Brexit nie był koniecznością

5 miesięcy temu

Nic nie trwa wiecznie, a zwłaszcza sojusze. UE nie jest z natury trwalsza niż Liga Hanzeatycka czy Święte Cesarstwo Rzymskie – z Danielem Hannanem rozmawia Sebastian Stodolak.

Czy istnieje życie poza Unią Europejską?

Bez wątpienia istnieje.

Na pewno? Pobrextiowa Wielka Brytania w zeszłym roku była w recesji gospodarczej, a w tym jej PKB jest tylko na delikatnym plusie. Może i życie, ale co to za życie?

Bardzo dostatnie i udane. Możemy się przerzucać statystykami. Obie strony – zwolennicy brexitu i przeciwnicy – coś sobie wybiorą: a to eksport, a to inflację, a to bezrobocie… Patrzmy jednak na wzrost gospodarczy Wielkiej Brytanii w długim okresie – a ten był średnio wyższy niż w strefie euro. Osiągnęliśmy lepsze wyniki niż Niemcy, Francja czy Włochy.

Ale nie Polska.

Tylko czy to porównywalna gospodarka? Kraje takie jak Polska – nadganiające – rozwijają się szybciej niż te, które ścigają. To naturalne. Brexit na pewno nie był katastrofą.

Ale chyba nie miał też cudownych efektów?

Odzyskaliśmy suwerenność i demokrację. Zaczęliśmy się orientować w stronę najszybciej rozwijających się gospodarek, m.in. przystępując do partnerstwa transpacyficznego (Comprehensive and Progressive Agreement for Trans-Pacific Partnership, CPTPP), które ułatwia handel między 11 ważnymi państwami, takimi jak Japonia, Singapur czy Meksyk. Jako pierwszy kraj świata negocjujemy umowę handlową z Indiami, jesteśmy blisko sukcesu. A Indie to 1,5 mld ludzi!

I żadnych skutków ubocznych brexitu nie ma?

Cóż, myślę, iż nie wykorzystujemy potencjału brexitu, np. zbyt wolno deregulujemy rynek i znosimy unijne naleciałości w naszym prawie, wciąż jesteśmy zbyt protekcjonistyczni w polityce handlowej. Jest lepiej, niż gdy byliśmy w UE, ale wciąż daleko od ideału, przez cały czas pozwalamy też, by naszą polityką gospodarczą kierował sektor stanowiący zaledwie 1 proc. PKB.

Rolnictwo?

Tak. W sektorze energetycznym także nie robimy wystarczająco dużo. Mogliśmy prowadzić bardziej konkurencyjną politykę, i to już w czasach UE.

Ja to widzę tak: w sprawie brexitowych prognoz racji nie mieli ani katastrofiści, ani optymiści. Wielka Brytania znacząco nie przyśpieszyła ani się nie zawaliła. Nie stała się też wolnorynkowym rajem. Czy to nie dowód, iż to nie mityczna Bruksela jest głównym źródłem problemów gospodarczych na Wyspach?

Ujmę to tak: sam brexit nic nie dodaje ani nie ujmuje z zamożności Brytyjczyków. Usuwa ograniczenia i pozwala nam dokonywać swobodnych wyborów. Brexit to po prostu samodzielność i odpowiedzialność. Od tego, jakich wyborów dokonamy, zależy to, czy skończymy jak Singapur, jak Wenezuela, czy gdzieś pomiędzy. Niezadowalające tempo zmian wynika w dużej mierze z oporu instytucjonalnego, tj. z tego, co Amerykanie nazywają „państwem administracyjnym”. Podam przykład. Zasiadam w Radzie Handlu, to organ rządu z sięgającymi 400 lat tradycjami. w tej chwili próbujemy znieść cła na pomidory spoza UE, czyli na towar, którego w Wielkiej Brytanii adekwatnie się nie uprawia. W zeszłym roku w Europie z różnych przyczyn, m.in. pogodowych, pomidorów brakowało, a skutkiem były wyższe ceny. Ludzie nie mieli pojęcia, iż byłyby one niższe, gdybyśmy nie nakładali ceł i kontyngentów na warzywa spoza UE. To dziedzictwo po prawie unijnym. Cła na pomidory zostały zaprojektowane i wprowadzone głównie pod naciskiem hiszpańskich, włoskich i portugalskich rolników. choćby z protekcjonistycznego punktu widzenia nie mają one sensu. Dlaczego po brexicie tych ceł nie skasowaliśmy? Bo nasi urzędnicy sądzą, iż lider opozycji Keir Starmer po przejęciu władzy wciągnie nas z powrotem w jakieś porozumienia z Unią dotyczące ceł, dlatego do tego czasu nie chcą komplikować sobie życia. Tak na wszelki wypadek nie robią nic.

Gdy Margaret Thatcher reformowała Wielką Brytanię, potrafiła przełamać opór urzędników. Co się stało z Partią Konserwatywną, iż jest taka bojaźliwa?

