Douglass Murray, brytyjski publicysta i intelektualista, w swojej książce „Przedziwna śmierć Europy” nie ogłasza katastrofy, ale obwieszcza proces – długi, powolny rozpad cywilizacyjnego kręgosłupa Zachodu. To nie śmierć gwałtowna, ale śmierć z wygody. Śmierć w miękkim fotelu, przy latte z mlekiem owsianym, z uśmiechem pełnym współczucia dla wszystkich poza sobą.
Murray napisał tę książkę osiem lat temu, w czasie gdy Europa wciąż wierzyła, iż multikulturalizm jest tylko kwestią dobrej woli. Że wystarczy otworzyć granice, a świat sam wypełni się solidarnością. – Dziś, po dekadzie politycznych kryzysów, zamachów, płonących przedmieść i gangów z Malmö czy Rotherham, jego diagnoza brzmi już nie jak ostrzeżenie, ale jak kronika zgonu, który się dokonał. Europa, jak pisał José Ortega y Gasset, weszła w fazę „cywilizacji bezwładnej” – takiej, która żyje jeszcze ciałem, ale bez ducha. Kiedyś pytaliśmy: kim jesteśmy? Dziś pytamy: kim byliśmy? – mówi Tomasz Wróblewski w swoim podcaście Wolność w Remoncie.
Murray nie jest przeciwnikiem migracji. Jest przeciwnikiem amnezji. Przypomina, iż kontynent, który przez stulecia definiował się przez kulturę, wiarę, język i etos pracy, nagle uznał, iż to wszystko można zrelatywizować. Wystarczy wstyd – ten współczesny europejski grzech pierworodny. Wstyd za kolonializm, wstyd za nacjonalizm, wstyd za sukces. Europa w swoim moralnym samozaparciu postanowiła zrekompensować światu własną przewagę – i zrobiła to, otwierając drzwi każdemu, kto chciał wejść, niezależnie od tego, czy dzielił z nią jakiekolwiek wartości.
„Przedziwna śmierć Europy” to książka o paradoksie dobrobytu. Im bardziej Europa stawała się bezpieczna, tym bardziej zaczęła gardzić własnymi granicami. Im większy miała komfort, tym większą pogardę czuła do tych, którzy przypominali jej o wysiłku, za pomocą którego powstała. Murray pisze z zimnym spokojem chirurga, który operuje martwe ciało i wciąż zadaje pytanie: co adekwatnie zabiło pacjenta? Nie ideologia islamu, nie fala migracyjna, nie liberalne rządy – ale brak wiary w sens istnienia. Kiedy przestajesz wiedzieć, czym jest twoja cywilizacja, przestajesz też wiedzieć, po co jej bronić.
Największy kryzys Zachodu nie jest demograficzny, ale duchowy. Statystyki to tylko tło: 63 miliony migrantów w Unii, 20 procent populacji w niektórych krajach, miliardy euro wydawane na integrację, która nie następuje. Ale liczby nie są tu najważniejsze. Najważniejsza jest utrata narracji. Europa przestała wiedzieć, dokąd płynie. Zredukowała swoją historię do „projektu humanitarnego”. Uwierzyła, iż można być społeczeństwem bez granic, kulturą bez korzeni i religią bez Boga. Zastąpiła poczucie obowiązku kulturowego emocją miłosierdzia – i to miłosierdzie, jak zauważa Murray, stało się jej politycznym samobójstwem.
W 2025 roku ta książka czyta się jak echo ostrzeżeń, które zignorowaliśmy. Szwecja deportuje tysiące nielegalnych migrantów, Francja zamyka meczety, Niemcy milczą o przestępczości, a partie liberalne w całej Europie przegrywają wybory. Społeczeństwa, które jeszcze niedawno mówiły o moralnym obowiązku przyjmowania uchodźców, dziś mówią o „przywracaniu porządku”. Nie dlatego, iż stały się rasistowskie, ale dlatego, iż zaczęły się bać chaosu. Murray pisał, iż Europa wierzy w asymilację, ale nie potrafi już powiedzieć, do czego ma asymilować. I to właśnie widać dzisiaj. Kiedy stary kontynent próbuje na nowo wymyślić siebie, jego elity wciąż udają, iż wystarczy zarządzić integrację jak projekt infrastrukturalny – w Excelu, w brukselskim biurze, w paragrafach o relokacji.
Douglas Murray nie jest prorokiem, ale kronikarzem schyłku. Jego styl jest powściągliwy, ale przeszywa jak zimny raport z sekcji zwłok. To, co Tomasz Wróblewski w swoich podcastach nazywa „momentem Tezeusza” – pytaniem, czy po wymianie wszystkich desek to wciąż ten sam statek – u Muraya brzmi jeszcze prościej: czy Europa, która wyrzekła się własnej kultury, może jeszcze nazywać się Europą? Obaj autorzy wiedzą, iż to pytanie nie dotyczy migracji, tylko tożsamości. Migracja jest tylko zwierciadłem, w którym odbija się nasza niepewność. Bo jeżeli nie wiemy, czym jest Europa, to każdy, kto do niej przybywa, ma prawo zapytać – a po co miałbym się z nią utożsamiać?
W tle tej opowieści pobrzmiewa echo rzymskich kronik – cywilizacji, która zrezygnowała z dyscypliny i odwagi w imię spokoju. Rzym przestał być Rzymem długo przed upadkiem, tak jak Europa przestała być Europą długo przed 2015 rokiem. Murray widzi w tym moralny eksperyment – społeczeństwo, które chce być dobre, ale nie chce już być sobą. I w tym sensie tytuł jego książki – „Przedziwna śmierć Europy” – jest trafniejszy niż kiedykolwiek. To śmierć przez samowyparcie, przez gładkie słowa o „inkluzywności” i „tolerancji”, które mają przykryć brak sensu.
W 2025 roku widzimy już skutki tego eksperymentu. Europa zamyka granice, wznosi mury, tworzy strefy deportacji i centra „powrotne”. Ale to nie pozostało odrodzenie – to tylko odruch przetrwania. Prawdziwe odrodzenie, jak pisze Murray, może się zacząć dopiero wtedy, gdy Europa znowu zdefiniuje siebie. Gdy przestanie się wstydzić swojej historii i zacznie mówić językiem odpowiedzialności, a nie emocji. Bo asymilacja, jak zauważa Wróblewski, wymaga od nas czegoś więcej niż otwartości – wymaga siły. Siły, by powiedzieć: wiemy, kim jesteśmy. Wiemy, dokąd płyniemy. I nie zamierzamy zamieniać naszego statku w tratwę.
„Przedziwna śmierć Europy” to książka o kontynencie, który postanowił umrzeć, żeby nikogo nie urazić. Ale być może jej największym osiągnięciem jest to, iż wciąż prowokuje pytanie: czy da się jeszcze odwrócić ten proces? Murray zostawia nas z nadzieją, iż tak – jeżeli tylko zechcemy znów wierzyć w sens bycia Europejczykami. Bo cywilizacje, jak ludzie, nie umierają od razu. Najpierw przestają się bronić. Potem przestają mówić własnym głosem. A na końcu – przestają pamiętać, kim były.
Pytanie, czy my jeszcze pamiętamy.