Donald Trump chce cofnąć czas. "Myśli trochę kategoriami sprzed 50 lat"

3 godzin temu
Zdjęcie: Polsat News


Pomysł Donalda Trumpa na gospodarkę opiera się na wizji wielkiej i silnej Ameryki z czasów po zakończeniu II wojny światowej. Wszystkie jego działania i pomysły ekonomiczne motywowane są chęcią powrotu do tego świata. Wskrzeszeniu tej przeszłości ma służyć eliminacja zewnętrznych i wewnętrznych rywali. To dlatego Trump idzie na wojnę celną, ale także na wojnę z międzynarodowymi organizacjami handlowymi, a w kraju szykuje się do starcia z dawnym establishmentem i rozbuchaną administracją - mówią Interii eksperci.




"Dla mnie najpiękniejszym słowem w słowniku jest 'cło'. To moje ulubione słowo" - wyznał Donald Trump w październiku 2024 roku podczas wystąpienia w Klubie Ekonomicznym w Chicago. choćby jeżeli inni nie podzielają tej fascynacji, to i tak Trump sprawił, iż muszą teraz odmieniać ten wyraz przez wszystkie przypadki.
Donald Trump wraca bowiem do Białego Domu, a do zestawu tematów najczęściej poruszanych w analizach ekonomicznych wracają wojny handlowe, które są nieuchronną konsekwencją śrubowania ceł importowych. 47. prezydent Stanów Zjednoczonych, podobnie jak w swojej pierwszej kampanii w 2016 roku, tak i teraz sięgnął po narzędzie, które ma dwa ostrza. Jedno jest skierowane na zewnątrz - w wymiarze globalnym jest kolejnym przejawem rywalizacji USA i Chin o gospodarczą hegemonię. W wymiarze wewnętrznym zapowiedź wojen handlowych wysyła natomiast wyborcom przekaz: jeżeli ucierpieliście przez globalizację, która zabrała wam wasze miejsca pracy i zarobki, to my znów postawimy Amerykę na pierwszym miejscu. Reklama


Podczas kampanii Donald Trump zapowiadał, iż już pierwszego dnia swojej prezydentury podniesie cła na towary importowane z wszystkich krajów. Wskazywał, iż generalnie cła zostaną zwiększone o 10-20 proc., zrobił jednak kilka "wyjątków". Aż 60-procentowa podwyżka dotyczyć ma Chin, przy czym już po wyborach z ust prezydenta-elekta padły też słowa o dodatkowych 10-procentowych cłach na towary z Państwa Środka. Ma to być kara za napływ narkotyków z Chin, szczególnie fentanylu, do USA. Drugi "wyjątek" dotyczy najbliższych sąsiadów: Kanady i Meksyku. Tym państwom Donald Trump zagroził 25-procentowymi cłami, jeżeli nie podejmą działań zmierzających do ograniczenia nielegalnej imigracji ze swoich terytoriów na terytorium USA.
Skutki wojen handlowych, podobnie jak dotycząca ich retoryka, też będą skierowane do wewnątrz i na zewnątrz. W Stanach Zjednoczonych - przestrzegają ekonomiści - efektem starcia handlowego ze światem będzie wzrost inflacji. W wymiarze globalnym ta wojna - samo to słowo z definicji zakłada wymianę ciosów - rodzi ryzyko odwetowych działań ze strony krajów, w które uderzą podwyższone cła. Dlaczego Trump upiera się na sposób działania, który jest co najmniej kontrowersyjny?

