Wystąpienie Barbary Kolm na konferencji „Złote lata – przyszłość pieniądza w Polsce”
Już na początku muszę zaznaczyć, iż nie należę do zwolenników tzw. niekonwencjonalnej polityki monetarnej. Dlatego moje podejście do działań Europejskiego Banku Centralnego czy Komisji Europejskiej w Brukseli będzie zdecydowanie krytyczne. Postaram się jednak, aby moje wystąpienie miało przede wszystkim charakter merytoryczny i było spojrzeniem ekonomistki – nie polityczki, nie byłej wiceprezes Banku Centralnego Austrii, ale obywatelki zaniepokojonej kierunkiem, w jakim zmierza polityka pieniężna i fiskalna w Unii Europejskiej.
Nie chcę dziś rozważać dogmatycznie teorii Hayeka ani zagłębiać się w mechanizmy bankowości centralnej. Zamiast tego pragnę przypomnieć o czymś bardziej fundamentalnym – o znaczeniu konkurencji jako procesu odkrywczego, jak pisał Hayek, oraz o roli wolności wyboru w systemie gospodarczym. Konkurencja to nie tylko mechanizm rynkowy – to siła napędzająca innowacje, współpracę i rozwój. To ona sprawia, iż możemy poszukiwać lepszych rozwiązań i nie godzić się na status quo. W debacie o przyszłości pieniądza nie możemy zapominać o tej podstawowej zasadzie.
Dlatego z uwagą słuchałam wcześniejszych wypowiedzi, zwłaszcza tych dotyczących dramatycznych skutków wspólnej waluty euro – za co dziękuję profesorowi Philippowi Bagusowi. Również w Polsce, podobnie jak w innych krajach pozostających poza strefą euro, coraz częściej mówi się o potrzebie zapisania gwarancji wolności gospodarczych – w tym prawa do wyboru środka płatniczego – bezpośrednio w konstytucji. Jest to niezbędne, jeżeli chcemy chronić nasze społeczeństwa przed centralizacją i narzucaniem rozwiązań odgórnych, bez demokratycznego mandatu.
W Austrii również toczy się ożywiona dyskusja na temat gotówki. Konserwatywny rząd zapowiedział, iż zapisze prawo do posługiwania się gotówką w konstytucji ale do tej pory tego nie uczynił. Tymczasem jesteśmy członkiem strefy euro, co oznacza, iż nasze pole manewru w tej sprawie jest ograniczone. Budzi to uzasadniony niepokój, a zwłaszcza w kontekście planów wprowadzenia cyfrowego euro.
W ostatnich miesiącach obserwujemy wyraźne przyspieszenie prac nad tym projektem – zarówno ze strony Europejskiego Banku Centralnego, jak i Komisji Europejskiej. Przypomnę, iż to właśnie Komisja dała w czerwcu 2023 roku formalne zielone światło dla rozpoczęcia prac nad cyfrową walutą. Od tego momentu EBC aktywnie promuje projekt cyfrowego euro, zawierając umowy ramowe i prowadząc kampanię informacyjną. Jednak nie jest projekt ekonomiczny, ale polityczny.
Dlaczego Komisja tak bardzo dąży do wprowadzenia cyfrowej waluty banku centralnego? Proszę się zastanowić. jeżeli spojrzymy na kraje, które są dziś najbardziej zaawansowane w tej dziedzinie, pierwsze, co rzuca się w oczy, to przykład Chin. Ludowy Bank Chin uruchomił cyfrowego juana w ośmiu prowincjach. Tamtejsze władze nie kryją dumy z tego osiągnięcia – zagranicznym gościom pokazują, jak łatwo można płacić cyfrowym juanem dzięki telefona. Tylko czy to jest kierunek, w którym powinna zmierzać Europa?
Odpowiedź powinna być oczywista: nie. Projekt cyfrowego euro zagraża podstawowym wolnościom obywatelskim, w tym – co najważniejsze – wolności wyboru. Otwiera drzwi do pełnej inwigilacji transakcji, do kontroli nad przepływem pieniędzy, a choćby – potencjalnie – do ich ograniczania. To już nie jest kwestia wygody użytkownika. To kwestia wolności i prywatności. jeżeli cyfrowe euro zostanie wdrożone, każdy obywatel UE może zostać zmuszony do używania go przy płaceniu podatków, przy otrzymywaniu emerytury, zasiłku, wynagrodzenia, w relacjach z firmami i państwem.
