Wystąpienie Philippa Bagusa na konferencji „Złote lata – przyszłość pieniądza w Polsce”
Chciałbym podzielić się kilkoma refleksjami na temat strategii euro. Aby ją adekwatnie zrozumieć, musimy spojrzeć na wspólną walutę z dwóch perspektyw: historyczno-politycznej oraz ekonomicznej.
Zacznijmy od ujęcia politycznego. Choć jest to pewne uproszczenie, pozwala lepiej uchwycić dynamikę ideową integracji europejskiej. Istnieją bowiem dwie podstawowe wizje: klasycznie liberalna oraz centralistyczno-socjalistyczna.
Pierwsza z nich opiera się na wartościach wolności jednostki, suwerenności obywatela i ograniczonej roli państwa. Zakłada, iż Unia Europejska powinna służyć przede wszystkim wolnemu rynkowi, swobodnemu przepływowi towarów, kapitału, usług i ludzi tak, jak zapisano to w Traktacie Rzymskim. To podejście reprezentowali ojcowie założyciele wspólnoty: Konrad Adenauer, Robert Schuman i Alcide De Gasperi, przekonani, iż wolny handel i kooperacja gospodarcza są najlepszą drogą do trwałego pokoju w Europie.
Druga wizja – nazwijmy ją imperialno-centralistyczną – opiera się na przekonaniu, iż Europa powinna stać się silnym podmiotem politycznym zdolnym konkurować z globalnymi mocarstwami. To podejście odwołuje się do historycznych modeli scentralizowanej władzy – od Karola Wielkiego po Napoleona, od Hitlera po Stalina – i znajduje dziś odbicie w tendencjach do coraz większej koncentracji kompetencji w instytucjach unijnych. Wspierają ją głównie partie socjalistyczne oraz państwa takie jak Francja.
Zmiana równowagi po 1989 roku
Po upadku muru berlińskiego wydawało się, iż przewagę zyska wizja liberalna. Zjednoczone Niemcy stały się naturalnym liderem, a państwa Europy Środkowo-Wschodniej zmęczone komunizmem jednoznacznie opowiedziały się po stronie wolności gospodarczej i suwerenności narodowej.
Jednakże w krajach takich jak Francja pojawiła się obawa, iż rozszerzona Unia zamieni się jedynie w strefę wolnego handlu bez politycznej spójności. Odpowiedzią na te obawy była strategia dalszej centralizacji, a narzędziem jej realizacji miała stać się wspólna waluta.
Euro jako narzędzie centralizacji
W tym kontekście warto wspomnieć o roli niemieckiego Bundesbanku – instytucji silnie zorientowanej na stabilność monetarną. Doświadczenia dwóch hiperinflacji sprawiły, iż Niemcy były niezwykle wyczulone na ryzyko inflacyjne i oczekiwały od partnerów podobnej dyscypliny. Problem polegał na tym, iż inne państwa – na przykład Francja – nie były gotowe na tak restrykcyjną politykę. Ich deficyty i inflacja wymagały bardziej elastycznego podejścia. System stałych kursów walutowych prowadził więc do napięć.
Dla Francji euro stało się sposobem na ograniczenie wpływu Bundesbanku. W zamian za poparcie zjednoczenia Niemiec, prezydent François Mitterrand postawił warunek – utworzenie unii walutowej. Euro było politycznym kompromisem – ceną za zjednoczenie Niemiec i środkiem do wzmocnienia centralnej władzy w Europie.
Dlaczego kraje proinflacyjne poparły euro?
Państwa o większych skłonnościach do inflacyjnego finansowania wydatków – takie jak Francja czy Włochy – uznały euro za szansę na uniezależnienie się od dyscyplinującej roli Bundesbanku. Chodziło o to, by wspólna polityka pieniężna nie była już dyktowana wyłącznie przez konserwatywne podejście Niemiec.
To tłumaczy, dlaczego euro od początku miało nie tylko wymiar ekonomiczny, ale przede wszystkim polityczny. Dla jednych było instrumentem większej stabilności, dla innych – narzędziem uzyskania przewagi w ramach instytucji europejskich.
Euro powstało jako projekt kompromisu: między potrzebą integracji a walką o wpływy. Z jednej strony, wspólna waluta miała wspierać jednolity rynek i eliminować bariery wewnętrzne. Z drugiej – stanowiła element geopolitycznej układanki, w której najważniejsze państwa Europy Zachodniej dążyły do wzmocnienia swojej pozycji poprzez instytucjonalne zakotwiczenie Niemiec.
Dziś, kiedy strefa euro mierzy się z nowymi wyzwaniami – od inflacji po zagrożenia geopolityczne – warto pamiętać o tych źródłach. Zrozumienie politycznych motywacji, które stały u podstaw euro, jest kluczowe, by skutecznie oceniać jego przyszłość i funkcjonowanie.
