Google ZNISZCZY Nvidia! Przynajmniej tak teraz myśli rynek. Nie pierwszy i nie ostatni raz narracja zmienia się jak w kalejdoskopie, a tak naprawdę ten publiczny flirt z Meta z Google, to po prostu element negocjowania przez Marka Zuckerberga.
Do tego CME – największa giełda instrumentów pochodnych na świecie – zatrzymała się przez… awarię klimatyzacji, a to wszystko dopiero początek.
W tym FinWeeku zabieram Was na szybką podróż przez świat inwestycji i geopolityki, gdzie:
– Zuckerberg rozgrywa chipowy teatr,
– Chiny budują portową sieć wpływów,
– Europa trzyma kciuki za BYD,
– USA toczą polityczną bitwę o regulację sztucznej inteligencji,
– a publiczny portfel… wraca do 80% zysku i kupuje kolejne akcje.
Jeśli próbujesz inwestować z głową w świecie, w którym emocje wyprzedzają fundamenty – ten materiał jest dla Ciebie. Zaczynamy.
Google wygra z Nvidia? Rynek znów przesadza. Co dzieje się w świecie AI i co zmieniłem w portfelu?
Nie przegap – choćby 20 darmowych akcji od Freedom24, każda warta do 800 USD!
Szczegóły promocji: https://freedom24.club/dnarynkow_welcome
Google, Meta i teatr chipów
Rynek AI znowu wszedł w fazę emocji, a inwestorzy, jak zwykle, reagują szybciej niż myślą. Nowy wątek, który rozpalił dyskusję, to potencjalny miliardowy deal między Meta a Google na dostawy chipów TPU w latach 2026–2027. Informacja ta pojawiła się akurat w momencie, gdy Google przeżywa swoje najlepsze chwile dzięki fenomenalnemu przyjęciu modelu Gemini 3, a kurs Alphabetu wystrzelił do poziomu, który chwilowo dał firmie wyższą kapitalizację niż… Microsoft. To o tyle symboliczne, iż to właśnie Microsoft jest jednym z najważniejszych inwestorów OpenAI.

Ale po kolei.
Doniesienia mówią, iż Meta chce kupić lub wynająć od Google potężne ilości chipów TPU (tensor processing units), specjalnych układów zaprojektowanych stricte pod zadania AI. Meta miałaby je stosować w swoich data center od 2027 roku, a już w 2026 pojawić się może wynajem przez Google Cloud. To byłby ogromny sygnał dla rynku, bo po raz pierwszy jeden z „hiperskalerskich gigantów” faktycznie postawiłby na taką alternatywę dla chipów Nvidii.
Akcje Google maja ostatnio imponujące momentum: umowa z Anthropic na milion chipów, rosnące zainteresowanie ich TPU i sukces Gemini 3. Ta kombinacja napędziła kurs Alphabetu tak mocno, iż spółka przebiła Microsoft. Narracja „Google wrócił” stała się mainstreamem równie szybko, jak pół roku temu dominowało „Google przegrał AI”.
Internet kocha proste historie: ktoś wygrywa, ktoś przegrywa. Dziś na tablicy zwycięzców ląduje Google, a Microsoft jest rzekomo „na wylocie”, bo to OpenAI (czytaj: GPT-5) chwilowo nie dostarczyło takiej niespodzianki jak Google. To oczywiście bzdura. Microsoft przez inwestycję w OpenAI, Azure i integrację Copilota ma przez cały czas świetny zestaw monetyzacyjny w generatywnej AI. To nie jest wyścig jednodniowy. To maraton, w którym przewagi zmieniają się dynamicznie.
Google dziś wygląda na lekko przehajpowane, tak samo jak kilka miesięcy temu było niedoszacowane. Rynek znowu robi swoje ulubione wahadło: przesada i kontrprzesada.
W to wszystko wchodzi Nvidia ze swoim tweetem:
„Cieszymy się z sukcesu Google. Dokonali ogromnych postępów w AI i przez cały czas dostarczamy im nasze rozwiązania. NVIDIA jest o całą generację przed resztą branży, to jedyna platforma, która uruchamia każdy model AI i robi to wszędzie tam, gdzie działa computing. NVIDIA oferuje większą wydajność, wszechstronność i wymienialność niż ASIC-i, które projektowane są pod konkretne frameworki lub funkcje AI.”