Prezes Christine Lagarde przyznała na jednej z konferencji trzy tygodnie temu, iż EBC rozpoczął już prace nad ramami prawnymi projektu. Harmonogram zakłada jego pełne wdrożenie w latach 2027-2028. Jako obywatelka Austrii mam nadzieję, iż znajdą się jeszcze siły polityczne, które zdołają zatrzymać ten niebezpieczny trend. Cyfrowe euro to nie jest po prostu nowoczesna forma płatności – to zagrożenie dla fundamentów wolnego społeczeństwa.
Pozwólcie, iż wrócę jeszcze na chwilę do tematu cyfrowego euro i tego, jak w praktyce miałby funkcjonować ten cały system oparty na tzw. modelu kaskadowym. Choć wiele kwestii pozostaje niejasnych, jedno jest pewne: EBC prowadzi prace nad jego implementacją i traktuje to jako jedno ze swoich głównych zadań. Moim zdaniem – zupełnie niesłusznie. Tego rodzaju działania wykraczają poza mandat Europejskiego Banku Centralnego i prowadzą do niebezpiecznej ekspansji jego kompetencji.
Przyglądając się polityce monetarnej ostatnich lat, trzeba zauważyć, iż niektóre państwa, takie jak Holandia czy Niemcy, odniosły wyraźne korzyści z długoletniego utrzymywania niskich stóp procentowych. Inne natomiast – jak Włochy czy Hiszpania – zmagają się dziś z ogromnym ciężarem zadłużenia, w znacznej mierze jako skutkiem ubocznym tej samej polityki. Kiedy wybuchła pandemia, EBC zbyt długo utrzymywał stopy procentowe na niskim poziomie, zamiast wykorzystać moment stabilnego wzrostu gospodarczego w latach 2016-2017, by rozpocząć normalizację polityki monetarnej. Wówczas było jeszcze na to miejsce. Ale Mario Draghi nie odważył się podnieść stóp – z obawy przed skutkami dla krajów, które zaniedbały reformy i nie odrobiły „pracy domowej”.
Mówiąc o pracy domowej – mam na myśli reformy strukturalne. Jakie państwo w Europie w ostatnich dekadach realnie je przeprowadziło, mimo politycznych kosztów? Przychodzi mi do głowy tylko jeden przykład: Gerhard Schröder, socjaldemokratyczny kanclerz Niemiec, który ponad 20 lat temu zreformował rynek pracy i politykę społeczną. Kolejni rządzący – niezależnie od kolorów partyjnych – korzystali z efektów tych reform. Austria, Włochy, Hiszpania czy Francja – nie zdecydowały się na podobny krok. Francja, mówiąc brutalnie, nie wie nawet, jak się pisze „reforma strukturalna”.
To zaniechanie doprowadziło nas do miejsca, w którym jesteśmy – uzależnieni od niekonwencjonalnej polityki pieniężnej, wspierającej strukturalnie słabe państwa, kosztem stabilnych. Mamy do czynienia z postępującą socjalizacją długu publicznego, którą w tej chwili legitymizuje się raportem Draghiego. Raport ten wzywa do wspólnego europejskiego finansowania wielkich inwestycji infrastrukturalnych, energetycznych czy technologicznych. Ale ja zadaję pytanie: czy naprawdę potrzebujemy europejskiego superrządu, który tworzy ramy finansowe dla całego kontynentu? Czy nie wystarczy, by państwa członkowskie zapewniły firmom i obywatelom przestrzeń do swobodnego działania?
To przecież klasyczne przesłanie Hayeka – to jednostka, a nie państwo najlepiej wie, czego potrzebuje. Rola państwa powinna ograniczać się do wyznaczenia reguł gry i ochrony praw własności. Tymczasem dziś mówi się o „koordynacji wysiłków” na poziomie 750 miliardów euro w ramach Funduszu Odbudowy o wspólnych emisjach długu, o „zielonej transformacji” jako wspólnym obowiązku. Mówi się o trylionie euro wspólnego zadłużenia jakby było to coś oczywistego, choć konstytucje niektórych państw jasno tego zakazują. Nikt nie zastanawia się, jak te długi spłacą przyszłe pokolenia. To krótkowzroczność granicząca z cynizmem.