Bundesbank jako hegemon i „niemiecka broń atomowa”
Warto podkreślić, iż przed wprowadzeniem euro polityka monetarna w Europie była de facto prowadzona przez Bundesbank. To niemiecki bank centralny ustalał rytm – inne kraje, chcąc utrzymać stały kurs wymiany, były zmuszone do kopiowania jego decyzji. Istnieje anegdota: podczas posiedzenia banku centralnego Holandii ktoś wchodzi i oznajmia „Bundesbank podniósł stopy o 25 punktów bazowych”. Na to reakcja – jedynie kiwnięcie głową. Decyzja zapadła. Robimy to samo. Tak wyglądała realna siła Bundesbanku – nieformalna, ale skuteczna. A to nie była tylko siła ekonomiczna. To była siła polityczna.
Francja bardzo boleśnie to odczuwała. W latach 80. chciała zainstalować na granicy z Niemcami broń atomową krótkiego zasięgu – miała ona eksplodować na terytorium Niemiec w razie rosyjskiej inwazji. Niemcy byli przeciwni – słusznie nie chcieli, aby broń zdetonowano u nich choćby w obronie. W reakcji na to, Francuzi odpowiedzieli: „Porozmawiajmy o niemieckiej bombie atomowej”. Niemcy byli zaskoczeni – przecież żadnej nie mają. Na co padła riposta: „Wasza bomba to Deutschmark”.
Francuzi postrzegali markę niemiecką jako narzędzie dominacji. Dlatego chcieli się jej pozbyć. Euro miało zastąpić hegemonię marki i wyeliminować wpływ Bundesbanku, którego konserwatywna polityka monetarna ograniczała inne rządy.
Polityczne przejęcie EBC
Po wprowadzeniu euro polityka monetarna miała być prowadzona przez Europejski Bank Centralny. Teoretycznie niezależny, w praktyce jego kierownictwo gwałtownie stało się polem politycznej gry.
Pierwszym prezesem EBC został Holender, ale ustąpił w połowie kadencji na rzecz Francuza – Claude’a Tricheta. Choć Niemcy były największą gospodarką strefy euro, nie objęły tej funkcji. Frankfurt pozostał siedzibą banku – jako gest wobec tradycji Bundesbanku, ale realny wpływ Berlina malał.
Axel Weber, kandydat niemiecki, wycofał się z ubiegania się o stanowisko prezesa EBC, gdy zorientował się, iż nie zdobędzie większości – jego konserwatywna, „bundesbankowa” wizja była zbyt odległa od dominującej linii. Jürgen Stark, główny ekonomista EBC, także ustąpił. W efekcie urząd objął Włoch – Mario Draghi. Po nim spodziewano się, iż wreszcie czas na Niemca. Ale zamiast tego – na mocy politycznego kompromisu – fotel prezesa EBC trafił do Christine Lagarde, Francuzki, w zamian za nominację Niemki Ursuli von der Leyen na szefową Komisji Europejskiej.
Wszystko to pokazuje jasno: władza monetarna w Europie przesunęła się z Frankfurtu do Paryża i Rzymu. Strategia pozbycia się polityki Bundesbanku została zrealizowana i to skutecznie.
Jak działa system euro?
Przejdźmy teraz do ekonomii. jeżeli państwo wydaje więcej, niż uzyskuje z podatków – emituje obligacje. System bankowy kupuje te obligacje, a następnie wykorzystuje je jako zabezpieczenie, by uzyskać pożyczki z banku centralnego. Banki zwiększają swoje rezerwy, a więc również możliwości kredytowe. Ten mechanizm pozwala finansować deficyty niskim kosztem. Co więcej, zysk z operacji EBC wraca do państw członkowskich, co oznacza, iż rządy finansują się tanio, a nawet… z własnych odsetek.
W teorii trzeba kiedyś te obligacje spłacić. W praktyce emituje się nowe, by zastąpić stare. Spiralę zadłużenia podtrzymuje się bez faktycznej redukcji długu. A w czasie polityki luzowania ilościowego (QE), sytuacja stała się jeszcze bardziej bezpośrednia – to sam EBC skupował obligacje, płacąc za nie pieniędzmi „z powietrza”.
Tragedia wspólnego dobra – i tragedia euro
W ekonomii istnieje pojęcie „tragedii wspólnego pastwiska” (ang. tragedy of the commons). Klasyczny przykład: łowienie ryb w oceanie. Każdy chce złowić jak najwięcej, zanim zrobi to ktoś inny, więc w efekcie ryby znikają. Nie ma właściciela, więc nie ma dyscypliny.
Euro działa podobnie. jeżeli każdy kraj może korzystać z korzyści wspólnej waluty, ale nie ponosi bezpośrednio konsekwencji nadmiernych wydatków, system się rozmywa. Polityk w Grecji może myśleć: „Zwiększę wydatki, by wygrać wybory, a ryzyko inflacji rozłoży się na wszystkich”.