Rynek niedźwiedzi natychmiast rzucił się na interpretację: „Nvidia się boi, Nvidia pęka, Nvidia czuje oddech TPU na plecach!”
A prawda jest taka, iż to dokładnie ten sam styl komunikacji, jaki Nvidia zastosowała po premierze DeepSeek-R1. Wtedy również złożyli elegancki PR-owy ukłon, a rynek wpadł w panikę, bo modele open-source miały rzekomo rozjechać ich biznes. Minęły miesiące, a o DeepSeek już dziś nikt nie pamięta. Natomiast Nvdia dalej generuje kosmiczne pieniądze i rośnie jak na drożdżach.
Rynek zapomina, iż Google od lat buduje własne chipy TPU, a jednocześnie przez cały czas kupuje od Nvidii ogromne ilości GPU. Google oficjalnie potwierdził:
„Google Cloud is experiencing accelerating demand for both our custom TPUs and NVIDIA GPUs.”
TPU nie są „zwykłym zamiennikiem”. To ASIC, zaprojektowany pod konkretne zadania. GPU Nvidii to platforma, która działa wszędzie i na wszystkim.
Jeśli spojrzeć chłodno:
– Google ma ogromny PR-owy sukces (Gemini 3 + TPU + Meta).
– Nvidia ma fundamentalną, stabilną przewagę infrastrukturalną i przez cały czas 90% rynku.
– Microsoft chwilowo wypada z narracji, ale ich pozycja w AI jest przez cały czas bardzo silna i wystarczy znów lekka korekta narracji, żeby to Microsoft zaczął radzić sobie lepiej od Google.

Wygrani tego wyścigu? To każdy, kto rośnie dzięki AI. Przegrani? To Ci, którzy myślą, iż ten wyścig rozstrzyga się w jednym tygodniu.
Podsumowując, rynek wyciaga zbyt szybkie i emocjonalne wnioski. Hype na Gemini 3 sprawił, iż Google chwilowo przeskoczył Microsoft pod względem kapitalizacji. Nvidia zatweetowała dyplomatycznie, a spekulanci odczytali to jak sygnał paniki, choć to dokładnie ten sam styl komunikacyjny co zawsze.
Wniosek? Nie ma paniki. Jest teatr narracji. I jak zwykle prawdziwe pieniądze robią ci, którzy potrafią filtrować hałas i zrozumieć fundamenty.
W przypadku Meta i Zuckerberga bliżej temu do formy negocjacji GPU od Nvidia pokazując im, iż JAKBY CO to nie musimy brać od was. Muszą i dobrze to wiedzą. Zuckerberg chce tyle czipów, ile uniesie i prędzej zamiast brać je od swojego konkurenta na rynku reklamy brałby je od Nvidia. Walczy więc o większy przydział publicznie flirtując z Google.
CME i kruchość globalnej infrastruktury
A skoro przy technologii jesteśmy, to w piątek dostaliśmy coś, co w przyszłości może kiedyś prowadzić do dynamicznych flash crashy na rynku.
Awaria, która sparaliżowała w piątek handel na giełdzie CME, pokazała coś, o czym rynek woli nie myśleć: globalna infrastruktura finansowa jest tak zintegrowana i tak uzależniona od kilku kluczowych dostawców, iż zwykła usterka techniczna potrafi zachwiać wyceną setek bilionów dolarów instrumentów. CME Group to najważniejsza giełda instrumentów pochodnych na świecie. Miejsce, gdzie kształtują się ceny ropy WTI, złota, amerykańskich obligacji, indeksów takich jak S&P500 czy Nasdaq, a także ogromnej części rynku walutowego. jeżeli CME się zatrzymuje, przestaje działać centralny układ nerwowy globalnych rynków.
Tym razem powodem okazała się awaria chłodzenia w centrum danych firmy CyrusOne w Chicago. Brzmi jak drobny problem infrastrukturalny, ale skutki były ogromne. Przez wiele godzin nie aktualizowały się notowania kontraktów terminowych na większości klas aktywów. Nie dochodziły ticki na EBS, jednym z głównych systemów handlu walutami. Brokerzy w Europie i Azji raportowali, iż muszą wycofywać część produktów z obrotu, bo nie mają wiarygodnych cen. W praktyce rynek działał po omacku, nie było jasne, ile w danej chwili kosztuje ropa, złoto, dolar czy obligacja skarbowa.