To złożona kwestia. Ważne są tu ogólnoświatowe trendy. Pandemia była bardzo szkodliwa dla klasycznego liberalizmu – zmieniła oczekiwania na linii rząd–obywatel. Ludzie zaczęli się bardziej domagać interwencji państwa, a w efekcie środek ciężkości polityk gospodarczych przesunął się w lewo. Nie przychodzi mi do głowy inna historyczna analogia niż II wojna światowa. Mieliśmy wówczas pięć lat mobilizacji, a pod koniec tego okresu ludzie oczekiwali, iż rząd będzie zarządzał szkołami, szpitalami, pociągami, kopalniami węgla, żeglugą. Oczywiście pandemia nie miała tak poważnych skutków jak wojna, ale podobnie jak ona ukształtowała oczekiwania społeczne.

Gdy wybuchła pandemia, Wielka Brytania była już poza UE. Dlaczego poszła w kierunku polityk interwencjonistycznych zamiast wolnościowych jak Szwecja?

Przypadkowo.

Jak to?

Gdy wybuchła pandemia, politycy poszli po radę do swoich naukowców. Trudno było oczekiwać, iż sprzeciwią się ich opinii. Szwecja miała szczęście, bo głównym doradcą rządu był Anders Tegnell, człowiek, który – zamiast ulec panice i improwizować – trzymał się panującego przed pandemią naukowego konsensu co do optymalnych metod zwalczania rozprzestrzeniających się wirusów.

Skoro ludzie zaczęli oczekiwać bardziej aktywnego rządu, to może jednak mają rację? Może pandemia udowodniła jego skuteczność?

Nie sądzę. Wróćmy do historycznej analogii. Po zakończeniu II wojny światowej brytyjski rząd utrzymał wprowadzone w jej okresie polityki interwencjonistyczne. Karty identyfikacyjne obowiązywały do 1952 r., racjonowanie żywności do 1954 r., a przymusowy pobór do wojska do 1960 r. Nie wspominając o kontroli rynku kredytów i walut, którą zlikwidowała dopiero Margaret Thatcher. Czy było tak dlatego, iż interwencjonistyczne polityki działały, przyczyniały się do rozwoju kraju? Nie. Tu potrzeba wyjaśnienia z psychologii behawioralnej. Wiele badań akademickich potwierdza, iż po katastrofie takiej jak wojna, trzęsienie ziemi czy pandemia ludzie zaczynają popierać i przejawiać postawy autorytarne. Chcą mieć swoje dzieci blisko pod opieką, są nieufni wobec obcych, nie lubią siejących innowacyjny ferment obcokrajowców. To naturalna reakcja na strach, która kształtuje też nasze oczekiwania polityczne.

Czyli gdyby nie pandemia, Wielka Brytania lepiej wykorzystałaby szansę, którą otworzył przed nią brexit?

Boris Johnson objął fotel premiera pod koniec grudnia 2019 r., a po dwóch miesiącach był na kwarantannie. Nie wiemy, jak wyglądałby alternatywny bieg wydarzeń.

Swoją drogą, czy twardy brexit był koniecznością?

Moim zdaniem nie. Wielka Brytania zawsze odnosiła korzyści ze ścisłych powiązań gospodarczych z Unią. Jedyne, co jej nie odpowiadało, to coraz mocniejsza integracja polityczna. Chcieliśmy to zatrzymać, zachować więcej decyzyjności. Na pewno mogliśmy wyjść z UE na łagodniejszych warunkach, które pozwoliłyby na płynniejsze kontynuowanie współpracy, ale Komisja Europejska chciała nas ukarać. Bo dawaliśmy „zły przykład” innym. W listopadzie 2023 r. Ursula von der Leyen powiedziała o brexicie: „sknociliśmy to”. Myślę, iż chodziło jej o to, iż gdyby Komisja Europejska wykazała minimalną elastyczność w sprawie zabiegów Davida Camerona o renegocjację umowy członkostwa, wynik procesu byłby inny.

Czy chce pan powiedzieć, iż gdyby Bruksela była bardziej wyrozumiała i elastyczna wobec Wielkiej Brytanii, to wciąż bylibyście członkami UE?

Myślę, iż tak. Gdyby Cameron mógł po powrocie do kraju ogłosić, iż Unia zgadza się na ustępstwa w kwestii rybołówstwa, polityki przemysłowej czy na ograniczenia świadczeń dla nowych migrantów, dla wyborców byłby to sygnał: „Widzicie, UE to nie jest droga jednokierunkowa, stworzyłem precedens, iż władza może przejść z Brukseli na szczebel krajowy. Zostańmy!”.

Czyli to Unia wypchnęła Wielką Brytanię?

Nie twierdzę, iż taki był cel, ale podzielam zdanie szefa CDU Friedricha Merza, który w maju stwierdził, iż „kontynentalni Europejczycy nie są całkiem bez winy, jeżeli chodzi o brexit”, bo „odesłaliśmy Davida Camerona z pustymi rękami, kiedy zabiegał o zmiany w unijnej polityce socjalnej”. Interesujące jest to, iż dopiero teraz przyznano tę oczywistą prawdę.

(…)

Cały wywiad dostępny jest TUTAJ.

Idź do oryginalnego materiału