Relacje Stanów Zjednoczonych z Arabią Saudyjską mają moc kształtowania biegu historii. Dlatego Chiny nie zamierzają się im przez cały czas jedynie przyglądać, zwłaszcza gdy w grze są największe na świecie złoża ropy.
„Chiny i Arabia Saudyjska uzgodniły politykę w wielu obszarach, od bezpieczeństwa po ropę naftową, dodając we wspólnym oświadczeniu w piątek, iż będą się wzajemnie wspierać, nie ingerując w swoje sprawy wewnętrzne” – doniosło 9 grudnia CNN. Dzień wcześniej w Rijadzie oba kraje podpisały aż 34 umowy o kompleksowym partnerstwie, które mają przynieść wymianę o wartości ok. 30 mld dolarów. Ich zakres jest bardzo szeroki, ponieważ obejmują obszary związane z nowymi technologiami, m.in.: fotowoltaiką, „zielonym wodorem”, informatyką, usługami w chmurze, po tradycyjne rzeczy takie jak: transport, budownictwo oraz usługi medyczne.
Jednak większą od umów wymowę ma sama wizyta prezydenta Xi Jinpinga w królestwie Saudów, postrzeganym dotąd jako wierny sojusznik Waszyngtonu.
„Tak więc Arabia Saudyjska i inne państwa Zatoki Perskiej zdecydowały się postawić swój interes narodowy na pierwszym miejscu i pokazać, iż nie są państwami wasalnymi oraz nie będą podążać posłusznie za stanowiskiem zajętym przez Stany Zjednoczone” – tak komentuje to zdarzenie indyjski „The Siasat Daily”. Dodając także, iż: „Stany Zjednoczone zwróciły swoją uwagę na inne części świata, a ich stosunki z Arabią Saudyjską i innymi państwami Zatoki Perskiej pozostają napięte, nie jest więc zaskakujące, iż monarchie arabskie próbują przekalibrować swoją politykę zagraniczną i scementować więzi z Chinami”.
Trudno się z tymi spostrzeżeniami nie zgodzić, zważywszy, iż podczas swego pobytu w Rijadzie Xi Jinping spotkał się na indywidualnych rozmowach z prawie dwudziestoma przywódcami państw arabskich, którzy ściągnęli tam na szczyt Rady Współpracy Chiny-Zatoka Perska. Wszyscy okazywali po nich swe zadowolenie, acz najwięcej powodów do euforii ma Pekin. Choć Stany Zjednoczone zdają się oficjalnie bagatelizować wagę podróży Xi Jinpinga, temu udaje się wbić klin między USA a zasobne w ropę państwa Zatoki Perskiej. Wprawdzie nie sposób określić, jak głęboko wszedł ów klin, jednak ta zmiana układu sił ma znaczenie nie tylko dla USA, ale też całego świata.
Urzędowy optymizm Waszyngtonu
„Partnerstwo amerykańsko-saudyjskie jest zakorzenione w ponad siedmiu dekadach bliskiej przyjaźni i współpracy, wzbogaconej o możliwości wymiany. Stanowi to klucz do promowania wzajemnego zrozumienia i długoterminowego rozwoju więzi między naszymi narodami” – można wyczytać w raporcie Biura Spraw Bliskowschodnich amerykańskiego Departamentu Stanu z maja 2022 r. Jednak ten dyplomatyczny język, przesiąknięty urzędowym optymizmem, mocno rozmija się z wydarzeniami ostatnich miesięcy.
Relacje USA z państwem Saudów pozostają napięte od samego początku rządów administracji Joe Bidena. Panujący w nich chłód zamienił się w lodowate zimno z początkiem października tego roku. Wówczas to państwa z grupy OPEC Plus, do której należy też i Rosja, podjęły decyzję o radykalnym cięciu wydobycia ropy naftowej. Zmniejszenie go o 2 mln baryłek dziennie powstrzymało sukcesywny spadek cen, jaki zaczął się pod koniec lata. Ta, niezwykle korzystna dla Rosji, decyzja nie zapadałby w OPEC, gdyby nie przyzwolenie Saudów. Ci dali je, choć Waszyngton prosił dokładnie o coś odwrotnego.