W takich sytuacjach gwałtownie okazuje się, jak krucha jest architektura współczesnego handlu. Gdy znika „źródło prawdy”, czyli benchmarkowe ceny CME, cała reszta rynku przestaje działać płynnie. Brokerzy przestają wystawiać kwotowania, market makerzy wycofują się, a algorytmy, które w normalnych warunkach działają w milisekundach, natrafiają na brak spójnych danych i przechodzą w tryb defensywny. To środowisko naturalne dla gwałtownych, niekontrolowanych ruchów cenowych. Tym razem rynek został uratowany przez… kalendarz. Dzień po Święcie Dziękczynienia tradycyjnie charakteryzuje się minimalną płynnością i małą aktywnością inwestorów. W normalnych warunkach tak długa przerwa w notowaniach CME mogłaby wywołać klasyczny flash crash na rynku.
Mechanizm jest prosty: jeżeli nagle brakuje oficjalnych cen referencyjnych, inwestorzy i algorytmy zaczynają opierać się na przybliżeniach, modelach i niepełnych danych. Każdy błąd w tych wyliczeniach gwałtownie się multiplikuje, bo inne systemy działają w oparciu o te same nieaktualne informacje. Gdy rynek otwiera się ponownie, ceny potrafią odjechać w obie strony, a zlecenia zabezpieczające uruchamiają lawinowe ruchy.
Piątkowe wydarzenia są więc ostrzeżeniem. Przy coraz większej roli handlu algorytmicznego i wzroście uzależnienia od kilku dużych centrów danych, każdy techniczny zator może przerodzić się w szok płynnościowy. Tym razem skończyło się na chaosie w spokojny dzień. Gdyby stało się to w środku tygodnia, przy pełnej aktywności rynku, historia mogłaby wyglądać znacznie groźniej.
Chiny i pajęczyna portów
A my przeskakujemy do Chin, które, jak wynika z najnowszych danych od dwóch już dekad realizują jeden z najbardziej konsekwentnych i długofalowych projektów geostrategicznych współczesnego świata: budowę globalnej sieci portów. To już nie pojedyncze inwestycje, ale infrastrukturalna pajęczyna oplatająca Europę, Azję, Afrykę, Amerykę Południową, a choćby okolice Kanału Panamskiego. W tle mamy oczywiście handel, ale równie ważna jest polityka, wpływy oraz potencjalne zastosowania militarne. To klasyczny przykład strategii, w której ekonomia jest narzędziem geopolityki.

W Europie chińska obecność w portach rozlała się szeroko. Od Hiszpanii, przez Belgię i Holandię, po Grecję, Niemcy i Włochy.

Powód jest prosty: porty europejskie są najcenniejszym ogniwem globalnego łańcucha dostaw, a Chiny chcą kontrolować przepływ towarów na największych kierunkach eksportowych. Sama Hiszpania jest modelowym przykładem. Gdy w 2017 r. sprzedawano terminale w Walencji i Bilbao, zachodni inwestorzy chętnie oddali je Costco (państwowemu gigantowi z Chin), które wcześniej pokazało swoją skuteczność w Pireusie. Efekt? Dziś Walencja to najlepiej skomunikowany port na Morzu Śródziemnym i centralny punkt chińskiej infrastruktury morskiej w Europie.

Ta ekspansja jest częścią inicjatywy Pasa i Szlaku, czyli nowej wersji Jedwabnego Szlaku. Jej logika jest prosta: by eksportować więcej towarów, Chiny muszą kontrolować infrastrukturę, którą te towary płyną. Dlatego poza Europą Pekin buduje lub przejmuje porty w Afryce, Azji Południowej, Ameryce Łacińskiej i na Bliskim Wschodzie. W wielu krajach rozwijających się Chińczycy stawiają porty od zera. Często finansując je kredytami, które trudno spłacić, przez co Pekin zyskuje trwały wpływ gospodarczy i polityczny w krajach rozwijających się. To porty, które pełnią funkcję „bram surowcowych”, służących wywozowi ropy, miedzi, rudy żelaza czy produktów rolnych do Chin.
