś sposób i ja się z tego cieszę. Mnie jest miło rozmawia z młodszymi w tym fachu, a widzę, iż i one odwzajemniają się w ten sposób, iż chętnie tego słuchają i chętnie pytają o wiele rzeczy. Właśnie o te zaszłości, z tego okresu, o którym one kilka wiedzą, a jeżeli wiedzą, to z jakiegoś przekazu niebezpośredniego, z prasy, z książki, z dziennika. choćby niedawno ktoś do mnie napisał, iż wchodzi na scenę dragu, czy mógłby się ze mną spotkać i pogadać, bo chciałby się w jakiś sposób dowiedzieć szczegółów i tak dalej. Bardzo miło i napisałem przyjedź chłopcze, przyjedź kochany czy kochana, pogadamy, ale skończyło się na tym, iż więcej się nie odezwał. No więc to tak wygląda. Natomiast uważam, iż wszystkie te moje przyjaciółki już istniejące reprezentują wysoki poziom sceny drag i jest mi miło, jak mnie gościnnie ktoś czy klub, w którym one występują, zaprosi. Coraz rzadziej się to dzieje, zdaję sobie z tego sprawę. Pamiętać musisz i podkreślić to w rozmowie, iż ja skończyłem 86 lat, więc mam prawo do tytułu “najstarsza”, o ile inna się nie przyznaje, albo się boi, albo nie chce, albo może rzeczywiście ten tytuł już tak się do Lulli przykleił i niech sobie będzie. Mnie to nie przeszkadza. Słowo “najstarsza” mnie w ogóle nie szkodzi.

Zaglądamy do twojej garderoby. Jaki z elementów jest Twoim ulubionym i dlaczego? Czy wiąże się z tym jakaś historia?

Wiąże się wiele historii, bo zaglądając do mojej garderoby, ja któregoś razu zdecydowałem się zliczyć kreacje, które tam się znajdują. To ważne określenie, bo to nie są sukienki. Sukienki wiszą w domach towarowych na wieszaku, a tutaj te sukienki coś stanowią, coś się z nimi wiąże. Albo ją dostałem w prezencie, albo sam ją gdzieś znalazłem i cieszyłem się, iż ją kiedyś włożę na siebie. I jest ich za dużo w tej chwili, ale uważam, iż pozbycie się ich stanowiłoby zrobienie sobie jakiejś krzywdy. Mam jedną taką ulubioną, w której się dobrze czuję, chciałbym ciągle w niej być, ale to się gwałtownie opatrzy. A jak się myśli o dragu, trzeba być ciągle lepiej przygotowanym, ciągle w czymś innym. Ma się inny kostium, inne dodatki, inne rękawiczki, inne klipsy i inne buty, inną perukę, inne rzęsy, inny wachlarz, inne pióra i tak dalej. Rozumiemy sztukę dragu i wiemy, na czym ona polega. Wszystkie moje sukienki uważam za fajne i wszystkie mi się podobają, ale wielu z nich już nie zakładam od kilku lat, bo nie było okazji. Jak już teraz wiem, iż będzie otwarcie muzeum dragu, to tam parę rzeczy ze swojej garderoby przekażę.

Co to znaczy być drag queen w Polsce? Czy Polska jest na Ciebie gotowa?

Polska chyba jest gotowa, tylko Polska nie umie o tym dokładnie się wypowiedzieć i postawić sprawy jasno. Musimy mieć wsparcie, a wsparcie możemy mieć tylko od kogoś, kto nami zarządza. Czyli w naszym przypadku ktoś, kto nami rządzi, prawda? Cały czas nie udało nam się dogadać z rządzącymi, przez ostatnie dwie kadencje, wiemy, kto rządził i kto jakie miał spojrzenie na środowisko tęczowe, na środowisko nieheteronormatywne, jak nas raczej spychano na margines. To, iż jestem tęczowy, mam do tego prawo i nikt mnie od tego nie odwróci i nikt mi tego nie ma prawa odebrać. Otwarcie o tym mówię i proszę ciągle w rozmowach i w wywiadach: młodzi ludzie, otwórzcie się, wyjdźcie z szafy, wyjdźcie z kąta. Im nas więcej, tym lepiej. o ile będziemy stanowili grupę nie 30 tysięcy, nie 300 tysięcy, tylko 3 mln powiedzmy, bo ja nie mówię tylko o drag queen, bo to jest oddzielny rozdział, to jest jak gdyby działka ludzi, którzy działają na scenie artystycznej, a ja mówię o społeczności, o nas wszystkich, o lesbijkach, o transseksualistach, o wszystkich, którzy się zdecydowali na zmianę płci, którzy odważnie do tego podeszli, którzy mieli szalone problemy ze zmianą swojej osobowości. I to jest dla mnie ważne. To muszą rządzący widzieć i nas wspierać w tym wszystkim, bo my sami i same niczego nie damy rady zrobić. Musimy mieć wsparcie tych, którzy rządzą.

Wydałeś jakiś czas temu swoją biografię. „Lulla La Polaca – Żyć to ją potrafię”. Jakie towarzyszyły Ci emocje podczas opowiadania historii całego swojego życia?

