Kiedyś na polu towarzyszył nam co najwyżej bocian, który z adekwatną sobie gracją szedł za pługiem. Dziś za ciągnikiem nie biegnie żaden ptak – za to fruwa nad nami cały chór dronów, mruczących niczym miniaturowe turbosprężarki. Ale musimy wiedzieć, iż dron, jak kij, ma dwa końce, a ten drugi wcale nam się nie musi podobać.
Trzeba przyznać: w nowoczesnym rolnictwie drony to narzędzie świetne. Rolnik zyskuje oczy, które widzą więcej i dalej, a do tego nie narzekają na pogodę, nie proszą o przerwę (chyba, iż na ładowanie) i nie mają pretensji, iż trzeba latać nad 200 hektarami wschodów.
Dron, jak przystało na solidnego pomocnika, potrafi wykonać mapowanie pola, wykryć niedobory azotu, ocenić kondycję roślin, namierzyć chwasty, policzyć straty po gradzie, a w nowszych wersjach także opryskać z dokładnością aptekarską. Krótko mówiąc: rolnictwo precyzyjne dostało turbodoładowanie.
Ale… każdy dron, choćby ten najpracowitszy, ma jedną wspólną cechę: zanim poleci, trzeba go nakarmić. I to nie byle czym – bo danymi.
Dron głodny danych – czyli wiedzy o… nas
Tu zaczyna się historia ciekawsza niż niejedna telenowela polityczna. Żeby dron działał,a adekwatnie – wiedział – trzeba mu podać:
- granice pola,
- mapy zasobności,
- rodzaj uprawy,
- lokalizację i powierzchnię działek,
- dokładne instrukcje, gdzie ma sypnąć nawozem, a gdzie psiknąć herbicydem.
Chcemy czy nie, dzisiejsze rolnictwo jest cyfrowe – każde pole, każdy hektar, każdy rolnik – dziś ma swój cyfrowy paszport. A adekwatnie – całkiem pokaźną bibliotekę danych, które opisują rolnictwo lepiej niż 50 lat statystyki GUS-u.
Hektary są nasze? – tylko nam się tak wydaje
I teraz uwaga: te dane nie są zapisane w zeszycie w kratkę, jak niektórzy by woleli. One siedzą na serwerach. W chmurach. Czasem w chmurach po drugiej stronie oceanu albo globu.
A dane, jak wiemy, to współczesna ropa naftowa – bogactwo, które daje przewagę nie temu, kto ma najwięcej hektarów, ale temu, kto wie najwięcej o tych hektarach. Naszych hektarach. I tu zaczynają się dylematy nie tylko rolnicze, ale i geopolityczne.
USA do Chin: wasze drony u nas? Już nie bardzo, niech wylatują stąd
Amerykanie zauważyli, iż ich rolnicze dane latają na serwery zagraniczne – często, a adekwatnie niemal wyłącznie chińskie. A wiadomo: nikt nie lubi, gdy ktoś obcy zagląda mu do szuflady, a już w szczególności gdy w tej szufladzie leży strategia na przyszłoroczne plony.
Dlatego też Stany Zjednoczone postanowiły: koniec z importem dronów DJI – jednego z największych producentów dronów rolniczych na świecie. Zakaz ma wejść w życie 23 grudnia 2025 r.. Taki to prezencik pod choinkę. Oficjalny powód?
Podejrzenie, iż drony mogą zbierać dane i wysyłać je do Chin. Dowodów na to co prawda brak – ale w polityce dowody to nie wszystko. Lęk przed tym, co mogłoby się wydarzyć, często waży więcej niż fakty. Skąd taka panika?
W USA mówi się wprost:
- drony chińskie to „zagrożenie bezpieczeństwa narodowego”,
- dane o polach mogą ujawnić lokalizację krytycznej infrastruktury,
- aktualizacje systemu mogą być furtką do systemów,
- a rolnik, który zakłada konto u chińskiego producenta, „nieświadomie udostępnia dane”.
Przykład Montany jest wręcz podręcznikowy – obok gospodarstw znajdują się silosy z rakietami balistycznymi. A dron, jak wiadomo, patrzy z góry. I czasem widzi za dużo.
W efekcie amerykański Senat mówi już nie o konkurencji, ale o… „zaplanowanym ataku szpiegowskim”.
Dron rolniczy – jako narzędzie szpiegowskie. To dopiero ironia XXI wieku
Handel? To już nie wojna o ceny. To wojna o dane, no a jak wiadomo: Kto ma dane, ten ma rynek. Kto ma szczegółowe modele plonowania tysiące hektarów, ten może:
- przewidzieć rynek zbóż przed żniwami,
- wpływać na ceny,
- planować swoje strategie handlowe z wyprzedzeniem,
- analizować słabe punkty krajowej produkcji żywności.
Jeszcze 20 lat temu rolnik pilnował tylko tego, by nikt mu nie ukradł z podwórka pługa. Dziś musi pilnować, by nikt mu nie podkradł… mapy pola. Brzmi zabawnie? A jednak tak wygląda nowoczesne rolnictwo.
Rolnik, dron i strategia bezpieczeństwa państwa
To, co dzieje się wokół dronów DJI w USA, nie jest walką o to, kto ma lepszy sprzęt. To wojna o to, kto będzie właścicielem cyfrowych zasobów rolnictwa. A te zasoby są dziś warte więcej niż hektary. Dlatego już dziś USA:
- rozważają geofencing (wirtualny płot) wokół infrastruktury krytycznej,
- chcą promować „przyjazne” drony (np. francuski Parrot),
- nakłaniają rolników do rezygnacji z produktów chińskich.
Chiny natomiast – jak powszechnie wiadomo, produkują sprzęt lepszy, tańszy i łatwiej dostępny. I oto nagle rolniczy dron, który miał tylko opryskiwać rzepak, stał się bohaterem światowej wojny technologicznej.
A co z nami – spytacie?
Europę (i Polskę) czeka dokładnie ten sam dylemat, choć pewnie z lekkim opóźnieniem: Czy chcemy, by nasze rolnicze dane były przechowywane w Chinach, USA, czy może jednak w Europie? No i przez kogo owe dane mają być administrowane?
Stary ciągnik, to konstrukcja mechaniczna – jak coś się urwie, to się przyspawa i nikt nie musi wiedzieć. Ale takie rolnictwo już powoli odchodzi do lamusa, bo dziś sprzęt sam się “chwali” usterkami wysyłając alarmy wszem i wobec. To samo dotyczy danych z dronów.
I o ile rolnik nie musi bać się, iż ktoś zza oceanu podejrzy mu liczbę międzyrzędzi, o tyle musi być świadomy, iż współczesne rolnictwo precyzyjne wymaga zaufania – nie tylko do sprzętu, ale i do tego, dokąd lecą z niego dane.
Bo dron to nie jest zabawka. To narzędzie.
Ale dane, które zbiera – to już kapitał strategiczny.

1 godzina temu













