Byle tylko zwabić naiwniaków: rząd rozdaje „darmowe” pieniądze, wystarczy zrezygnować ze swojej prywatności

3 miesięcy temu

Tajlandia chce uruchomić gigantyczny program rozdawnictwa. Miliony uboższych obywateli będą mogły załapać się na „benefity socjalne”. I to relatywnie niemałe, sięgające 2/3 przeciętnego wynagrodzenia. Jakżeby inaczej, program zawiera haczyk, i to choćby niejeden, a całą ich kolekcję.

W teorii pomysł tajskiego rządu, obiecywany przez partię Pheu Thai w toku kampanii wyborczej, to stymulus gospodarczy. Transfer środków ma jakoby wzmóc konsumpcję i w ten sposób napędzić niedomagającą lokalną gospodarkę. Przynajmniej w teorii.

Rozdysponowane ma zostać ponad 16 miliarda dolarów (i to mimo faktu, iż Tajlandia ma napiętą sytuację budżetową). Przełożyć się to ma na indywidualne benefity rzędu ok. 280 dolarów – w lokalnej walucie będzie to 10 tys. bahtów. Aczkolwiek waluta, w której Tajowie owe środki dostaną, nie będzie zwykła.

Darmowe pieniążki? Tak – ale najpierw…

Clou bowiem w tym, jak ma to nastąpić. Program ten, określany choćby oficjalnie Cyfrowym Portfelem, będzie wymagać od Tajów, by rzeczony portfel ściągnęli na swoje urządzenia (aż nasuwają się na myśl rodzime aplikacje rządowe z czasów epidemii Covid i to, jak „szanowały” prywatność…?).

Alternatywą będzie konieczność udania się do urzędu i osobistej rejestracji. Osoby ściągające ów Cyfrowy Portfel też zresztą będą musiały go osobno zarejestrować w innej aplikacji, Ścieżka Rządowa. Owa biurokratyczna droga przez mękę z pewnością może irytować, ale po uporaniu się z nią już jest łatwiej?

No jednak nie. Istnieć bowiem będzie cały katalog restrykcji, subiekcji i prawnych impertynencji, które skutecznie utrudnią korzystanie z rzekomo „darmowych” pieniędzy. Obywateli obowiązywać będzie przejście niesławnej procedury KYC, co sprowadza się do złożenia na siebie autodonosu.

Nawet po jego przejściu nie będą to w końcu „własne” pieniądze rzekomego beneficjenta. Rząd zastrzega sobie bowiem możliwość decyzji, na co mogą one być wydane. I będzie uważnie patrzył, co obywatele z tymi środkami zrobią, jak gwałtownie je wydadzą i czy w sposób, który zadowoli władzę.

Tajlandia na drodze do, no właśnie, czego?

Można w takim razie zapytać, czy jest w ogóle sens w tym programie uczestniczyć? Dla marnych 280 dolarów? Cóż, z punktu widzenia przeciętnego mieszkańca królestwa Tajlandii, bardzo możliwe, iż nie. W końcu prywatność raz skompromitowana takową pozostaje. Na długo, albo wręcz na zawsze.

Jednak z punktu widzenia rządu… Tajlandia nie od wczoraj prowadziła prace w zakresie rozwoju narzędzia ultymatywnej kontroli finansowej ludności, czyli CBDC. Rozwój ten, jak wszędzie, nie budził szerszego entuzjazmu. A przynajmniej nie pośród szerokich kręgów ludności, które miałoby ono uszczęśliwić.

Jeśli jednak udałoby się zwabić doń naiwnych wizją „darmowych pieniędzy, projekt nagle nabiera wymiaru realności. Oczywiście perfidia pomysłu polega na tym, iż wiele osób nie będzie tak naiwnych – jednak warunki (i np. uzależnienie od socjalnych benefitów) zmuszą je, by przystąpiły do programu i tak.

A dodatkowo – tak się tajemniczo złożyło, iż premier Srettha Thavisin, który promuje projekt, zaledwie w 2021 nabył udziały w firmie X Spring. Firma ta obsługuję tokenizację aktywów, i nader niewykluczone, iż zostanie zaangażowana jako kontraktor w programie. Taki tam przypadek.

Idź do oryginalnego materiału