Dla rządzącej w USA Partii Demokratycznej rosnące ceny na stacjach benzynowych w Ameryce, oznaczały groźbę porażki w wyborach do Kongresu. Jednocześnie ropa stanowi główne źródło dochodu putinowskiej Rosji. Jej sprzedaż gwarantuje reżimowi ok. 60–70 proc. przychodów z eksportu wszelkich surowców. Według Javiera Blasa – analityka serwisu Bloomberg.com – w momencie rozpoczęcia inwazji na Ukrainę sprzedaż ropy zagranicznym kontrahentom gwarantowała Moskwie zarobek 350 milionów dolarów dziennie. Potem, wraz ze wzrostem cen, Kreml zarabiał jeszcze więcej. Głównie dzięki temu rosyjskie rezerwy finansowe nie topnieją szybko, mimo olbrzymich wydatków, które wymusza wojna. Choć koszty konfliktu są ogromne, Władimir Putin zdaje się wciąż liczyć na ostateczne zwycięstwo.
Wspierające Ukrainę Stany Zjednoczone muszą zatem finansować nowe pakiety pomocowe dla broniącego się kraju. Waszyngton na decyzję Rijadu zareagował więc jak na symboliczne wbicie noża w plecy Ameryki.
„Arabia Saudyjska poniesie konsekwencje za to, co zrobiła z Rosją” – oznajmił w wywiadzie dla CNN prezydent Joe Biden. Jednocześnie nakazała Departamentowi Energii rzucenie w listopadzie na rynek 10 milionów baryłek z rezerwy federalnej (od marca z tej samej rezerwy uwolniono już 180 mln baryłek), żeby zapobiec gwałtownemu wzrostowi cen. W tym samym czasie w Kongresie Demokraci wzywali prezydenta do zamrożenia współpracy z Saudami. Na pierwszy ogień miało pójść odcięcie Arabii od dostaw amerykańskiej broni.
Nie przedstawiało się to jednak łatwo. Jak przyznaje Departament Stanu: „Arabia Saudyjska jest największym klientem zagranicznym dla Stanów Zjednoczonych w sprzedaży wojskowej FMS (Foreign Military Sales – oprócz broni oferowana jest kompleksowa pomoc w zakresie wsparcia, szkoleń i innych usług związanych z zakupionym systemem – przyp. aut.), z ponad 100 miliardami dolarów w aktywnych przypadkach FMS” – podkreślono.
Apele polityków z Partii Demokratycznej trafiły więc do kosza, a miesiąc później Waszyngton wykonał pod adresem dynastii Saudów bardzo znaczący, pojednawczy gest.
Jak na ironię umożliwiły go, trwające do dziś reperkusje, po zamordowaniu w październiku 2018 r. w Stambule, współpracującego z „Washington Post” saudyjskiego dziennikarza Dżamala Chaszukdżi. CIA ustaliło, iż zabójstwo zlecił swym tajnym służbom książę Mohammed bin Salman, który jest nie tylko oficjalnym następcą tronu, ale też osobą sprawującą faktyczną władzę w Arabii Saudyjskiej, jako szef jej rządu.
Ujawnienie dowodów winy pozwoliło narzeczonej zamordowanego Hatice Cengiz złożyć, przy wsparciu organizacji non-profit Democracy for the Arab World Now (DAWN), pozew przeciw księciu w amerykańskim sądzie. Niedługo potem Joe Biden zapowiedział, iż zadba by rządzący Arabią Saudyjską poniósł konsekwencje zbrodni, a jego państwo powinno stać się: „pariasem dla międzynarodowej społeczności”. Minęły dwa lata i 18 listopada 2022 r. Departament Stanu USA przekazał sądowi pismo o treści: „Stany Zjednoczone z szacunkiem informują, iż oskarżony Mohammed bin Salman, premier Królestwa Arabii Saudyjskiej, jest urzędującym szefem rządu, a zatem korzysta z immunitetu od ścigania”. Tak ucinając próby dochodzenia sprawiedliwości, Waszyngton dotrzymał międzynarodowych zobowiązań mówiących, iż przywódców państw chroni dyplomatyczny immunitet, jednak uczynił to ze sporym poślizgiem w czasie. Ciekawe, iż nastąpiło to dziesięć dni po tym, gdy światło dzienne ujrzała bardzo niepokojąca dla Amerykanów wiadomość.
