Czy zmierzyłeś już swój ślad węglowy?

11 miesięcy temu

Obsesja na punkcie ratowania świata sprawia, iż przechodzimy od marnowania miliardów na nieefektywne projekty OZE do zatrzymania całej gospodarki. Jednocześnie lekceważymy pomysły, które faktycznie mogłyby pomóc planecie.

Ludzkość stoi w obliczu katastrofy klimatycznej. Co roku do atmosfery trafia 51 mld ton gazów cieplarnianych. „Aby powstrzymać globalne ocieplenie, do połowy stulecia emisje muszą zostać ograniczone do zera”[1] – grzmi dominująca narracja ekologiczna. Jak to osiągnąć? Kluczem są inwestycje w odnawialne źródła energii – uważają zwolennicy zielonego kapitalizmu. OZE to w najlepszym razie półśrodek i konieczne jest celowe spowolnienie gospodarki – odpowiadają wyznawcy dewzrostu (ang. degrowth). A jeżeli obie grupy się mylą? Możliwe, iż ratowanie planety wymaga zupełnie innego podejścia.

Brudna prawda o czystej energii

Przypomnijmy: na Konferencji klimatycznej w Paryżu w 2015 r. 194 państw i Unia Europejska zobowiązały się do ścięcia swoich emisji. Już teraz świat co roku przeznacza ponad 400 mld dolarów na walkę ze zmianami klimatu poprzez inwestycje w energię odnawialną, dotacje i pokrycie kosztów utraconego przewidywanego wzrostu. Do końca dekady wydatki te prawdopodobnie wzrosną do 1–2 bilionów dolarów rocznie[2]. Czy jednak zastępowanie źródeł energii takimi, które nie wymagają spalania, to słuszny kierunek?

Próby osiągnięcie do 2050 r. neutralności klimatycznej dzięki OZE doprowadzą do degradacji środowiska naturalnego na niespotykaną dotychczas skalę – ostrzega Jason Hickel, brytyjski antropolog i apologeta dewzrostu, w szeroko komentowanej książce „Mniej znaczy lepiej”. Wymagałoby to pozyskania ogromnych ilości surowców i metali ziem rzadkich do budowy infrastruktury, która pozwoliłaby na wytworzenie 14 terawatów czystej energii elektrycznej – to moc niezbędna do zasilenia całej gospodarki w połowie stulecia. Inwestycje te pochłonęłyby 34 mln ton miedzi, 40 mln ton ołowiu, 50 mln ton cynku, 162 mln ton aluminium i co najmniej 4,8 mld ton żelaza – szacuje autor. To nie koniec potrzeb. Wydobycie neodymu, pierwiastka do produkcji turbin wiatrowych, musiałoby się zwiększyć – zależnie od wyliczeń – od 35 do 70 proc. w stosunku do obecnego poziomu. Produkcja paneli słonecznych wymusiłaby wzrost popytu na srebro od 38 do ponad 100 proc., a na ind od 300 do 900 proc. Wytworzenie urządzeń do magazynowania energii wymagałoby natomiast 40 mln ton litu, czyli o 2700 proc. więcej niż dzisiaj[3].

Te zatrważające liczby prowadzą Hickela do wniosku, iż wyrażenie „czysta energia”, przywodzące na myśl „niewinne, pogodne obrazki ciepłego blasku słońca i świeżego powiewu wiatru”, wprowadza społeczeństwo w błąd. „Podczas gdy samo światło słoneczne i wiatr są naturalnie czyste, infrastruktura potrzebna do ich wykorzystywania wcale taka nie jest. Przestawienie się na odnawialne źródła energii będzie wymagało drastycznego zwiększenia wydobycia metali i pierwiastków ziem rzadkich, co pociąga za sobą realne koszty ekologiczne i społeczne”[4] – pisze Jason Hickel.

Biorąc pod uwagę cały cykl życia instalacji OZE, ich bilans środowiskowy wcale nie musi okazać się korzystny. Carlos Zorrilla, aktywista ekologiczny z Ekwadoru, zwraca uwagę, iż pozyskanie surowców do ich wytworzenie oznacza wylesianie, zanieczyszczenie powietrza i wody oraz niszczenia bioróżnorodności. Te czynniki skutkują osłabieniem ekosystemów, przez co maleje ich zdolność do pochłaniania dwutlenku węgla. A to tylko wydobycie. Znacznie więcej energii pochłania rafinacja metali[5]. Nie zapominajmy też o śladzie węglowym i toksycznych substancjach wyrzucanych do środowiska na etapie produkcji, transportu, eksploatacji i recyklingu. Po 15–20 latach użytkowania panele fotowoltaiczne lądują na śmietniku, a proces ich rozkładu trwa tysiąclecia – uświadamia ekonomista Robert Zawadzki. Podobnie jest z łopatami wiatraków i bateriami do samochodów, które po pięciu latach działania nadają się na złom[6].