Emocje na pewno były wielkie, dlatego, iż ja w ogóle się nie spodziewałem, iż ktoś wyjdzie z taką propozycją. Wszystko mi wtedy towarzyszyło: i smutek, i radość, i nostalgia, i śmiech, cały przekrój. Bo powiedziałem Krajewskiemu całe swoje życie, a jednocześnie momentami było mi trudno, gdy widzisz ponownie te obrazy. Przy rozmowie, kiedy on tworzył tą całą opowieść i słuchał tej mojej rzeki słów, którą zanotował i stworzył z tego książkę, zakręciła mi się łza w oku, kiedy mówiłem mu o tym moim życiu, bo to niejednokrotnie były dla mnie bardzo smutne rzeczy i naprawdę takie, które mi siedzą w sercu do dzisiaj. Nie mogłem być przy śmierci ojca, potem przy śmierci ciotki, siedziałem na kontrakcie. Nie dla wygody, nie dla przyjemności, tylko dlatego, iż miałem możliwość zarobienia jakichś lepszych pieniędzy. Trzeba przyjąć, jaki to był wtedy czas. Pierwszy mój kontrakt to jest rok 1977, kiedy tu w kraju bieda, niczego nie ma, a taki wyjazd stanowił dla mnie jakieś wyróżnienie, jakąś szansę.

Jaką zatem cechę lubisz w sobie najbardziej i dlaczego?

Najbardziej? Chyba to, iż lubię mieć wokół siebie przyjaciół. Ale takich, jak ja to zawsze mówię, „przez duże P”. Przyjaciół tak zwanych PP – prawdziwych przyjaciół. Bo przyjaźnie nie powstają w ciągu tygodnia, w ciągu kwartału czy choćby w ciągu roku. Przyjaźnie muszą być zbudowane na czymś, trzeba się nawzajem poznać, poobserwować, przebywać ze sobą, rozmawiać, mieć wspólne tematy, mieć wspólne zainteresowania: kino, teatr, balet, rozrywka, kabaret, książka, muzeum, wystawa, wernisaż. To wszystko się składa na to, żeby zbudować wokół siebie przyjaciół, na których można, jak to się mówi, liczyć i być z nimi w kontakcie. Takim, iż dzwonię: „słuchaj, Piotrek, nie bardzo się ze mną dzieje, może wpadniesz, może zostawisz wszystko, o ile masz zajęcia, bo chciałbym się z tobą spotkać i od serducha powiedzieć, co mi przeszkadza, co mnie boli, co mnie dotyka”. Bo nie mam dzisiaj nastroju na to, żeby z byle kim się spotkać i gadać na takie tematy. To musi być ktoś zaufany, czyli prawdziwy przyjaciel. PP.

Występujesz w Teatrze Powszechnym w sztuce Orlando. Dlaczego występowanie w teatrze było zawsze Twoim marzeniem?

Dobre pytanie i chyba choćby nie ciężko będzie na nie odpowiedzieć, bo to się zdarzyło w 11 klasie. To był taki czas i moda taka była, iż we wszystkich szkołach się odbywały akademie na 1 maja, 22 lipca, Rewolucji Październikowej, cholera wie czego tam jeszcze, Dnia Zwycięstwa, święta Armii Czerwonej… Ciągle coś się w tych szkołach działo i ciągle akademie musiały się odbywać. I nasz polonista wybrał z klasy taką naszą trójkę – tych, którzy będą zawsze na tych akademiach albo deklamowali, albo coś czytali i tak dalej. I pamiętam jak on kiedyś zabrał nas na spacer po Starym Mieście i w pewnym momencie odciągnął mnie na wysokości Barbakanu i powiedział tak: „Wiem, z tych dokumentów, które już tam na radzie pedagogicznej przedstawiono, iż złożyłeś papiery do technikum, ale ja cię namawiam, żebyś złożył dokumenty do PWST, czyli do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej”. I tym jednym zdaniem w jakiś sposób mnie przekonał. Ostatecznie, nie spełniły się moje marzenia osiemnastolatka o studiach w szkole teatralnej, ale jednak odczekałem sześćdziesiąt lat i stanąłem na deskach i w tym teatrze się spełniam. Ta atmosfera tych prawdziwych ludzi z teatru, ludzi, którzy tam pracują zawodowo w stosunku do mojej osoby jest jakaś tak szalenie przyjazna, taka serdeczna, taka niekłamana. O, to jest dobre słowo: ta serdeczność nie jest „niekłamana”. Dla mnie to jest jakaś pasja, jakaś rzecz, która nie dokonała się w moim młodym życiu, a dokonuje się teraz.

Twoja druga młodość.

Tak, teraz jak gdyby mogę tak powiedzieć, iż jestem choćby w trzeciej czy czwartej wiośnie, bo to trzeba liczyć od początku, a Orlando będzie miało już w czerwcu 3 lata. Żyję i to Orlando się kręci. To jest to, co mnie w jakiś sposób nakręca, napędza. Powiedziałem u redaktora Piotra Jaconia, jak mi zadał pytanie “Lula, czy tobie się jeszcze chce?” Tak, ciągle mi się chce i będzie mi się pewnie chciało do końca. Nie wyobrażam sobie, żebym ja jutro założył nogę na nogę, usiadł tutaj, na tej kanapie, przy której siedzimy. Zaczął patrzeć w sufit i założył ręce w dół i powiedział: mam to już wszystko w dupie. Niczego się więcej nie chce. I co? Mam czekać? Na co? Na zmiłowanie pańskie? Nie bardzo w nie wierzę. Więc to jest jedna rzecz. A druga rzecz: chce mi się. Tak, to moje życie się plecie i wygląda. Jestem między wami, spotykamy się, cieszę się tym wszystkim, co was cieszy. W tym tygodniu byłem już trzy razy w kinie. Wczoraj byłem na świetnym filmie Picasso, Buntownik w Paryżu, nie mogłem znaleźć miejsca, ledwo się dostałem i siedziałem. Lubię siedzieć daleko, a siedziałem w trzecim rzędzie przed ekranem, bo nie mogłem gdzie indziej znaleźć miejsca. No ale tak: ciągle mi się czegoś chce.

Idź do oryginalnego materiału