„Chiński przywódca Xi Jinping planuje odwiedzić Arabię Saudyjską przed końcem roku, według osób zaznajomionych z przygotowaniami do podróży Pekin i Rijad dążą do pogłębienia więzi i realizacji wizji wielobiegunowego świata, w którym USA nie dominują już w globalnym porządku” – doniósł The Wall Street Journal. W tym samym artykule podkreślono, iż bliskie niegdyś powiązania ekonomiczne USA i Arabii Saudyjskiej stają się coraz luźniejsze. „Saudyjczycy sprzedawali kiedyś USA ponad 2 miliony baryłek ropy dziennie, ale według amerykańskiej Agencji Informacji Energetycznej sprzedaż spadła do mniej niż 500 000. Stany Zjednoczone stały się największym producentem ropy na świecie, a Chiny są w tej chwili największym nabywcą saudyjskiej ropy” – odnotowano.
To uniezależnienie się USA od głównego niegdyś dostawcy paliw nie zmienia jednego. Kontrolując największe na globie złoża ropy naftowej, to wciąż Saudowe mogą decydować o tym, jaka jest jej rynkowa podaż. Tak wywierając wpływ na cenę najważniejszego z paliw. Ten fakt wpływał już w przeszłości na bieg dziejów świata.
Sojusznik do kupienia
W lutym 1945 r. w drodze powrotnej z konferencji w Jałcie Franklin D. Roosevelt postanowił odwiedzić króla Ibn Sauda. Zaledwie pięć lat wcześniej USA nawiązały stosunki dyplomatyczne z krajem monarchy i dotychczasowe relacje Waszyngtonu z Rijadem nie należały do zażyłych. Władcę Arabii Saudyjskiej prezydent zaprosił na pokład krążownika „Quincy”. Po pogawędce król sprezentował Rooseveltowi komplet bogato zdobionych szabel i sztyletów. Prezydent w rewanżu obiecał amerykańskie samoloty. Tak zawiązywała się przyjaźń między monarchią absolutną, wywodzącą swe korzenie z ultrakonserwatywnego odłamu islamu – wahabizmu, a wzorcową, zachodnią demokracją. Okazało się to możliwe, ponieważ geolodzy w tamtym czasie ustalili ponad wszelką wątpliwość, iż pod pustynią na Półwyspie Arabskim znajdują się największe na świecie złoża ropy. Zapewnienie dostępu do nich amerykańskim koncernom naftowym, za cenę zaledwie kilkudziesięciu myśliwców stanowiło znakomitą inwestycję. Zwłaszcza iż Waszyngton uprzedził o włos, pragnących dokładnie tego samego Brytyjczyków. niedługo amerykańskie firmy na czele z koncernami Socal i Texaco powołały, mającą zajmować się eksploatacją saudyjskich złóż spółkę Arabian American Oil Company – Aramco. W zamian król Ibn Sauda mógł liczyć na darmowe wycieczki do USA dla całej rodziny (prawie 100 osób), darmowe pokoje w najdroższych hotelach, luksusowe samochody w prezencie oraz egzotyczne potrawy przywożone samolotami z USA do Rijadu. Dla Aramco, które gwałtownie wyrosło na naftowego giganta, te wydatki można nazwać groszowymi.
Po kilku latach rodzina królewska, traktująca Arabię Saudyjską jak swoją, prywatną własność, zaczęła się orientować, iż może żądać dużo więcej. Następne dekady zamieniły się w sukcesywny marsz Saudów ku prawdziwej władzy oraz bogactwu. Bardzo pomogło im powołanie do życia z inicjatywy Iraku w 1960 r. Organizacji państw Eksportujących Ropę Naftową (OPEC). Jednocześnie Stany Zjednoczone, zajęte zmaganiami ze Związkiem Radzieckim, w niczym nie przeszkadzały, nie widząc powodów do obaw. W końcu przecież to, co nowoczesnego w Arabii Saudyjskiej było dziełem amerykańskich firm oraz Korpusu Inżynieryjnego Armii USA.
