Dlaczego w życiu warto podejmować ryzyko?

oszczednymilioner.pl 1 tydzień temu

Najprostsza odpowiedź na tytułowe pytanie: Ponieważ zwykle wraz ze wzrostem ryzyka, poprawiamy rezultaty. A teraz czas na szczegóły.

Popatrzmy na różne aspekty naszego życia, poruszane przeze mnie już przy wpisach dotyczących kieratu: życie osobiste, zawodowe i finanse. W każdym z nich unikanie ryzyka kończy się problemami. Jakimi?

Osobiste (związki). Trwanie przy pierwszej osobie, która się trafi, stanowi prosty przepis na nieszczęście. Tkwienie w układzie niesatysfakcjonującym, z jednej przyczyny – strachu przed ryzykiem zmiany, również. Widzę w swoim otoczeniu, ludzi, którzy związali się z harpią/macho i cierpią, a nie odejdą. Mam też dwa proste przykłady czterdziestolatków, decydujących się na pogonienie żon organiczających swoje życie do kanapy, instagrama, nic nie pomagających (tzn. zero zainteresowania dziećmi, sprzątaniem, gotowaniem – wszystko na głowie faceta), pracujących na śmiesznym stanowisku za groszę i jeszcze mającym wymagania. Oba przykłady oznaczały spore ryzyko – ciężki rozwód, alimenty, ale obaj bohaterowie opowieści zaryzykowali i w tej chwili mają znacznie lepsze warunki życia pod każdym względem. Rzecz jasna, iż w wielu przypadkach rozwodnicy, zwłaszcza pochopnie lecący za świeżą miłością, pogarszają sprawy, ale nie mówimy dzisiaj na temat – jak rozpoznać wredną żonę/wrednego męża, ani „kiedy jestem roszczeniowy, czepiam się, a kiedy słusznie stawiam wymagania”. A zatem i w sprawach serca, akceptowanie nudy, bylejakości, a choćby przemocy, w imię spokoju (którego finalnie i tak nie dostajemy) stanowi problem. Warto zaryzykować i dokonać zmiany. Zapewniam Was – różnica pomiędzy dobraną parą a współzawodniczącymi, zwalczającymi się partnerami będzie ogromna.

Zawód. Tutaj sam na pozór jestem konserwatystą. przez cały czas pracuję w pierwszym miejscu zatrudnienia już 26 lat. Czy to źle? Częściowo tak. I czas pewnie coś zmienić. Daję sobie na to dwa lata. Dlaczego? Prosto wytłumaczył mi tę kwestię mój Tata, wychowany przecież w PRL-u. Powiedział takie zdanie „Za każdym razem, gdy zmieniałem miejsce pracy (a robił to 5-krotnie) dostawałem sporą podwyżkę. Gdybym trzymał się jednego miejsca, nie byłoby ich. Najlepiej jednak zarabiałem na swoim”. Święta racja. Natomiast ja, leń i optymalizator, patrzę na pracę nieco inaczej – szukam idealnego współczynnika: pensja/ilość pracy/komfort. No i coraz bardziej widzę, iż ten współczynnik dołuje. Podam prosty przykład. Zarabiam ok. 150% średniej krajowej (z nagrodami, ekstrasami – 170%) za oficjalne 100 godzin w biurze, minus 8 tygodni urlopu. W praktyce ok. 110 zł/godzinę netto. Kiedy dodam dojście, dekompresję, przygotowania (2,5h dziennie), a odejmę wydatki – wychodzi mi 8500/110 czyli jakieś 80 zł/h netto. W firmie mam stawkę 2-3 razy większą, co choćby odjąwszy konieczność dopłacenia 1700 zł ZUS-u wychodzi na duży plus. Alternatywa – znalezienie pracy zdalnej w Warszawie lub klientów firmy płacących warszawskie stawki. I w tym kierunku zamierzam iść. Bo wolę intensywnie pracować 50h (tu nie ma obijania, nie liczę kawy, pogawędki itp.) niż przebimbać 84h za niższą stawkę. Taki ze mnie obibok.

I zawsze powtarzam – rozwój zawodowy, nieakceptowanie stagnacji (sam zmieniłem zawód, podnosząc kwalifikacje, 2 razy brałem urlop bezpłatny – w sumie 4 lata), chorych układów (zarówno podwyżek dla swoich, jak i nękania) stanowią wyraz zdrowego podejścia. To stanie w miejscu jest chore. I nota bene dosyć często stanowi właśnie ryzyko. Trywialne powiedzenie „Kto stoi w miejscu, ten się cofa” często ma okazję sprawdzić się w realu.

Iga wspomniała w jednym z komentarzy o problemie z założeniem dg. Otóż, P.T. Czytelnicy, czy ma sens (poza mentalem) podejmowanie pracy opodatkowanej/oskładkowanej na 65% (z kosztami pracodawcy)? Czy może lepiej pójść w kierunku: CIT +KRUS (ew. od części płacić podatek od dywidendy.) choćby CIT+KRUS+VAT przy kontrahentach – vatowcach, da nam znaczne zyski. Czy lepiej płacić 65% podatko-składki czy 10%? Co jest bardziej ryzykowne – posiadanie jednego kontrahenta (pracodawcy), czy 100 (klienci)? Niejeden pracownik na własnej skórze poznał odpowiedź.

Finanse. Tutaj wynik jest oczywisty. Żeby żyć z kapitału (dochód pasywny) za 100k/rok, trzeba mieć:

  • przy stopie zwrotu 3% (lokaty) – 3 mln zł,
  • przy stopie zwrotu 5% (papiery dłużne) – 2 mln zł,
  • przy stopie zwrotu 10% (akcje) – 1 mln zł.

Wiadomo, te 10% nie jest pewne, można część kapitału stracić (ja akceptuję -20-30%), ale w długim okresie, akcje przy wyższym ryzyku lepiej plonują.

A Wy co myślicie o ryzyku?

Idź do oryginalnego materiału