Górnictwo głębinowe zabija mit „zielonej” Norwegii. To gaszenie pożaru benzyną

11 miesięcy temu

Górnictwo morskie, przed rozwojem którego od dawna przestrzegają naukowcy i aktywistki, staje się faktem. Przynajmniej w Norwegii.

„Wiecie, jak wygląda kopalnia odkrywkowa i środowisko wokół niej? Teraz wyobraźcie sobie podobną kopalnię, ale na głębokim dnie oceanu. Koncerny wydobywcze już niedługo mogą uzyskać zezwolenia na wydobycie minerałów i metali rzadkich spod morskiego dna. Tam ich jeszcze nie było” – pisałam w kwietniu ubiegłego roku.

Wówczas prof. Mariusz Czop oraz Louisa Casson z Greenpeace International tłumaczyli mi, jakie niebezpieczeństwa kryją się za urzeczywistnieniem tych pomysłów. Norwegia robi wszystko, by nastąpiło to już niedługo i pracuje na tytuł najbardziej nieodpowiedzialnego państwa oceanicznego. Albo jakiekogolwiek, bo zezwolenie na grabież głębin katastrofalnie odbije się na całym globie – być może bardziej niż wydobycie poza wodą. Dlaczego? W dużym uproszczeniu chodzi o to, iż podwodne wydobycie jest znacznie bardziej skomplikowane technicznie i legislacyjnie niż lądowe.

Po pierwsze – kontrolowanie prac na obszarze trudno dostępnym człowiekowi jest ryzykowne, a w razie awarii bardzo trudne do okiełznania. Po drugie – przepisy nie nadążają za rzeczywistością, a chciwe koncerny wykorzystują luki prawne na nieuregulowanych obszarach i takich, które podlegają międzynarodowej jurysdykcji, traktując je jako wody należące do wszystkich, a więc niczyje.

Przede wszystkim jednak każda działalność przemysłowa generuje ogromne, często trudne do przewidzenia konsekwencje dla środowiska. Pewne jest natomiast to, iż hałas i generowane zanieczyszczenia zaszkodzą okolicznej faunie i florze. Ekosystemy oceaniczne, głębinowe, znacznie słabiej zbadane od lądowych, mogą ulec nieodwracalnej dewastacji, która zaszkodzi całej planecie. W końcu morza i oceany nie istnieją w próżni. A jeżeli jakaś firma stwierdzi, iż analogicznie do dotychczasowych doświadczeń będzie szukać minerałów, rozkruszając ziemskie podłoże, będzie w tym celu musiała zastosować na przykład ładunki wybuchowe.

„Najprościej jest wywiercić otwór, podłożyć ładunek i zrobić »bum«. Ale każde takie »bum« nie będzie się niczym różniło od małego trzęsienia ziemi, może wywołać podwodne osuwiska, fale tsunami i inne niebezpieczne zjawiska erozyjne, które mogą z kolei doprowadzić do zniszczenia szelfu, jakiejś zatoki czy zespołu wysp. Jestem daleki od czarnowidztwa, ale śmiem wątpić, by górnictwem morskim zajmowały się firmy myślące na poważnie o czymś innym niż własny zarobek, a już na pewno los ludzi i ekosystemów nie obejdzie ich w pierwszej kolejności” – wyjaśnił mi prof. Czop, przypominając, iż żyjemy w kapitalizmie, a nie ekowrażliwej, postwzrostowej gospodarce obiegu zamkniętego.

Od entuzjastów tego przedsięwzięcia usłyszycie jednak, iż tak naprawdę zależy im na dobru planety. Nie wierzcie im. Także Norwegii, która w górnictwie morskim widzi szansę na uniezależnienie się od ropy i gazu. Wprawdzie tamtejsi decydenci chcą, by miejsce paliw kopalnych zajęły zielone technologie, ale takie, które wykorzystują surowce pochodzące z dna mórz i oceanów. Przypomina to więc gaszenie pożaru benzyną, albo – jak stwierdziła Louisa Casson –„czystym greenwashingiem”.

„Minerały będą potrzebne do przejścia na system czystej energii, ale głębiny morskie nie zapewnią metali potrzebnych do przejścia na e-mobilność i zielone technologie. Firmy wydobywcze korzystają z takich argumentów, bo potrzebują powodu, aby uzasadnić zniszczenie głębiny. Tymczasem wiele koncernów samochodowych i technologicznych, które są potencjalnie rynkiem docelowym dla przemysłu wydobywczego pod wodą, podpisało oświadczenie wzywające do moratorium na górnictwo morskie i zobowiązało się nie używać minerałów ani metali pozyskiwanych z głębin wód” – tłumaczyła mi przedstawicielka Greenpeace International.

Ale kto by się tym przejmował, gdy skandynawskie państwo stoi przed szansą zostania pionierem rozwoju nowego, obiecującego ekonomicznie przemysłu? Otóż – jak to zwykle bywa – martwią się i stanowczo przeciwko takiej decyzji protestują organizacje prośrodowiskowe, świat nauki, a także Unia Europejska i rząd Wielkiej Brytanii.

Nie brakuje też krajów, które żądają całkowitego (jak Francja) lub tymczasowego (Kanada, Nowa Zelandia, Szwajcaria) porzucenia pomysłów na rozwój górnictwa głębinowego. Tymczasem norweski parlament zdecydowaną większością przegłosował właśnie zezwolenie na eksploatację ukrytych pod wodami Arktyki cennych minerałów, w tym metali szlachetnych.

„Guardian” pisze, iż „choć decyzja będzie początkowo dotyczyć wód Norwegii, wystawi ona obszar większy niż Wielka Brytania – 280 000 km kw. – na potencjalne wydobycie przez firmy, które będą mogły ubiegać się o licencje na wydobywanie minerałów, w tym litu, skandu i kobaltu”. Dziennik przestrzega też, iż porozumienie w sprawie zezwolenia na eksploatację dna morskiego na wodach międzynarodowych może zostać zawarte jeszcze w tym roku. A jeszcze niedawno Norwegia chciała uchodzić za liderkę we wdrażaniu najwyższych standardów ochrony przyrody. Cóż, to bynajmniej nie pierwszy raz, kiedy europejski kraj wykazuje się hipokryzją w dyskusji o klimacie.

Ustawa musi jeszcze przejść kolejne etapy legislacyjne, zaś w Oslo realizowane są protesty aktywistów. Otwarte pozostaje też pytanie, kto zdecyduje się podjąć to ryzyko, bowiem, jak twierdzi Truls Gulowsen z organizacji Friends of the Earth Norway, górnictwo głębinowe „to czysty sport ekstremalny”: „Nie wiadomo, co tak naprawdę kryje się na dnie morskim, technologia nie istnieje, a choćby rentowność jest tak niepewna, iż choćby »wielcy gracze głębinowi«, tacy jak Equinor, nie są zainteresowani”. I oby tak pozostało.

Idź do oryginalnego materiału