Przytłaczająca większość Saudyjczyków, którzy zdobywali wyższe wykształcenie, studiowała na uczelniach w USA. Od Ameryki ich kraj kupował broń oraz dobra luksusowe, za pieniądze uzyskiwane z ropy sprzedawanej głównie odbiorcom w Stanach. To tworzyło bardzo mocne więzy pomiędzy diametralnie różniącymi się od siebie państwami. Jednak za sprawą ambicji dynastii Saudów od lat 70. wystawiane one były na coraz cięższe próby.
Odwracanie ról
O tym, iż role mogą się odwrócić i do końca nie jest pewne, kto jest czyim klientem Waszyngton, przekonał się jesienią 1973 r. Wówczas to Egipt i Syria najechały na Izrael, zaś Amerykanie zapewnili swemu strategicznemu sojusznikowi bezcenne dostawy broni. Dzięki nim Państwo Żydowskie zdołało pokonać agresorów. Taki obrót sprawy wcale nie ucieszył króla Arabii Fajsala ibn Abd Sauda. Monarcha nienawidził Izraela i wierzył, iż międzynarodowy spisek „syjonistyczny” dybie na jego tron. Tymczasem Stany Zjednoczone bezwarunkowo wspierały Państwo Żydowskie.
Arabia Saudyjska w połowie października 1973 r. stanęła więc na czele państw arabskich, które ogłosiły embargo na dostawy ropy do państw wspierających Izrael. Tak prokurując pierwszy kryzys naftowy, który wstrząsnął światową gospodarką oraz poczuciem bezpieczeństwa Amerykanów. W lutym 1974 r. prezydent Gerald Ford w swoim przemówieniu przed Kongresem ostrzegał państwa Zatoki Perskiej, iż: „W historii różne kraje toczyły wojny o takie zasoby naturalne, jak woda czy żywność, a także o dogodne szlaki komunikacyjne, lądowe i morskie”. Teraz mogła przyjść kolej na wojnę o ropę, a świat arabski nie miał szansy na militarny triumf. Widząc, iż USA pomimo gospodarczych trudności nie porzucą Izraela, król Fajsal odtrąbił odwrót i 18 marca 1974 r. OPEC zniosło embargo. Jednak sam konflikt przyniósł Saudom wspaniałą zdobycz w postaci znacjonalizowanego przez nich koncernu Aramco. Co więcej, wrogość, jaką wzbudzili w Ameryce, potrwała raptem kilka lat. Kiedy bowiem Waszyngton zaczął zacieśniać swoje związki z Iranem, by tak uniezależnić się od dostaw ropy z Arabii Saudyjskiej, wybuchła tam rewolucja. Po upadku reżimu proamerykańskiego szacha Mohammeda Rezy Pahlavi’ego władzę przejęli na początku 1979 r. wściekle antyzachodni ajatollahowie, pod wodzą Ruhollaha Musawi Chomeiniego. Nie minęło choćby dwanaście miesięcy i wojska ZSRR wkroczyły do Afganistanu. Oba te zdarzenia rodziły obawy w Białym Domu, iż wpływy Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie zaczną się kurczyć w zastraszającym tempie. Na dokładkę towarzyszył temu drugi kryzys naftowy, przynosząc USA pogłębienie gospodarczej recesji, przy jednoczesnym wzroście inflacji.
Choć prezydent Jimmy Carter nie przepadał za Saudami, uznał, iż pora na wielkie przeprosiny. Chęci do nich były obustronne, ponieważ dla Rijadu Iran stał się śmiertelnym wrogiem, a jednocześnie zaczęto obawiać się agresywnej ekspansji ZSRR na Bliskim Wschodzie. W ogłoszonej przez Cartera 23 stycznia 1980 r. nowej doktrynie militarnej Stany Zjednoczone brały na siebie odpowiedzialność za obronę porządku w rejonie Zatoki Perskiej. niedługo ruszyła rozbudowa tamtejszych amerykańskich baz wojskowych. Jednocześnie USA zaczęły spełniać wszelkie zachcianki Arabii w kwestii dostaw nowoczesnego uzbrojenia. Byle tylko Saudowie zechcieli wrócić do roli strategicznego sojusznika Ameryki[1].
