Całkiem niedawno przeczytałem internetową wymianę argumentów na temat: banki, inflacja, „kto mądry kupował na kredyt i spłacał za jedną pensję”. Motyw przewodni – Leszek Balcerowicz jako minister finansów.
Zaczęła tym wywiadem https://weekend.gazeta.pl/weekend/7,177333,31806578,przyszli-po-lodowke-za-1-5-tys-zl-ale-okazalo-sie-ze-maja.html Anna Kalita. Jej rozmówca (psycholog i specjalista od zadłużenia) głosił takie „mądrości”:
- „Mój ojciec, urodzony przed II wojną księgowy, totalny wróg zadłużania się, budował dom przez ponad 30 lat. Z tego, co zdołał odłożyć. Małymi krokami. Budowy nie ukończył nigdy.”
- „Od ręki przyznano nam 1,5 mln zł pożyczki. Na 30 albo 40 lat, już dokładnie nie pamiętam. To był 1988 rok. W 1990 stery Ministerstwa Finansów przejął Leszek Balcerowicz, za którego co wieczór powinniśmy odmawiać zdrowaśki, ponieważ stał się cud – nasze zarobki nagle bardzo wzrosły, bo pojawiały się przy nich kolejne zera. Te miliony były warte diametralnie mniej niż przed zmianą ustrojową – siła nabywcza pieniądza się zmieniła – ale na naszej umowie kredytowej wciąż widniała ta sama kwota. Kilka ówczesnych wypłat, moich i żony, starczyło na spłacenie całości zadłużenia od ręki. Wygraliśmy los na loterii historii. Pożyczone miliony dały mi coś, czego nie miał mój ojciec – możliwości. Ojciec nie wybudował domu w 30 lat. Ja nasz wybudowałem w trzy. Mieszkamy z żoną w tym domu do dziś.”
Psycholog może tego nie wiedzieć, obie podstawy mają oparcie nie w obiektywnych prawach ekonomii, a pokoleniowym doświadczeniu gospodarczym. Otóż, „przedwojenni” wychowali się w opowieściach o „złym kredycie”, które wybrzmiały w cytowanych na moim blogu chłopskich pamiętnikach z Wielkiego Kryzysu. Z tego powodu nie zadłużali się. Dodatkowo, w swoich młodych latach (PRL przed Gierkiem), takich opcji nie mieli.
Co innego człowiek wchodzący w dorosłość w latach 80-tych XX w. Przy czym apoteoza Leszka Balcerowicza bardzo łatwo mogła zmienić się w przekleństwo. I ta historia wybrzmiewa w komentarzach do wywiadu.
Postaram się zatem pewne rzeczy usystematyzować. Otóż Leszek Balcerowicz, jako wicepremier od gospodarki, zrobił rzeczy wielkie a zarazem straszne, tragiczne i okrutne. Stał się symbolem afer (zamrożenie kursu dolara, alkoholowa itp.), likwidacji polskiego przemysłu, a choćby całych miast i wsi. Wyhodował mit założycielski PiS i Samoobrony. Doprowadził do wzrostu gospodarczego, połączonego z 20% ogólnokrajowym bezrobociem, a w niektórych miejscach choćby 80%. Gigantyczna zapaść to jego dzieło, budowanie z gruzów zaczęli inni.
Ale wróćmy do kredytów. Otóż na początku faktycznie szalała inflacja a raty bywały stałe, co powodowało zmniejszenie obciążeń. Jednocześnie zdewaluowano oszczędności. A potem… nagle przeliczono zobowiązania wobec banków. No i zaczęło się. Ludzie z miesiąca na miesiąc (tak!) mieli do spłaty 40% więcej niż pożyczyli. Ich pensje nie mogły rosnąć w tym tempie (sławetne dzieło Balcerowicza „popiwek” – podatek od wzrostu wynagrodzeń w firmie), więc albo natychmiast spłacali, albo bankrutowali. Kryzys inflacyjny (raty +100% na przestrzeni roku) to przy tamtych czasach (+600%) małe piwo. I o tym warto pamiętać, gdy chwali się Balcerowicza.
Czego jednak z tej lekcji możemy się nauczyć? Warto myśleć samodzielnie. Bank nie jest naszym przyjacielem. Kredyt mieszkaniowy opłaca się wtedy, gdy pozostanie tani. Dzisiejsze raty (ok. 800 zł przez 30 lat od każdych pożyczonych 100 tys. zł), wymagają minimalizowania zobowiązań. Niby proste, a młodych dalej próbuje się wychowywać paradygmatem sprzed dekady – czasów taniego pieniądza.
Dzisiaj, samodzielna budowa niewielkiego domu, albo próba remontu istniejącego, może okazać się tańsza niż zakup mieszkania od dewelopera. Minimalizujemy pożyczane kwoty, a tym samym i obciążenie. Czy ta prawda zostanie aktualna jutro? Pewnie nie.