W tej sytuacji nie sposób nie zadać pytania o odpowiedzialność nie tylko polityczną, ale i moralną. Decyzje podejmowane w Brukseli coraz częściej są efektem presji nie tylko ze strony polityków, ale także tzw. ekspertów, którzy często nie reprezentują interesu publicznego, ale własny. Jedni to autentyczni profesjonaliści, którzy wierzą w misję publiczną. Inni – to po prostu oportuniści, służący tej czy innej frakcji politycznej, chcący za wszelką cenę utrzymać się przy władzy.
Socjalizacja długu – szczególnie w połączeniu z programami zakupu aktywów (Asset Purchase Program – APP, PSPP, PEPP itd.) jest receptą na dalszą utratę konkurencyjności Europy. To polityka, która premiuje zadłużenie, a nie reformy. Tymczasem w Stanach Zjednoczonych nie ma mechanizmu, który pozwalałby jednemu stanowi „ratować” drugi. Żaden stan nie wykupuje drugiego, ale pozwala mu zbankrutować. I to jest właśnie system oparty na odpowiedzialności. Dlaczego zatem Polska czy jakiekolwiek inne państwo miałaby odpowiadać za błędy fiskalne np. rządu austriackiego, który po prostu bezkarnie wydaje kolejne miliardy euro?
Wielu zwolenników integracji uzasadnia wspólne zadłużanie się ideą solidarności. Mówią o europejskim modelu socjalnym, o wyrównywaniu nierówności. Brzmi to szlachetnie, ale prawda jest inna – to nie jest chrześcijaństwo tylko system sprzeczny z logiką długofalowego rozwoju gospodarczego. Nie można budować dobrobytu na fundamencie zadłużenia.
W tym miejscu dochodzimy do kluczowego problemu – Unia Europejska, w obecnym kształcie, staje się konstrukcją moralnie wątpliwą. jeżeli ktoś naprawdę chce zniszczyć strefę euro, to powinien dalej forsować unię długu i wspólne zobowiązania fiskalne. Tak właśnie działa centralne planowanie – system, którego destrukcyjną siłę Europa Środkowo-Wschodnia poznała na własnej skórze. Wy, Polacy, macie w pamięci dziedzictwo komunizmu, wiecie, czym kończy się eksperymentowanie z gospodarką planową. Dziś to my – Zachód – zdajemy się o tym zapominać.
System TARGET2, bilanse płatnicze, brak obowiązku prowadzenia zrównoważonych polityk – wszystko to składa się na system, który premiuje fiskalny hazard. Kraje zadłużają się „na koszt wspólnoty”, licząc na to, iż ktoś inny spłaci ich długi. Ten mechanizm porównywalny z piramidą finansową to nie tylko problem ekonomiczny. To zagrożenie dla samej idei europejskiej solidarności.
Dlatego musimy postawić pytania fundamentalne: czy rzeczywiście chcemy kontynuować ten kierunek? Czy Polska powinna wejść do strefy euro? Czy warto rezygnować z własnej waluty i przekazywać kontrolę nad polityką monetarną instytucjom, które nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za skutki swoich decyzji?
W debacie o wejściu Polski do strefy euro często przywołuje się zestaw znanych argumentów: przyciąganie zagranicznych inwestycji, niższe stopy procentowe, większy wpływ polityczny w instytucjach unijnych, transparentność cenowa czy rzekoma wydajność gospodarcza. Te tezy powtarzane są jak mantry, ale moim zdaniem żaden z tych argumentów nie uzasadnia rezygnacji z suwerenności monetarnej. Żaden nie jest wystarczający, by oddać niezależność NBP w zamian za przynależność do systemu, który coraz bardziej przypomina polityczno-finansową pułapkę.
Mówiąc o suwerenności, musimy przypomnieć sobie o zasadzie, która była fundamentem integracji europejskiej – zasadzie subsydiarności. Pomocniczość oznacza, iż decyzje powinny być podejmowane jak najbliżej obywatela. W praktyce oznacza to, iż lepiej zarządzamy sprawami lokalnymi na poziomie państw narodowych niż w scentralizowanej Brukseli. I dotyczy to także polityki monetarnej. Dlaczego instytucje oddalone o tysiące kilometrów miałyby decydować o naszym pieniądzu, oszczędnościach i podatkach?