Od miłości do szorstkiej przyjaźni
O krok dalej od Cartera poszedł jego sukcesor Ronald Reagan. Wbrew oporowi Kongresu, niepokojącego się o bezpieczeństwo Izraela, przeforsował zgodę na sprzedaż Arabii najnowocześniejszych systemów uzbrojenia. To dawało Saudom przewagę technologiczną nad armiami innych państw regionu, a zwłaszcza nad Iranem. Króla Bin Abdul Aziz Fahd w zamian za myśliwce F-15, czołgi „Abrams”, samoloty AWACS zgodził się wiosną 1985 r. radykalnie zwiększyć wydobycie. „Obniżka cen ropy była rujnująca, po prostu rujnująca. Była to katastrofa. Przepadły setki miliardów” – wspominał potem członek Komitetu Centralnego KPZR Jewgienij Nowikow, efekt tych działań. Dla znajdującej się w fatalnej kondycji gospodarki Związku Radzieckiego, zmuszonego przez Reagana do intensywnego wyścigu zbrojeń, był to nokautujący cios. niedługo nowy Sekretarz Generalny KC Michaił Gorbaczow zaproponował Waszyngtonowi negocjacje. Jednocześnie zainicjował pakiet reform gospodarczych i politycznych mających uzdrowić ZSRR. Tym sposobem, niechcący przyśpieszając jego rozpad[2].
Saudowie okazali się cichymi bohaterami rozgrywki między dwoma supermocarstwami. Ich pomoc przyczyniła się do przeważenia szali na korzyść Ameryki. To czyniło z nich cennego sojusznika. Jednak dla USA stawali się jednocześnie nieustającym problemem, ponieważ zupełnie nie pasowali do świata Zachodu.
Przez setki lat radykalizm wahabitów skutecznie odstraszał wszystkich, innych wyznawców islamu. Ten stan rzeczy zmieniły „petrodolary”. Cierpiący na nadmiar gotówki Saudowie zaczęli promować, wyznawaną przez siebie ideologię wszędzie tam, gdzie tylko było to możliwe. Wedle szacunków zaprezentowanych w 2015 r., przez ówczesnego doradcę British American Security Information Council dr Yousaf Butta, Arabia Saudyjska zainwestowała ok. 100 mld dolarów w promowanie wahabizmu. Dzięki temu powstało na świecie 1,5 tys. meczetów, 210 centrów islamskich oraz dziesiątek akademii i szkół religijnych, kontrolowanych przez radykalnych duchownych. Zajęły się one szerzeniem nienawiści do wszystkiego, co jest sprzeczne z fundamentalistyczną odmianą islamu.
W oparciu o wahabickie idee saudyjski milioner Osama bin Laden stworzył Al-Ka’idę. A bez „petrodolarów” przekazywanych mu regularnie przez bogatych rodaków, nie potrafiłby zorganizować tak spektakularnych zamachów, jak atak porwanymi samolotami pasażerskimi na World Trade Center i Pentagon 11 września 2001 r. Również za sprawą triumfalnego pochodu wahabizmu przez świat arabski narodziło się ISIS, pragnące przekształcić Bliski Wschód w jedno Państwo Islamskie. To przyniosło po 2014 r. krwawą wojnę religijną. Wpływające z Arabii Saudyjskiej dolary umożliwiły też rozkwit islamistycznych organizacji w Indiach, Indonezji oraz w Afryce. Podobnie jak zamachy terrorystyczne w Europie Zachodniej. Te fakty nie zakończyły sojuszu USA z Saudami, jednak czyniły serdeczną w latach 80. przyjaźń coraz bardziej szorstką.
Stopniowanie napięcia
Napięcie między Waszyngtonem a Rijadem zaczęło narastać stopniowo za sprawą reakcji USA na zamachy z 11 września. Arabię Saudyjską za sprawą osoby Osamy bin Laden dotknęła wizerunkowa katastrofa w amerykańskich mediach. Te nagle odkryły, iż sojusznikiem USA jest despotyczna monarchia, w której kobiety nie mają żadnych praw, a homoseksualistów ścina się przy użyciu miecza. Z kolei dla Saudów trudna do przełknięcia okazała się decyzja George’a W. Busha o inwazji na Irak. Jak słusznie się obawiali, obalenie Saddama Husajna zdestabilizowało Bliski Wschód i otworzyło przed Iranem szansę na zdobycie sobie pozycji regionalnego mocarstwa. Potem wzajemne relacje jeszcze mocniej się ochłodziły za czasów Baracka Obamy.