Według Zorilli takie fakty są ostatnią rzeczą, o której firmy wydobywcze i nabywcy ich „metali zielonej energii” chcą mówić publicznie[7]. Dlatego za najskuteczniejszy sposób na ograniczenie emisji gazów cieplarnianych uchodzą powszechnie OZE. Jedną z nielicznych grup, które mają odwagę ujawniać brudną prawdę o czystej energii, są zwolennicy dewzrostu (ang. degrowth) – koncepcji zakładającej planowe ograniczenia zużycia energii i surowców tak, by gospodarka odzyskała stan równowagi z żywym światem w sposób bezpieczny i sprawiedliwy społecznie. To łagodne określenie niskiego, a najlepiej ujemnego wzrostu gospodarczego. Przedstawiciele tego radykalnego nurtu ekologii oceniają OZE dość negatywnie, czasem jako czystą kosmetykę. Tym, co naprawdę może pomóc w redukcji emisji gazów cieplarnianych, są ich zdaniem restrykcyjne wyrzeczenia na międzynarodową skalę – choćby takie, jakie proponuje Stowarzyszenie Burmistrzów C40 zrzeszające około stu metropolii, w tym Warszawę, które chce wprowadzić ograniczenia w zakupie ubrań (do ośmiu sztuk na osobę rocznie), spożyciu mięsa (do 16 kg na głowę) i podróżowaniu samolotem (jeden wyjazd rodzinny za granicę co dwa lata)[8]. Najpierw jednak trzeba urobić opinię publiczną. Jak postulują Richard Wilkinson i Kate Pickett w książce „Duch równości”: „Należy się starać tak wpłynąć na system wartości rozpowszechniony w społeczeństwie, aby ostentacyjna konsumpcja przestała wzbudzać podziw i zazdrość, a zaczęła być postrzegana jako jedna z przyczyn problemu, jako oznaka chciwości oraz niesprawiedliwości rujnującej społeczeństwo i planetę”[9].

Środowiskowa krzywa Kuznetsa

Koncepcja dewzrostu nie jest nowa. Od ponad 50 lat słychać głosy, iż należy zrezygnować z rozwoju gospodarczego – zwraca uwagę Andrew McAfee, główny pracownik naukowy w MIT, który się cieszy, iż nie posłuchaliśmy, dzięki czemu gospodarka na całym świecie kwitnie jak nigdy wcześniej. Ale co interesujące – zauważa amerykański ekspert – najbogatsze kraje uczą się ograniczać swój wpływ na środowisko. Starają się nie zanieczyszczać środowiska oraz wykorzystują mniej gleby, wody i cennych surowców. Te same tendencje zaczynają być widoczne także w biedniejszych krajach.

Założenie, iż wzrost produkcji, konsumpcji i poziomu życia niechybnie oznacza straty ekologiczne, wydaje się zgodne z logiką. W niektórych ważnych dziedzinach po 1970 r. pojawił się jednak przeciwny wzorzec: im większy rozwój, tym lepszy stan środowiska. Przykładem są Stany Zjednoczone, które – przy wzroście PKB o 285 proc. i populacji o 60 proc. – zredukowały w ostatnim półwieczu zanieczyszczenie powietrza o 77 proc. W Wielkiej Brytanii w latach 1970–2016 roczny tonaż emisji cząstek stałych uległ zmniejszeniu o ponad 75 proc., a głównych zanieczyszczających substancji chemicznych o około 85 proc. Co równie ważne: wbrew temu, co utrzymują orędownicy dewzrostu, tak duże redukcje są w większym stopniu skutkiem wdrożonych regulacji prawnych i technologii niż offshoringu. „Duża część zanieczyszczeń powietrza pochodzi z samochodów i elektrowni, a przecież bogate kraje nie zleciły prowadzenia pojazdów i wytwarzania energii elektrycznej krajom o niskich dochodach” – argumentuje McAfee[10]. Do identycznego wniosku doszli autorzy badania Advances in Economic Analysis and Policy z 2004 roku: „Nie znajdujemy dowodów na to, iż krajowa produkcja towarów intensywnie zanieczyszczających środowisko w USA jest zastępowana importem z zagranicy”[11].