Ameryka powszechnego dobrobytu. Donald Trump chce wskrzesić przeszłość



- Donald Trump w gospodarce myśli trochę kategoriami sprzed 50 lat - mówi Interii prof. Włodzimierz Batóg, amerykanista, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego. - To rozumowanie kategoriami Ameryki, która wygrała II wojnę światową, ma ogromny rynek wewnętrzny, nie ma żadnej poważniejszej konkurencji na świecie, za to ma rozgrzaną gospodarkę (przez wojnę, ale i niektóre zjawiska wewnętrzne, jak baby boom). Na ten ogromny rynek wewnętrzny produkuje amerykański przemysł; ten sam przemysł produkuje też na potrzeby Europy - zgłodniałej po wojnie i pozbawionej własnego przemysłu; zresztą przemysł europejski kredytują Amerykanie poprzez plan Marshalla. Trump rozumuje w ten sposób, iż do takiej sytuacji trzeba wrócić, bo wtedy Ameryka była wielka.
- To także nawiązanie do myślenia z czasów reaganowskich. Kiedy Ronald Reagan obejmował władzę po tzw. drugim kryzysie paliwowym w 1979 r. i wewnętrznym załamaniu rynku, do którego doszło w czasach Cartera, zastosował prostą receptę w postaci teorii skapywania (ang. trickle-down theory), wypracowaną przez ekonomistów z Uniwersytetu w Chicago. Opierała się ona na założeniu, iż jeżeli uwolnimy z obciążeń podatkowych duże przedsiębiorstwa, to te zaczną zatrudniać, produkować taniej, spadnie bezrobocie, będzie więcej towarów - gospodarka ruszy. To faktycznie zadziałało w pierwszej kadencji Reagana, ale w dłuższym terminie efektem był ogromny deficyt budżetowy w 1988 r. i kryzys finansowy za drugiej kadencji tego prezydenta - tłumaczy nasz rozmówca.
- To wreszcie sposób myślenia w kategoriach rynku, który jest de facto kontynentem, wyrażający się pragnieniem powrotu do sytuacji, w której Ameryka produkuje dla siebie, nie ma konkurencji, a działania państwa służą temu, by wyeliminować konkurencję z tych dziedzin, w których ta konkurencja zagraża pozycji Ameryki.

Miecz wojen celnych ma dwa ostrza. Jednym z nich jest inflacja


Motywacje te mogą jednak odbić się konsumentom czkawką - zauważa Michał Stajniak, wicedyrektor działu analiz XTB. - Trump chciałby, żeby produkty napływające z zagranicy były droższe i żeby Amerykanie kupowali amerykańskie produkty. Pojawia się jednak pytanie, czy jego wyborcy nie sprowadzili na siebie problemów - polityka handlowa oparta na zwiększaniu ceł może doprowadzić do tego, iż ceny produktów codziennego użytku, żywności, paliw, mogą mocno wzrosnąć w pierwszych miesiącach prezydentury.


- Trump zapowiadał 25-procentowe cła na Meksyk i Kanadę. Z tych dwóch państw pochodzi 50 proc. żywności importowanej do USA (oczywiście, duża część żywności na wewnętrzny rynek jest produkowana w Stanach). Kanada jest też sporym eksporterem paliw - ropy i gazu - do USA. Cła na te paliwa mogą wpłynąć na ceny energii w Stanach - dodaje analityk.
Jest jeszcze druga strona medalu, czyli możliwy rewanż na Ameryce. Zapowiedzi takich działań już się pojawiają - na specjalnym spotkaniu 15 stycznia premier Kanady Justin Trudeau i premierzy kanadyjskich prowincji dyskutowali m.in. o możliwości wstrzymania eksportu ropy i gazu do Stanów Zjednoczonych. Ale taki ruch raczej Trumpa nie zmartwi, a zmotywuje do działania w innym obszarze, który leży mu na sercu - mówi Michał Stajniak.
- Jedną z pierwszych decyzji Donalda Trumpa będzie prawdopodobnie wyjście z porozumienia paryskiego (zobowiązującego kraje ONZ do działań na rzecz ograniczenia emisji gazów cieplarnianych - red.). Wyśle on tym samym mocny komunikat do sektora energetycznego, stawiając na politykę "drill, baby, drill" - będzie chciał doprowadzić do wznowienia wydawania pozwoleń na wiercenia w dużych ilościach, na szczelinowanie, na budowę nowych terminali eksportowych LNG. Trump stawia na samowystarczalność energetyczną USA - i ograniczenie przez Kanadę eksportu ropy sprawiłoby, iż byłby tylko bardziej zdeterminowany, żeby na różne sposoby zwiększyć krajową produkcję gazu i ropy, także poprzez dopłaty dla producentów energii. Sytuacja temu sprzyja, bo ceny energii są w tej chwili w USA dość wysokie.

Trump zerwał owoce społecznego gniewu. Zdecydowała gospodarka


Ceny energii - i nie tylko energii - są oczywiście bolączką amerykańskich konsumentów. - Problemem, który doprowadził do tego, iż Demokraci przegrali wybory, tak naprawdę była inflacja, która dość mocno uderzyła w Amerykanów - zauważa Michał Stajniak. - Na początku pandemii wprowadzono różnego rodzaju dopłaty, co pomogło zwłaszcza najuboższym konsumentom. Jednak po ich zniesieniu - i po tym, jak administracja Bidena musiała zmierzyć się z cenowymi konsekwencjami wybuchu wojny w Ukrainie, w tym ze wzrostem cen paliw - obywatele odczuli inflację bardzo mocno.
Prof. Włodzimierz Batóg z UW zwraca uwagę, iż Trump przejmuje gospodarkę USA w momencie, w którym społeczeństwo amerykańskie ma za sobą doświadczenie ogromnego spadku nastrojów. - Upowszechnienie się neoliberalnego podejścia za czasów George'a W. Busha, postawienie na outsourcing - co miało jeszcze bardziej obniżyć koszty produkcji, a śmietankę z tego miały spijać firmy amerykańskie - spowodowało, iż Ameryka przestała produkować to, z czego kiedyś była znana: samochody, elektronikę, bardziej złożone towary domowego użytku, a krajowy przemysł podupadł.