W USA trwała wówczas rewolucja łupkowa. Dzięki technologii szczelinowania hydraulicznego przemysł naftowy przeżywał swą drugą młodość. Między rokiem 2008 a 2012, wydobycie ropy naftowej wzrosło z 5 mln baryłek dziennie do 9 mln. Po raz pierwszy od końca lat 60. Ameryka włączała się do wyścigu o pozycję lidera wśród producentów ropy. Stopniowo doganiając, po czym choćby wyprzedzając nie tylko Rosję, ale też Arabię Saudyjską.
Dla prezydenta Obamy stało się to okazją do stopniowego wycofywania USA z roli gwaranta bezpieczeństwa w regionie Zatoki Perskiej oraz podpisania porozumienia z Iranem. Ten w zamian za zniesienie międzynarodowych sankcji miał się wyrzec ambicji posiadania arsenału jądrowego. Saudowie odczytali to, jako próbę porzucenia ich przez sojusznika, na dokładkę w momencie, gdy ich konflikt z państwem irańskim się zaostrzał. Teheran od lat wspiera w Jemenie rebelię szyickich Huti, z którymi walczą sunnici, otrzymujący militarną pomoc ze strony Arabii Saudyjskiej.
Spuściznę polityczną Obamy starał się przekreślić po 2017 roku jego sukcesor Donald Trump, zrywając m.in. nuklearne porozumienie z Iranem. Notabene w swoją pierwszą, zagraniczną podróż wybrał się właśnie do Rijadu, żeby tak podkreślić, jak wielką wagę przywiązuje do sojuszu z Saudami. Tam zaś ugoszczono go po królewsku.
„Jednak także Trump zawiódł Saudyjczyków, gdy nie zemścił się po ataku Iranu na saudyjskie instalacje naftowe we wrześniu 2019 r.” – podkreśla znawca spraw bliskowschodnich prof. Bernard Haykel z Uniwersytetu Princeton.
Chwilowe ocieplenie dobiegło końca wraz z wygraniem wyborów prezydenckich w USA przez kandydata Demokratów.
„W ciągu ostatnich dwóch lat Saudyjczycy musieli zmagać się z prezydentem Joe Bidenem, który wielokrotnie obrażał ich przywódców, żywił osobistą niechęć do następcy tronu (Mohammeda bin Salmana – przy. aut.) i publicznie dążył do objęcia go ostracyzmem” – pisze prof. Haykel. Tych antagonizmów nie przezwyciężyła choćby lipcowa wizyta Joe Bidena w Rijadzie. Saudowie potraktowali swego gościa bardzo chłodno i nieufnie. To, iż w październiku OPEC obniżyło wydobycie ropy, pokazało, iż prezydentowi USA nie udało się niczego osiągnąć. O ile Ronald Reagan w swych zmaganiach z ZSRR mógł liczyć na króla Fahda, teraz Stany Zjednoczone prowadząc rozgrywkę z Rosją i Chinami, zupełnie nie mają pewności, komu po cichu będzie sprzyjała Arabia Saudyjska.
Chiński syndrom
Stany Zjednoczone, odkąd zyskały samowystarczalność na niwie paliwowej, uległy złudzeniu, iż mogą skoncentrować swą politykę na Chinach, a Bliski Wschód traktować jak drugorzędny region. To dawało możność dystansowania się od bardzo kłopotliwego sojusznika, jakim byli Saudowie. Jednak Arabia przez cały czas dzierży ten atut, iż w odwrotności do USA nie konsumuje większości wydobywanej przez siebie ropy, ale zasila nią światowe rynki. Kolejnym atutem Rijadu stało się to, iż nie stracił na rewolucji łupkowej, ponieważ Stany Zjednoczone, jako głównego odbiorcę saudyjskiej ropy, zastąpiły Chiny. Stały się one też największym partnerem handlowym królestwa, które sprzedało Państwu Środka w zeszłym roku surowce i towary warte łącznie ok. 50 mld dolarów, co stanowi ponad 18 proc. całkowitego eksportu Arabii.