Polska – co warto podkreślić – przetrwała szereg wstrząsów gospodarczych bez euro. Od światowego kryzysu finansowego, przez pandemię, po skutki wojny na Ukrainie. Pokazaliście, iż możecie działać sprawnie i suwerennie. Utrata niezależnej polityki monetarnej w takich warunkach byłaby błędem. Dochodzą do tego również konkretne koszty: konwersja waluty, ryzyko szoku inflacyjnego, które towarzyszyło niemal każdemu wdrożeniu euro w krajach południa Europy, a także strukturalne konsekwencje takiej decyzji.
Europejski Zielony Ład, masowy dodruk pieniądza w ramach programów QE, zakłócenia łańcuchów dostaw po pandemii, kryzys energetyczny, wojna na Ukrainie – każdy z tych elementów już sam w sobie wywołuje inflację. Tymczasem w Brukseli i Frankfurcie traktuje się te wydarzenia jako wygodną wymówkę do wdrażania kolejnych etapów polityki centralnej kontroli. Hasło „ReArm Europe” to tylko jeden z wielu przykładów – zamiast bronić podstawowych wartości europejskich, politycy wprowadzają projekty ograniczające wolność tylnymi drzwiami.
Spójrzmy na planowane regulacje dotyczące ograniczenia obrotu gotówką – pojawia się coraz częściej graniczna kwota 10 000 euro, powyżej której transakcje gotówkowe będą zakazane. W tle mamy rozwój cyfrowego euro, a także nową instytucję: AMLA – unijną agencję ds. przeciwdziałania praniu pieniędzy, która będzie wiedziała, jakie aktywa posiada każdy z nas. Zostaje coraz mniej przestrzeni dla prywatności i wolnego wyboru.
Kiedy przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen zapowiada stworzenie Unii Oszczędności i Inwestycji, powołując się wprost na możliwość „mobilizacji prywatnych oszczędności obywateli”, musimy zadać pytanie: czy to pozostało ochrona wolności, czy już jej gwałt? Mamy już Unię Bankową, Unię Rynków Kapitałowych, Unię Migracyjną, Unię Długu – co jeszcze zostanie zunifikowane? Czy następna będzie „unia życia prywatnego”?
6 marca premier Portugalii Antonio Costa gościł liderów unijnych, a von der Leyen przedstawiła pięciopunktowy plan. Po pierwsze: aktywacja krajowych klauzul „escape clause” w Pakcie Stabilności i Wzrostu, czyli de facto rezygnacja z kryteriów z Maastricht. Po drugie: stworzenie nowego mechanizmu finansowego o wartości 150 miliardów euro, z którego państwa członkowskie będą mogły zaciągać pożyczki na cele obronne. Po trzecie: możliwość przekierowania środków z Funduszy Spójności na obronność – to oznacza, iż zamiast wspierać rozwój regionów, pieniądze pójdą na zbrojenia.
Po czwarte: Europejski Bank Inwestycyjny ma uruchomić nowy plan „mobilizacji kapitału prywatnego” poprzez rozwój Unii Rynków Kapitałowych. Brzmi to niewinnie, ale za tą nazwą kryje się chęć integracji funduszy emerytalnych, programów oszczędnościowych i długoterminowych produktów inwestycyjnych – wszystko po to, by „uzbroić Europę”. Mówiąc wprost: Komisja Europejska chce mieć dostęp do prywatnych oszczędności obywateli, by sfinansować ambitne cele polityczne.
Wolność nie jest dana raz na zawsze. Musimy o nią walczyć, mówić głośno, podejmować decyzje świadomie – również w wyborach. Nasza godność wynika z naszej wolności. I dlatego tak ważne jest, byśmy uważnie śledzili działania Brukseli, żebyśmy wiedzieli, za kim podążamy i komu oddajemy władzę nad naszym życiem. Niech Polska pozostanie wolna, zachowa swoją walutę i nie ulega złudzeniom, iż centralne planowanie może przynieść dobrobyt. Już to przerabialiśmy i dobrze wiemy, jak się to kończy.