- Ostatnie cztery lata to adekwatnie bezruch amerykańskiej gospodarki, który przełożył się na fatalne nastroje społeczne, mimo iż w mediach głównego nurtu dominował przekaz o spadającej inflacji i niskim bezrobociu - dodaje amerykanista. - Amerykanie nie czuli jednak, iż zarabiają więcej, nie mieli odczucia poprawy sytuacji. To społeczne niezadowolenie z ekipy Demokratów w Białym Domu w politycznym wymiarze spowodowało głosowanie na Trumpa. Podstawowym powodem przegranej Kamali Harris była gospodarka - tak, jak w 1992 r. była ona podstawowym powodem wygranej Billa Clintona.
Stąd mocne akcenty w kampanii Trumpa na walkę z inflacją i z podupadaniem rodzimego przemysłu, a także zapowiedź szukania oszczędności w budżecie federalnym, np. poprzez ograniczanie aparatu administracyjnego. Diagnoza problemu to jedno, ale istotny jest też sposób jego rozwiązania. Wiele z pomysłów Trumpa to, jak się okazuje, broń obosieczna.
- Trump ma intuicję i wskazuje pewne zagrożenia dla amerykańskiej gospodarki, ale chce im przeciwdziałać metodami, które są kontrowersyjne - mówi prof. Batóg. - Cła mają dobre i złe strony: na krótką metę mogą doprowadzić do pobudzenia i ożywienia popytu, ale na dłuższą metę mogą skutkować wzrostem cen. Przykładem może być nałożenie ceł przez Trumpa w trakcie jego pierwszej prezydentury, w 2018 r., na pralki produkowane przez południowokoreańskie koncerny, LG i Samsung. Chodziło o to, by wesprzeć krajowego producenta, firmę Whirlpool. I rzeczywiście, Whirlpool zwiększył produkcję, ale kosztowało to przeciętne gospodarstwo domowe ponad 600 dolarów w skali roku, bo kiedy liczba pralek dostępnych na rynku spadła, firma musiała podnieść ceny, by kontrolować popyt i podaż, ponieważ nie była w stanie produkować tanich pralek w tak dużej liczbie, by sprostać zapotrzebowaniu. Protekcjonizm ostatecznie uderza więc w konsumentów, na krótką i średnią metę może i pomaga poszczególnym dziedzinom gospodarki, ale nie wspiera jej jako całości.

Wysoka cena galonu ropy. Nie chodzi tylko o dolary



W walce z inflacją Trump będzie chciał się skupić na tym, co najważniejsze z punktu widzenia amerykańskiego portfela. - Dla Amerykanów ceny benzyny są kluczowe. W skali kraju cena 3 dolarów za galon benzyny jeszcze jest akceptowalna, ale 3,5-4 dolara za galon już nie. Te ceny benzyny mocno rosną, zwłaszcza w wyniku najnowszych sankcji nałożonych przez administrację Bidena na rosyjskie firmy naftowe i sektor energetyczny - przypomina Michał Stajniak z XTB.
- Widząc niezadowolenie wyborców, Trump będzie próbował wpłynąć na kraje OPEC, by te zwiększyły produkcję - i może uda mu się przekonać do tego Saudyjczyków i ich partnerów, co nie udało się Bidenowi. w tej chwili obowiązuje zawarte przez kraje OPEC+ porozumienie, aby do końca marca 2025 r. ograniczać produkcję - skuteczny nacisk na największe kartele świata może sprawić, iż od kwietnia wydobycie zacznie rosnąć - wyjaśnia analityk.
Ale, jak dodaje, jest też druga kwestia istotna z perspektywy rynku ropy. - To Ukraina. Przyszły szef resortu finansów Scott Bessent zapowiedział już, iż jeżeli Trump da zielone światło, to on w pełni poprze nowe, gigantyczne sankcje na Rosję. jeżeli Rosja i Ukraina nie zasiądą do stołu negocjacyjnego, to Trump może chcieć zagrać va banque i nałożyć gigantyczne sankcje na sektor naftowy w Rosji, utrudniając zakup rosyjskiej ropy przez kontrahentów, np. poprzez sankcje na flotę czy kontrole i blokady w portach na Bałtyku lub w cieśninach tureckich. W takiej sytuacji zagrożonych byłoby dobre kilka procent światowego eksportu ropy. To z kolei mogłoby doprowadzić do potężnego wzrostu cen na rynku ropy, co stanowi pewną sprzeczność względem tego, iż Trump chce te ceny obniżać dla Amerykanów - pamiętajmy jednak, iż zarazem chce on skłonić Rosję do zakończenia wojny, by nie wydawać już środków z budżetu USA na pomoc Ukrainie.