Sukces bogatego świata w oddzielaniu wzrostu od zanieczyszczenia to kłopotliwy fakt dla propagatorów dewzrostu. Jeszcze bardziej problematyczny jest dla nich sukces Chin w robieniu tego samego. Oparta na eksporcie i produkcji gospodarka chińska rośnie w zawrotnym tempie, a mimo to w latach 2013–2017 zanieczyszczenie powietrza w gęsto zaludnionych obszarach Państwa Środka spadło o ponad 30 proc. To wynik świadomej polityki Pekinu, który chce ograniczać i kontrolować emisje zanieczyszczeń.

Postęp USA, Wielkiej Brytanii czy Chin w oddzielaniu wzrostu od zanieczyszczeń jest zaskakujący dla laików, ale nie dla większości ekonomistów – wskazuje Andrew McAfee. Jest to wyraźny przykład środowiskowej krzywej Kuznetsa (EKC) w akcji. EKC zakłada pozytywny związek między zamożnością kraju a stanem jego środowiska. Wraz z PKB rosną wprawdzie szkody dla środowiska, ale tylko na początku. W miarę wzrostu zamożności społeczeństwa dewastacja ekologiczna zatrzymuje się, a następnie zaczyna spadać. Wynika to głównie ze zmiany struktury potrzeb konsumenckich (więcej usług i większe zapotrzebowanie gospodarstw domowych na czyste środowisko) oraz postępu technologicznego[12]. Inna teoria mówi, iż wolny rynek, który sprzyja bogaceniu się, jest łaskawy również dla środowiska, ponieważ firmy konkurujące ze sobą muszą spełniać oczekiwania konsumentów dotyczące ekologii. Natomiast monopole nie mają takiej motywacji.

Potęga innowacji

Przyjmijmy na moment, iż promotorzy dewzrostu mają jednak słuszność, gdy argumentują, iż zahamowanie gospodarki przyniesie korzyści środowisku. choćby gdyby tak było, powinniśmy odrzucić ich pomysły. Powód jest prosty: nikt nie zrezygnuje dobrowolnie z osiągniętej lub wymarzonej stopy życiowej, czemu francuski filozof Raymond Ruyer poświęcił jeden rozdział swojej książki „Éloge de la société de consommation”. „Mimo dostrzegalnego dziś u wielu ludzi wstrętu do ekonomii jako takiej, a w szczególności do ekonomii wolnego rynku, wydaje się mało prawdopodobne, aby społeczeństwo przetrwało próbę ograniczonej konsumpcji i spadku poziomu życia, które przyniósłby świadomy wybór »szlachetnego ubóstwa«”[13] – pisał Ruyer ponad 50 lat temu, a jego słowa nie straciły na aktualności.

Minimalizm, asceza, ograniczanie zachcianek i potrzeb nigdy nie staną się powszechną opcją. „Dewzrost jest najbardziej przekonujący jako osobisty etos, spojrzenie na nawyki konsumpcyjne, sposób na życie” – uważa Kelsey Piper, amerykańska pisarka współpracująca z koncernem Vox Media. „Nie jest to jednak poważny program polityczny mający na celu rozwiązanie problemu zmian klimatycznych, zwłaszcza w świecie, w którym miliardy ludzi wciąż żyją w ubóstwie”[14]. O braku wrażliwości społecznej świadczy stawianie ich przed dylematem: klimat czy rozwój? Alex Epstein, amerykański komentator, twierdzi, iż „jedyną moralną reakcją jest pozwolić im się rozwijać”. Wtóruje mu prof. Steven E. Koonin, podsekretarz ds. nauki w Departamencie Energii w czasach prezydentury Baracka Obamy: „Prosimy ich, aby martwili się o jakieś niejasne, niepewne i odległe zagrożenie (zmiany klimatyczne), podczas gdy mierzą się z bardzo bezpośrednimi i wyraźnie widocznymi potrzebami. To tak, jakby powiedzieć głodującej osobie: »Nie jedz tego, bo masz za wysoki poziom cholesterolu«”[15].