Jednocześnie rośnie niepokój Zachodu. Wiele z chińskich portów ma parametry, które pozwalają na ich użycie przez marynarkę wojenną. Około 14 z nich zostało zidentyfikowanych jako potencjalnie dualne: formalnie cywilne, ale z infrastrukturą umożliwiającą obsługę okrętów wojskowych w razie potrzeby. Australia planuje odzyskać kontrolę nad portem Darwin, a w Unii Europejskiej trwa dyskusja o ograniczeniu dostępu kapitału spoza Europy do portów uznawanych za strategiczne.
Najbardziej wrażliwy punkt to jednak Panama. Dwa porty po obu stronach Kanału Panamskiego znajdują się w rękach Hutchisona (chińskiej spółki), a USA otwarcie mówią, iż chiński wpływ w tym regionie jest ryzykiem dla bezpieczeństwa. W końcu 40% amerykańskiego ruchu kontenerowego przechodzi właśnie tamtędy.
Po co więc Chinom ta sieć? Po pierwsze handel. Pekin wie, iż kontrola infrastruktury logistycznej obniża koszty i zwiększa przewagę konkurencyjną. Po drugie wpływy. Port to nie tylko terminal, ale też realna dźwignia polityczna wobec państw gospodarzy. Po trzecie bezpieczeństwo. jeżeli w którymkolwiek punkcie globu dojdzie do napięcia, Chiny mają, gdzie przeładować surowce, wysłać okręty lub przeorganizować trasy handlowe.
Innymi słowy, globalna sieć portów to dla Pekinu nie inwestycja, ale narzędzie. Narzędzie, które zmienia balans sił w handlu, dyplomacji i potencjalnych konfliktach. I wszystko wskazuje na to, iż ta sieć będzie się dalej zagęszczać.
Portfel, ekspozycja na Chiny i Tesla
W ogóle uważam, iż jakaś tam ekspozycja portfelowa na Chiny, przynajmniej częściowa jest w dobrze zbudowanym portfelu po prostu potrzebna.
Dlatego też w publicznym portfelu agresywnym takie też regularnie się pojawiają. Była kiedyś Alibaba, która dała solidne zyski. Teraz jest JD. Tymczasem portfel dynamicznie odbił po korekcie i wrócił już do prawie 80% stopy zwrotu od początku 2024 roku bijąc tym samym szerokie indeksy ponad 2-krotnie. W samym 2025 roku przewaga ta pozostało silniejsza.
Niezmiennie najbardziej wkurza mnie, iż od dwóch tygodni powtarzam wam, jak bardzo żałuję, iż nie miałem w tym portfelu środków do dokupowania. No ale takie były założenia tego portfela. Dopłaty na początku miesiąca. prawdopodobnie wielu z was też dokładnie tylko na takie inwestowanie może sobie pozwolić, a przecież chcemy, żebyście wynosili z tego, jak najwięcej dla siebie.
Na szczęście z początkiem grudnia trafi do portfela 600 euro i zostanie niemal automatycznie przeznaczone na zakupy. Dokupione za te środki zostaną w całości w pierwszej kolejności akcje Tesli.
Pamiętajcie, iż pełen portfel możecie za każdym razem na bieżąco obserwować na portalu myfund i we Freedom24 znajdziecie dostępne na pewno wszystkie instrumenty, jakie tam są.
Przestrzegam, iż to ogólnie portfel BARDZO ryzykowny i jeżeli ktoś ma niską tolerancję na ryzyko, to absolutnie nie powinno się nim w żadnym stopniu inspirować.
Na pewno jednak możecie go w całości odzwierciedlić na koncie we Freedom24, który wrócił do promocji z darmowymi akcjami do końca roku. Możesz odebrać takich od 1 do choćby 20, a każda może być warta choćby kilkaset euro. Takie akcje możecie sobie oczywiście potem zatrzymać, albo sprzedać i wypłacić środki albo sprzedać i kupić jakieś inne.