Tragedia wspólnej waluty
Wyobraźmy sobie greckiego polityka, który chce wygrać wybory. Obiecuje obywatelom wzrost emerytur, obniżenie wieku emerytalnego, nowe programy społeczne, zatrudnienie bezrobotnych. Wybory wygrywa. A potem… orientuje się, iż to wszystko kosztuje. A wpływy z podatków, cóż, nie wystarczają. Co robi? Wydaje obligacje skarbowe. Greckie. Następnie banki krajowe kupują te obligacje i oferują je jako zabezpieczenie pod kredyty w EBC.
W efekcie powstaje nowy pieniądz. Ceny rosną. Najpierw w Grecji. Ale ponieważ Grecy wydają te środki także na import, wzrost cen rozlewa się po całej strefie euro. Wzrost podaży pieniądza w jednym kraju powoduje utratę siły nabywczej wspólnej waluty, a koszty tej utraty ponoszą wszyscy, choćby ci, którzy nie głosują w Grecji – Niemcy, Hiszpanie, Portugalczycy wszyscy dzielą ciężar greckiego deficytu.
Ale skoro działa to w Grecji, to dlaczego nie w Hiszpanii? Albo w Irlandii? Zachęta jest oczywista: zwiększ deficyt, wydaj obligacje, pozwól bankom wykreować rezerwy w EBC, a koszty zostaną rozproszone w całej strefie. Klasyczna „tragedia wspólnego pastwiska”.
Wyobraźmy sobie, iż każdy z nas zaczyna drukować euro. Ty drukujesz, ja drukuję. Croissantów na stole nie przybywa, ale ceny idą w górę. Kto zyskuje? Ci, którzy drukują szybciej niż inni. W efekcie mamy wyścig ku inflacji. Ale czemu nie doszło do hiperinflacji? Bo rządy nie drukują euro bezpośrednio. Emitują obligacje, banki je kupują, a dopiero potem EBC akceptuje je jako zabezpieczenie. EBC mógłby powiedzieć „nie”. Ale w praktyce mówi „tak” albo „czasem”.
Mechanizmy ograniczające? Tylko na papierze
Unia próbowała wprowadzać ograniczenia. Tak, jak rybakom ustala się limity połowów, tak państwom ustalono limity deficytów – słynne 3% PKB. Ale co się dzieje, gdy ktoś przekroczy ten limit? Nic. Nie ma organu wykonawczego, który nałoży sankcje, wyegzekwuje kary. To system oparty na „wzajemnym zaufaniu” i grzecznych przypomnieniach.
Tymczasem pokusa fiskalna jest oczywista: jeżeli ja zwiększę deficyt dziś, a ty jutro – każdy z nas spróbuje ugrać coś dla siebie. o ile Niemcy mają deficyt na poziomie 3%, a inne państwa przekroczą ten próg, to realne wydatki niemieckiego rządu mogą spaść, bo ceny wzrosną szybciej niż deficyt. Wygrywa ten, kto „drukuje” pierwszy i więcej.
Efekt? System staje się niestabilny. I tak Pakt Stabilności i Wzrostu, choć piękny w założeniach, okazał się fikcją. Limity 3% były łamane dziesiątki razy, a sankcji nie nałożono niemal nigdy.
Niemiecka „kotwica fiskalna”? Już nie
Przez lata Niemcy pełniły rolę kotwicy strefy euro – utrzymywały dyscyplinę fiskalną i dawały przykład. Mogły z moralnej wyżyny mówić innym: „róbcie jak my”. Ale to już przeszłość.
Spójrzmy na liczby. Stosunek długu do PKB przekracza 100% w wielu krajach. Główne gospodarki jak Włochy czy Francja są głęboko zadłużone. Francja: 110% PKB w 2023 roku. Średnia dla strefy euro: 87%, a odsetki rosną. Wzrost o 1 punkt procentowy oznacza automatyczny wzrost deficytu o 1% PKB.
Nominalne limity – słynne 3% – są fikcją. Włochy w 2023 r. miały 7,2% deficytu. Polska – również bardzo wysoki. Hiszpania – ponad 5%. Francja? Druga największa gospodarka – także powyżej 5%. A przecież jest „zbyt duża, by ją wykupić”.
W 2024 roku Niemcy – ostatni bastion dyscypliny – zmieniły konstytucję, by znieść ograniczenia zadłużenia. Hamulec fiskalny został zwolniony. W efekcie nastąpił największy wzrost rentowności niemieckich obligacji od upadku muru berlińskiego. Jeden bilion euro nowego długu.
Skutek? o ile Niemcy muszą płacić więcej za swój dług, rosną też stopy procentowe w całej Europie. Nikt nie chce kupować obligacji włoskich, jeżeli niemieckie są bezpieczniejsze i również dobrze oprocentowane, więc Włochy muszą podnieść oprocentowanie i tak dalej.
Kotwica zniknęła. A bez kotwicy, dryfujemy.