W żadnych czasach nie brakowało proroków zagłady. Jednym z nich był amerykański biolog Paul R. Erlich, który w bestsellerze „Wojna populacyjna” z 1968 roku przewidywał, iż w latach 70. i 80. XX wieku setki milionów ludzi umrze z głodu mimo rozpoczętych wcześniej programów awaryjnych. Prognozował, iż Indie nie będą w stanie wyżywić 200 mln obywateli, którzy urodzą się po roku 1980. Nic z tego się nie spełniło. Od momentu ukazania się jego książki liczba Hindusów wzrosła o ponad 800 mln, czyli się podwoiła. Czarny scenariusz się jednak nie spełnił, bo Indie produkują trzy razy więcej pszenicy i ryżu niż pod koniec lat 60., a ich gospodarka wzrosła od tamtego czasu 50-krotnie. Podobnie jest w wielu innych regionach świata: choć populacja rośnie, problem głodu w dużym stopniu został zażegnany. Było to zasługą geniuszy pokroju Normana Borlauga, pioniera rewolucji rolniczej, która doprowadziła do wzrostu wydajności upraw w Indiach i innych krajach świata – pisze Bill Bates, który ubolewa nad tym, iż współcześni aktywiści ekologiczni, podobnie jak kiedyś Erlich, nie widzą potęgi innowacji[16].

Technologie tworzone przez innowatorów już dziś pozwalają ograniczać emisję gazów cieplarnianych, ratować ekosystemy, a choćby budować infrastrukturę OZE przy mniejszym zużyciu surowców i metali ziem rzadkich, co nie wiedzieć czemu, wcale nie cieszy Jasona Hickela i innych apostołów dewzrostu. Jak stwierdza Andrew McAfee, nie rozwiązaliśmy problemów środowiskowych, takich jak dziura ozonowa, kwaśne deszcze czy zanieczyszczenie ołowiem, zatrzymując gospodarkę lub przyrost populacji. Przezwyciężyliśmy te wyzwania dzięki zmianom technologicznym. Tak samo będzie w przyszłości.

Przypisy:

[1] Bill Gates, Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej, Warszawa 2021, s. 9.

[2] https://wszystkoconajwazniejsze.pl/bjorn-lomborg-panika-zwiazana-ze-zmianami-klimatu-kosztuje-biliony-szkodzi-biednym-i-nie-ratuje-planety/ [dostęp 28.09.2023]

[3] Jason Hickel, Mniej znaczy lepiej. O tym, jak ujemny wzrost gospodarczy ocali świat, Kraków 2021, s. 191.

[4] Tamże, s 190.

[5] https://www.localfutures.org/the-dirty-truth-about-clean-energy/ [dostęp 30.09.2023]

[6] Robert Zawadzki, Odnawialne źródła władzy. Polityka klimatyczna jako oręż podboju świata, Warszawa 2023, s. 239.

[7] https://www.localfutures.org/the-dirty-truth-about-clean-energy/ [dostęp 30.09.2023]

[8] https://www.portalspozywczy.pl/mieso/wiadomosci/raport-c40-cities-o-ograniczaniu-spozycia-miesa-i-nabialu-quot-to-ma-znaczenie-w-wymiarze-politycznym-quot,219889.html [dostęp 29.09.2023]

[9] Richard Wilkinson, Kate Pickett, Duch równości. Tam, gdzie panuje Tam, gdzie panuje równość, wszystkim żyje się lepiej, Warszawa 2011, s. 282.

[10] https://www.wired.com/story/opinion-why-degrowth-is-the-worst-idea-on-the-planet/ [dostęp 1.10.2023]

[11] https://www.researchgate.net/publication/4748469_Trade_Liberalization_and_Pollution_Havens [dostęp 1.10.2023]

[12] https://pl.wikipedia.org/wiki/Krzywa_Kuznetsa [dostęp 28.09.2023]

[13] Raymond Ruyer, Éloge de la société de consommation, Collection liberté de l’esprit dirigée par Raymond Aron, Calmann-Lévy, Paryż 1969, s. 174-185.

[14] https://www.vox.com/future-perfect/22408556/save-planet-shrink-economy-degrowth [dostęp 11.09.2023]

[15] https://wszystkoconajwazniejsze.pl/prof-steven-e-koonin-ipcc-zmiany-klimatyczne/ [dostęp 28.09.2023]

[16] Bill Gates, dz. cyt., s. 144-145.

Artykuł powstał dzięki wsparciu Polskiego Funduszu Rozwoju.

Idź do oryginalnego materiału