BYD kontra Tesla – elektryczna ofensywa
Może na przykład zamiast Tesli kupicie sobie za to akcje chińskiego BYD? BYD to największy producent samochodów w Chinach i główny rywal Tesli, wyraźnie przyspiesza swoją ekspansję na europejskim rynku. Firma ogłosiła, iż do końca 2025 roku osiągnie poziom 1 000 punktów sprzedaży w Europie, a następnie… podwoi tę sieć do 2 000 lokalizacji do końca 2026 roku. Zapowiedź padła w czasie wydarzenia branżowego we Frankfurcie i nie pozostawia wątpliwości: BYD zamierza być w Europie wszędzie i dla wszystkich.
Jak podkreśliła Maria Grazia Davino, dyrektor regionalna BYD na Europę, najważniejsze jest „wygranie bliskości klienta”. Europejski rynek jest dojrzały i niezwykle konkurencyjny, a konsumenci przywiązują ogromną wagę do dostępności salonów, serwisów i infrastruktury sprzedażowej. BYD najwyraźniej doskonale rozumie tę specyfikę i robi to, co robią najwięksi gracze: stawia na masową, fizyczną obecność.
Ta decyzja nie pojawia się w próżni. Europejski oddział BYD działa już w 29 krajach, a sprzedaż firmy na kontynencie ponad trzykrotnie wzrosła w ciągu pierwszych dziewięciu miesięcy 2025 roku, osiągając ponad 80 tysięcy sprzedanych aut. To efekt poszerzenia oferty. BYD nie ogranicza się już do samochodów elektrycznych, ale sprzedaje także hybrydy plug-in, które w wielu krajach Europy cieszą się dużą popularnością.
Jednocześnie chiński gigant konsekwentnie realizuje swoją strategię lokalizacji produkcji. niedługo rusza pierwsza europejska fabryka węgierska, do tego planowana jest druga, w Turcji, a trzeci zakład stoi już na radarze. Według doniesień jednym z najpoważniejszych kandydatów jest Hiszpania. Lokalna produkcja to dla BYD klucz do obniżenia kosztów, skrócenia łańcuchów dostaw i zbudowania politycznego komfortu w czasach, gdy UE coraz twardziej patrzy na import z Chin.
Rozbudowa sieci sprzedaży wpisuje się więc w szerszą strategię: BYD nie chce być postrzegany jako zewnętrzny „gracz z Chin”, ale jako stały element europejskiego rynku motoryzacyjnego, z lokalną produkcją, logistyką i serwisem. To ambitny, ale bardzo spójny plan, zwłaszcza iż Europa jest dziś jednym z najważniejszych rynków dla aut elektrycznych i hybryd, a marże są tu znacznie wyższe niż w Azji.
Jeśli BYD faktycznie osiągnie 2 tysiące punktów sprzedaży, stanie się jedną z najbardziej dostępnych marek samochodowych w Europie. A to oznacza tylko jedno: konkurencja dla europejskich i amerykańskich producentów dopiero się rozpędza.
Polityczna wojna o AI w USA
Podobnie jak rozkręca się wojna o to, kto wygra wyścig o sztuczną inteligencję. W Stanach Zjednoczonych ruszyła cicha, ale brutalna walka o przyszłość sztucznej inteligencji i to nie w laboratoriach, ale w polityce. Najwięksi gracze technologiczni, miliarderzy z Doliny Krzemowej i fundusze venture capital tworzą ogromne zasoby finansowe, by wpływać na regulacje, które mogą zdecydować o tempie rozwoju AI w najbliższych latach. Stawka jest ogromna: dominacja w globalnym wyścigu technologicznym z Chinami.
Po jednej stronie barykady jest obóz, który chce jak najmniej regulacji. W jego skład wchodzą m.in. Andreessen Horowitz, Meta oraz Greg Brockman, współzałożyciel OpenAI. Ich główny argument brzmi: jeżeli każdy stan wprowadzi własne przepisy dotyczące AI, USA utkną w biurokratycznej plątaninie i przegrają z Chinami, które inwestują w AI bez żadnych ograniczeń. Ten obóz zdołał już zebrać ponad 100 milionów dolarów na działania polityczne, a to dopiero początek.