Zmiana warty na szczytach władzy. Trump jak prezydent USA z I połowy XIX wieku



Budżet USA, zdaniem Trumpa, jest też mocno obciążony kosztami utrzymywania rozbudowanej administracji. - Administracja amerykańska jest naprawdę wielka, a przez to siłą rzeczy jest nieruchawa, co powoduje, iż różne proste rzeczy rozpatrywane są miesiącami - potwierdza prof. Włodzimierz Batóg. - choćby Amerykanie głosujący na Demokratów są zdania, iż przebiurokratyzowanie ich kraju jest ogromne. Po drugie, Trump uważa, iż administracja niejako blokuje posunięcia rządu i sabotuje jego działania (zwłaszcza w kadrach wojskowych i w Departamencie Stanu). Wynika to z jego przekonania, iż on - jako władza wykonawcza - ma mandat społeczny, który jest ważniejszy niż setki anonimowych urzędników. Chce więc oczyścić pole, by ta administracja była naprawdę jego. To lekcja, którą wyniósł ze swojej pierwszej kadencji, naznaczonej roszadami personalnymi i pewnym chaosem.
Plan "terapii szokowej" dla amerykańskiej administracji ma przygotować i wdrożyć Elon Musk. Sojusz biznesmena z ambicjami politycznymi i prezydenta, który do świata polityki wszedł ze świata biznesu, wiele osób uważa za bezprecedensowy. Wraz z szefem Tesli do Białego Domu wkracza zupełnie nowa ekipa, która ma tworzyć komisję DOGE, czyli Departamentu Efektywności Rządu. Wraz z Muskiem współprzewodniczyć jej będzie inny biznesmen, Vivek Ramaswamy.

- Zmiana ekipy rządzącej zawsze skutkuje "wymieceniem" starych decydentów - mówi prof. Batóg. - Podobnie głęboka zmiana do tej, która zachodzi obecnie, miała miejsce w Ameryce w latach 20-tych XIX wieku, kiedy prezydentem został Andrew Jackson. Wcześniej, na przełomie XVIII i XIX stulecia, Ameryką rządziła tzw. dynastia wirgińska i politycy z Bostonu: ludzie tacy, Jak Thomas Jefferson, John Adams czy John Quincy Adams. Jackson objął urząd w 1829 r. - i wprowadził do administracji ludzi z takich stanów, jak Tennessee czy Kentucky, które wtedy uchodziły za absolutne peryferia. Trump jest zresztą podobny do Jacksona w tym, iż to też był przywódca, który bardzo mocno rozciągnął prerogatywy prezydenta, uznając, iż skoro wygrał wybory, to on reprezentuje tzw. przeciętnego człowieka. Drugie podobieństwo to właśnie rewolucja w postaci wprowadzenia do kręgów decydentów ludzi spoza układu.
Tandem Trump-Musk jest jednak szczególny. - Dogadało się tutaj dwóch niewyobrażalnie bogatych ludzi, co może rodzić obawy, iż w pewien sposób kupili oni tę prezydenturę Trumpa, wydając na nią gigantyczne pieniądze - a teraz będą chcieli tymi pieniędzmi kupić świat - dodaje amerykanista. - Kolejne obawy dotyczą tego, iż cięcia podatkowe i inne decyzje gospodarcze będą służyły bogatym. Tymczasem w Ameryce są w tej chwili ogromne oczekiwania co do redystrybucji. Przeciętni obywatele widzą, iż bogaci są jeszcze bardziej bogaci, a państwo, które teoretycznie ma pieniądze, ma też gigantyczny dług publiczny. Te pieniądze nie spływają na dół (wracamy tutaj do teorii skapywania). Stąd też tęsknią za czasami Clintona, kiedy czuli, iż mają pieniądze - także z powodu ograniczenia wydatków militarnych, na co Trump się nie zdecyduje, bo czasy się zmieniły. Podstawowe pytanie jest więc takie, co z działań Muska i nowej ekipy będzie miał zwykły Amerykanin.

