Odpowiadając jednym słowem: tak. Teraz czas na rozwinięcie myśli.
Wiele lat temu, życie było prostsze. Młodzi nie mieli tylu pokus i siłą rzeczy cieszyli się z drobiazgów. Żeby nie było, nie tęsknię do starych czasów, opisuję rzeczywistość. Dla niektórych smutną. Radość, gdy w pierwszym mieszkaniu przyklejaliśmy tapetę na lamperię, gdy wymienialiśmy nieszczelne okna na „plastiki”, kupiliśmy pierwszy nowy telewizor, wielu może się wydać wręcz żenująco słaba. Bo z czego tu się było cieszyć? Dzisiaj, kiedy na nabywców czekają nowe lokale, w sklepie dekoratorzy wnętrz, tamte lata opiszemy często jako przaśne.
A jednak pozostaje pewien fakt. Po 5 latach wynajmu (czynsz równał się 50% pensji żony) kupiliśmy tamto mieszkanie – dwa pokoje (duże) w kamienicy za 90 tys. zł (moje ówczesne 40 pensji), poświęcając inwestycję za kasę na wesele i dokładając oszczędności z kasy mieszkaniowej. Dało się to zrobić bez zaciągania kredytu.
Czy teraz można powtórzyć tę drogę? Powiedzmy sobie uczciwie: nie 1 do 1. Dzisiaj takie mieszkanie kosztuje ok. 650 tys. zł. Gdyby odkładać choćby połowę (tyle dostaliśmy za działkę) musimy przeprowadzić rachunek:
325 tys. zł/5 lat = 65 tys. zł/rok. Para „młodziaków” zostałaby zmuszona do odkładania 5,5 tys. zł/m-c. Praktycznie nierealne. Co więc da się zrobić?
Otóż, zmienić wybór. Albo zmniejszyć powierzchnię, albo wybrać gorszą dzielnicę, albo całkiem wynieść się z miasta. Widziałem sporo siedlisk po 200 tys. zł, w odległości ok. 30-50 km od przyzwoitej pracy. A 200 tys. zł podzielone przez 5 lat, przy rezygnacji z wesela (dzisiaj 100 tys. zł, wtedy 10 razy mniej) oznacza 20 tys. zł/rok. Plus, jak w naszym przypadku, dalszych kilka lat z doprowadzaniem do porządku. I to już jest realne. Wymaga jednak niestandardowego wyboru i … przekonania najbliższych. Bo wesele, weselem, ale chyba lepiej mieć dach nad głową.