Największym graczem jest super PAC Leading the Future, który głośno deklaruje, iż wyda ponad 100 mln dolarów, by „przekształcić środowisko polityczne wokół innowacji”. Zamierza wspierać kandydatów, którzy są pro-AI bez względu na partię i „agresywnie zwalczać” tych, którzy chcą spowolnienia wdrażania technologii. Andreessen Horowitz, Brockman i jego żona zadeklarowali po 25 mln dolarów rocznie, a wśród darczyńców są też Ron Conway, Joe Lonsdale i firma Perplexity.
Ich przeciwnicy twierdzą jednak, iż branża chce samoregulacji, a to prosta droga do nadużyć. Dlatego uruchomili własny projekt: organizację Public First, która chce zebrać co najmniej 50 mln dolarów na wsparcie polityków opowiadających się za twardszymi regulacjami. Popierają zasady bezpieczeństwa AI, kontrolę eksportu technologii do Chin i prawo stanów do tworzenia własnych przepisów, jeżeli rząd federalny działa za wolno.
Starcie nabiera tempa, bo w 2025 roku pojawiło się ponad 1000 projektów ustaw dotyczących AI na poziomie stanowym. Kalifornia już uchwaliła przełomową ustawę wymagającą od firm AI stosowania i publikowania polityk bezpieczeństwa. Podobne regulacje rozważa Nowy Jork i Kolorado. Tymczasem część republikańskich stanów, jak Floryda pisze swoje własne przepisy, często odmienne od demokratycznych inicjatyw.
To wszystko sprawiło, iż walka stała się dwukierunkowa: firmy technologiczne chcą ograniczyć inicjatywy stanowe, a zwolennicy regulacji walczą o prawo do ich wdrażania. W efekcie obie strony zaczęły celować w polityków.
Równocześnie Meta finansuje co najmniej trzy komitety polityczne, m.in. California Leads współtworzony z Google. To sygnał, iż koncerny nie chcą zdawać się jedynie na federalne spory i zamierzają wpływać na decyzje lokalnych władz.
Walka o regulacje AI dopiero się zaczyna i coraz bardziej przypomina wyścig zbrojeń. Jedni ostrzegają, iż największym zagrożeniem jest przegranie z Chinami, inni widzą niebezpieczeństwo w braku kontroli nad technologią, która rozwija się szybciej niż prawo. Jedno jest pewne: 2026 rok będzie największą bitwą polityczną w historii sztucznej inteligencji.
Niemcy – zmęczony silnik Europy
AI na pewno przydałoby się też Niemcom. Niemieccy doradcy gospodarczy Friedricha Merza obniżyli prognozę wzrostu PKB na 2026 rok do 0,9% z 1,0%, sygnalizując, iż największa gospodarka Europy wciąż nie może wyrwać się z okresu słabości. To mniej nie tylko od wcześniejszych prognoz, ale również od oczekiwań samego rządu, który liczył na 1,3% ekspansji. Po niemal stagnacyjnym 2025 roku Niemcy mają zbyt mało paliwa, by gwałtownie przyspieszyć.

Rada Ekspertów Gospodarczych podkreśla, iż problemy nie są wyłącznie cykliczne. Niemiecki model gospodarczy, przez dekady oparty na eksporcie i taniej energii, przechodzi trudną transformację. Geopolityka, zmieniające się łańcuchy dostaw i rosnąca konkurencja globalna podkopują pozycję krajowego przemysłu. Dodatkowo rosną koszty pracy, a demografia wciąż ciąży gospodarce. Eksperci wskazują też na czynniki wewnętrzne: spadek konkurencyjności, wolne tempo cyfryzacji i chroniczne opóźnienia inwestycyjne.
Merz, od maja sprawujący urząd kanclerza, uczynił ożywienie gospodarcze kluczowym punktem swojego programu. Jego rząd ruszył z dużym pakietem: zwiększaniem wydatków infrastrukturalnych, ulgami podatkowymi, zachętami inwestycyjnymi oraz próbami ograniczenia biurokracji. Jednak wszystkie te działania wymagają czasu. choćby sam Merz przyznał, iż „Niemcy od lat nie żyją na miarę swojego potencjału”, a produktywność gospodarki pozostaje rozczarowująca.