Nie bez znaczenia są też bajeczne rezerwy finansowe, którymi dysponuje bliskowschodnia monarchia oraz jak zamierza je wydać.
W przyszłym roku ma wystartować realizacja programu „Vision 2030”. Jego najważniejszy element stanowi zbudowanie miasta zajmującego powierzchnię 33 razy większą niż Nowy Jork, które w energię elektryczną będą zaopatrywać elektrownie wiatrowe i słoneczne o łącznej mocy 30 GW. Wedle wstępnych szacunków koszt przedsięwzięcia oceniono na 1,8 biliona dolarów! Z jakich państw firmy będą realizowały wizję Saudów i zgarną główną pulę? O tym zdecyduje książę Mohammed bin Salman.
„Saudi Vision 2030 i chiński BRI (Belt and Road Initiative „jeden pas, jeden szlak” – przyp. aut.) w naturalny sposób się uzupełniają. Strategicznym celem inicjatywy »Jeden pas i jeden szlak« jest poprawa połączeń logistycznych i infrastrukturalnych przy jednoczesnym promowaniu handlu i inwestycji. Z drugiej strony Saudi Vision 2030 zakłada stworzenie zróżnicowanej gospodarki niezależnej od handlu ropą naftową” – oznajmił magazyn biznesowy China Briefing, anonsując 7 grudnia pierwszy dzień wizyty Xi Jinpinga w Rijadzie.
„W 2022 roku Arabia Saudyjska będzie największym odbiorcą chińskich inwestycji w BRI, zawierając średnio 5,5 mld USD transakcji, co świadczy o zaangażowaniu i długoterminowych ambicjach Pekinu na Bliskim Wschodzie” – podkreślono. Ukoronowaniem tego ma być formalne przystąpienie Rijadu do chińskiego programu.
Jednak zorganizowany pośpiesznie szczyt, na którym spotkali się przywódcy państw arabskich z Zatoki Perskiej, na czele z Saudami, z prezydentem Chin nie ma jedynie wymiaru biznesowego. Pekin najwyraźniej zdecydował się skorzystać z okazji, iż Arabię Saudyjską łączy ze Stanami Zjednoczonymi coraz mniej. w tej chwili Amerykanie są dla Rijadu przede wszystkim dostarczycielem broni oraz protektorem chroniącym przed Iranem. Jednak wahabickie królestwo już dawno wyszło z roli tylko petenta, zaś zbliżenie z Chinami daje mu możność bardzo wygodnego balansowania między dwoma supermocarstwami. Ciągnąc z tego rozliczne korzyści nie tylko na niwie ekonomicznej, ale też politycznej.
Waszyngton nie może sobie pozwolić na dalsze zrażanie do siebie Saudów. Z kolei to Pekin jest zmuszony zabiegać o ich względy, oferując siebie jako alternatywę dla Amerykanów. Tak wygodnemu położeniu nie zagrażają specjalnie choćby plany odchodzenia Zachodu od paliw kopalnych. Jak trafnie zauważa autorka książki „Saudi, Inc.” dr Ellen A. Wald: „Arabia Saudyjska wie, iż jej ropa będzie ostatnią ropą zakupioną i wyprodukowaną na świecie”. Wynika to z faktu, iż wśród wszystkich korporacji naftowych Saudi Aramco może pochwalić się najniższymi kosztami produkcji. Wydobycie baryłki ropy spod piasków Arabii kosztuje go ok. 2,80 dolarów z racji łatwego dostępu do złóż. „Nawet jeżeli każdy samochód na drodze będzie pojazdem elektrycznym, a wszystkie samoloty będą napędzane bateriami, każdy, kto przez cały czas kupuje i używa ropy, będzie kupował saudyjską” – podkreśla Ellen A. Wald. To zaś oznacza, iż na bieg historii świata monarchia Saudów wpłynie jeszcze nie jeden raz.
[1] Michael T. Klare, Krew i nafta, Warszawa 2006.
[2] Paul Kengor, Ronald Reagan i obalenie komunizmu, Warszawa 2007.