A jeżeli Trump nie żartował? Już niedługo się przekonamy


Wielki znak zapytania dotyczy także tego, co ze swoich kampanijnych zapowiedzi ostatecznie zrealizuje Trump. Czy od razu nałoży cła na Chiny, Meksyk i Kanadę w zapowiadanej wysokości - czy też będzie je wprowadzał stopniowo (taki plan, według agencji Bloomberga, ma kiełkować w gronie jego doradców ekonomicznych), aby od razu nie wykładać wszystkich kart na stół? Czy ostrze amerykańskiego protekcjonizmu zwróci się także przeciwko Unii Europejskiej?
- Trump swego czasu mówił o natychmiastowym wprowadzeniu 10-procentowych taryf na wszystkie towary napływające do USA. w tej chwili temat trochę przycichł, także z uwagi na trudności prawne we wprowadzeniu takich ceł - mówi Michał Stajniak z XTB. - Administracja Trumpa musiałaby uzasadnić, iż USA czy amerykański przemysł są zagrożone. Oczywiście, pod pojęcie zagrożenia można podciągnąć obecne problemy gospodarki - pytanie, czy to wystarczy. Amerykańskie prawo daje za to możliwość nałożenia ceł na poszczególne sektory, więc Trump może zdecydować się np. na szybkie nałożenie taryf na europejski przemysł samochodowy. Teraz cła na auta sprowadzane z Europy są minimalne, a z kolei cła na amerykańskie samochody eksportowane do Europy są wielokrotnie wyższe.


Być może jednak Trump nie zdecyduje się na wojnę handlową ze Starym Kontynentem, bo zwycięży myślenie biznesowe - zauważa analityk. - Europa wciąż stanowi ważnego strategicznego partnera USA, więc Trump raczej może chcieć doprowadzić do tego, żeby kupowała więcej amerykańskich produktów. Takim najważniejszym produktem eksportowym USA do Europy miałby być gaz LNG - Europa już go odbiera, ale Trump będzie dążył do tego, by podpisane zostały długoterminowe kontrakty na dostawy amerykańskiego LNG na Stary Kontynent. To byłaby z kolei szansa dla Polski - jeżeli postawimy na rozbudowę terminali importowych, być może będziemy mogli rozpocząć handel amerykańskim gazem w Europie. Mamy tu przewagę chociażby nad Niemcami, których wodne terminale LNG nie są dostosowane do przyjmowania dużych wolumenów tego surowca, a sama infrastruktura powodowałaby, iż gaz rozprowadzany przez Niemcy byłby droższy.
Na arenie międzynarodowej niewykluczone jest za to przedefiniowanie uczestnictwa Ameryki w politycznych i gospodarczych sojuszach. - Trump głośno mówi, iż organizacje gospodarcze dobijają Amerykę - wskazuje prof. Włodzimierz Batóg z UW. - Krytykował m.in. bardzo mocno forsowaną przez Baracka Obamę organizację NAFTA. (układ o ustanowieniu Północnoamerykańskiej Strefy Wolnego Handlu - red.). Trump przejawia wobec tych organizacji wrogość i niechęć, podkreślając, iż członkostwo w nich nie przynosi Amerykanom tego, na co liczą, a jedynie zobowiązania handlowe w postaci kwot importowych i eksportowych. Będąc biznesmenem, nie lubi porozumień gospodarczych, bo biznes z natury jest elastyczny.
- Trump będzie na pewno stawiał nowe warunki różnym międzynarodowym organizacjom, których członkiem jest Ameryka, grożąc ich opuszczeniem - tak, żeby środki, które USA wydają na różne przedsięwzięcia, mogły być wydawane na krajowym rynku, na wsparcie przemysłu czy produkcji energii - mówi Michał Stajniak.
- Generalnie Trump mocno myśli kategoriami finansowymi tak, jak każdy Amerykanin - zauważa prof. Batóg. - Różnica polega na tym, iż - tak, jak Musk - operuje tutaj inną, ogromną skalą. Obaj są w końcu multimiliarderami. Na ile ten sposób myślenia okaże się dominujący - czas pokaże, bo na pewno Trump to skomplikowana osobowość, która zresztą bardzo siebie lubi - i lubi też, jak media zwracają na niego uwagę. A media lubią go z wzajemnością, bo nieustannie dostarcza im paliwa.
Katarzyna Dybińska
Idź do oryginalnego materiału