Presja na kanclerza rośnie nie tylko ekonomicznie, ale i politycznie. Poparcie dla chadecko-socjaldemokratycznej koalicji spada, a na pierwszym miejscu w sondażach pojawia się coraz częściej prawicowa AfD.

Najnowszy sondaż Forsa daje jej 26%, podczas gdy CDU/CSU spada do 24%. Również osobisty wizerunek Merza nie pomaga, aż 74% ankietowanych uważa, iż nie powinien być konserwatywnym kandydatem w wyborach w 2029 roku.
Doradcy, choć chwalą próbę odpowiedzi na nowe wyzwania, ostrzegają przed niebezpieczeństwem rozlania się wydatków publicznych poza cele produktywne. jeżeli programy inwestycyjne będą źle zaprojektowane, a środki niewłaściwie wydane, Niemcy mogą zmarnować szansę na odbudowę wzrostu i narazić stabilność finansów publicznych na dekady.
W skrócie: największa gospodarka Europy lata świetności ma dawno za sobą, a odbudowa jej siły będzie wymagać czegoś więcej niż tylko kolejnych planów wydatkowych i pompowania pieniędzy na wojsko. Merz stoi przed zadaniem tytanicznym i ma coraz mniej czasu, by przekonać wyborców, iż potrafi mu sprostać.
Gaz, Ukraina i wrażliwy rynek energii
Może zachodnim sąsiadom pomogą za to taniejące surowce energetyczne. Ceny gazu w Europie spadły do najniższych poziomów od półtora roku, a wszystko dzieje się w momencie, gdy świat nerwowo obserwuje dyskusje wokół amerykańsko-rosyjskiego planu pokojowego dla Ukrainy. Choć dokument jest wciąż bardzo odległy od realizacji, a Kijów odrzuca najważniejsze jego elementy, rynek gazu zareagował natychmiast.

Kluczowy mechanizm jest prosty: ewentualne porozumienie z Rosją mogłoby otworzyć drogę do złagodzenia części sankcji, a więc zwiększyć globalną podaż i dostępność rosyjskiego gazu. choćby jeżeli Europa wróciłaby do importu jedynie marginalnych ilości, to sama obecność dodatkowych wolumenów na światowych rynkach LNG i rurociągowego gazu działałaby cenotwórczo. Dziś Rosja pokrywa zaledwie 10% europejskiego zapotrzebowania, w porównaniu z ponad 40% przed wojną. Ale każde zwiększenie podaży, choćby poza UE, wpływa na ceny kontraktów w Rotterdamie czy Amsterdamie.
Jednak rynek idzie tu o krok za daleko. Ruchy cenowe są „przedwczesne”, bo nic nie wskazuje na to, iż ewentualny rozejm automatycznie przywróci handel gazem między Rosją a Europą. Politycznie byłoby to co najmniej trudne, a gospodarczo UE jest dziś znacznie mniej zależna od rosyjskich surowców niż wcześniej. Mimo to gazowe kontrakty spadły o 3,5%.
Warto jednak podkreślić, iż nastroje na rynku gazu już wcześniej były wyraźnie uspokojone. Po ubiegłorocznych skokach cen Europa przeszła przyspieszony kurs dywersyfikacji dostaw, a rynek LNG stał się kluczowym gwarantem bezpieczeństwa.
Teraz dodatkowym czynnikiem uspokajającym są prognozy pogody. Po krótkim, ale intensywnym ochłodzeniu, najnowsze modele meteorologiczne zapowiadają powrót łagodniejszych temperatur na początku grudnia, szczególnie w Europie Zachodniej i Środkowej. To oznacza mniejszy popyt na ogrzewanie, a więc wolniejsze tempo opróżniania magazynów. Stąd też rynek reaguje spadkiem cen, bo fundamenty sezonowe zaczynają wyglądać korzystnie.

Na razie jednak najważniejsza lekcja jest inna: europejski rynek gazu pozostaje ekstremalnie wrażliwy nie tylko na realne wolumeny dostaw, ale także na polityczne sygnały.
Do zarobienia!
Piotr Cymcyk
Nie przegap – choćby 20 darmowych akcji od Freedom24, każda warta do 800 USD!
Szczegóły promocji: https://freedom24.club/dnarynkow_welcome

2 dni temu







