W ostatnich latach dyskusja nt. sytuacji w polskim górnictwie zupełnie oderwała się od podstawowych pojęć ekonomicznych. Nie dyskutujemy o kosztach wydobycia, wydajności czy konkurencyjności naszych kopalń. Nic dziwnego, bo rządowe statystyki nierzadko pomijają lub ukrywają te dane (np. łącząc węgiel energetyczny z koksowym), a zdolności analityczne w polskiej administracji rządowej są bardzo ograniczone.
Dlatego po wielu tygodniach prac, pozyskaniu i przenalizowaniu blisko 20 tysięcy danych z ostatnich 150 lat dla Polski i wielu innych państw świata, publikujemy ten raport, pokazujący przyczyny rozwoju górnictwa węglowego w jednych krajach oraz rozwoju, a następnie upadku w innych, w tym w Polsce.
Fałszywe powody upadku
Czy polityka klimatyczna prowadzi do likwidacji górnictwa?
W Polsce panuje powszechne przekonanie, iż to polityka klimatyczna i opłaty za emisje CO2 płacone przez elektrownie prowadzą do upadku polskiego górnictwa. Nie potwierdzają tego jednak liczby. W 2022 roku elektrownie na węgiel kamienny w Polsce wyprodukowały o 11% więcej energii elektrycznej niż w szczycie wydobycia węgla kamiennego w Polsce (1979).
Przez ostatnie 40 lat produkcja energii elektrycznej w elektrowniach opalanych węglem kamiennym w naszym kraju praktycznie się nie zmieniła, podczas gdy wydobycie węgla spadło z ok. 200 do mniej niż 50 mln ton.
W dodatku uprawnienia do emisji CO2 nie zależą od tego czy elektrownie spalają polski czy kolumbijski węgiel, a już tym bardziej nie ograniczają możliwości eksportu polskiego węgla za granicę.
Czy produkcja spada przez mniejszy popyt na węgiel?
Skoro zatem nie spadek produkcji prądu z węgla, to może poprawa sprawności polskich elektrowni lub eliminacja węgla z innych sektorów gospodarki powodują, iż polskie górnictwo upada?
Po pierwsze, globalny popyt na węgiel jest najwyższy w historii, więc polskie kopalnie mogłyby znaleźć odbiorców gdziekolwiek na świecie – zarówno w Europie Zachodniej (która przez cały czas węgla używa, choć już go nie produkuje), jak i poza naszym kontynentem, jak działo się to za PRL.
Po drugie, produkcja węgla w Polsce od 1984 roku spada szybciej niż zużycie. W rezultacie w 2010 roku po raz pierwszy musieliśmy już dokupować węgiel za granicą, bo polskiego nie wystarczyło na zaspokojenie krajowych potrzeb.
Dzieje się u nas dokładnie to samo, co stało się w całej Europie Zachodniej w drugiej połowie XX wieku. Od kilkudziesięciu lat systematycznie uzależniamy się od importu węgla, bo krajowe górnictwo jest niewydolne.
Czy „Czyste powietrze” uderza w górnictwo?
Zatem może winę za pogarszający się stan górnictwa ponosi termomodernizacja budynków i wymiana pieców węglowych na pompy ciepła? Dane pokazują, iż w niewielkim stopniu ocieplanie domów i tani gaz zmniejszyły krajowy popyt na węgiel w latach 90. Jednak obecny trend – wymiany kotłów węglowych na pompy ciepła – paradoksalnie, pomaga polskiemu górnictwu. Jak to możliwe?
W Polsce od ok. 50 lat wydobywamy mniej średnich i grubych sortymentów (ziaren) węgla energetycznego, niż potrzebują odbiorcy komunalni (głównie domowi). Jeszcze do lat 90. radziliśmy sobie z tym spalając np. koks (bo był tani). Jednak od 20 lat sprowadzamy brakujące węgle średnie i grube (do 2022 roku niemal wyłącznie z Rosji, a następnie z Kolumbii, Kazachstanu czy USA).
Jednak samym węglem średnim i grubym na świecie się nie handluje, bo nikt nie zużywa go tak jak Polska (wśród wszystkich domów w UE ogrzewanych węglem, 80-90% to domy Polaków). Aby sprowadzić taki węgiel opałowy, importuje się węgiel niesortowany i odsiewa z niego zwykle 20-30% średnich i grubych ziaren. Reszta to miały, które już pozostają w naszym kraju i są spalane w elektrowniach i elektrociepłowniach.
Gdybyśmy wymienili połowę domowych kotłów węglowych na pompy ciepła, zniknęłoby zapotrzebowanie na import węgla opałowego i towarzyszących mu miałów, a jednocześnie wzrosłoby zapotrzebowanie na krajowe miały węglowe dla energetyki (w końcu zimą prąd do pomp dostarczają głównie elektrownie wiatrowe i węglowe, bo słońca mamy jak na lekarstwo).
Czy Unia karze nam zamykać kopalnie?
W Unii Europejskiej nie istnieje żadna dyrektywa lub rozporządzenie nakazujące zamykanie kopalń, a węgiel koksowy trafił choćby na listę surowców strategicznych UE. W czym więc problem? W UE zakazane jest dotowanie z pieniędzy podatników jakiejkolwiek deficytowej branży, o ile nie zgodzi się na to cała Unia, reprezentowana przez Komisję Europejską (to konsekwencja wspólnego otwartego rynku, bez ceł, na którym przez 20 lat polska gospodarka urosła w niespotykanym nigdy wcześniej tempie).
Gdyby polskie kopalnie przynosiły zyski, Bruksela nie miałaby nic do powiedzenia w sprawie polskiego górnictwa, bo nie ma do tego uprawnień. Komisja pochyla się nad polskimi kopalniami dopiero wtedy, gdy kolejny polski rząd przyjeżdża prosić o zgodę na uruchomienie kolejnej pomocy publicznej dla nierentownego sektora. W ramach tych negocjacji Warszawa pokazuje kolejny plan naprawczy i sposób na osiągnięcie zysków, Bruksela go akceptuje, a po kilku latach historia się powtarza.
W ramach zatwierdzonej przez Brukselę pomocy publicznej był choćby program inwestycji z pieniędzy podatników wprost w nowe złoża i pokłady, co miało uczynić ten sektor rentownym. Niestety, ponownie się nie udało.
Czy „umowa społeczna” ogranicza wydobycie?
W 2021 roku rząd Prawa i Sprawiedliwości i górnicze związki zawodowe sami podpisali porozumienie o planowej likwidacji większości polskiego górnictwa do 2049 roku. Komisja Europejska do dziś nie wyraziła na to zgody. Żadna kopalnia nie została od tego czasu zamknięta i nie ograniczono planowo jej wydobycia. Pomimo tego produkcja węgla przez cały czas spada i jest już o 5 mln ton mniejsza niż wynikałoby to z porozumienia. Dzieje się tak pomimo wzrostu zatrudnienia oraz podwyżek płac.
„Bo Niemcy”
Z niektórymi domniemanymi „powodami” upadku górnictwa, wstyd dyskutować, ale argumentum ad germanium pojawia się na tyle często, iż chyba nie ma wyjścia. Według internetowych znawców, wszystkie sukcesy gospodarcze zawdzięczamy sobie, a wszystkie klęski gospodarcze Niemcom. Niemcy mają chcieć „przejąć polskie kopalnie za bezcen”.
Czytelnika zostawimy więc w tym miejscu tylko z pytaniami. Dlaczego ten niemiecki kapitał nie przejął swoich własnych kopalń i dziś Niemcy nie są węglową potęgą, ale importerem tego paliwa? Dlaczego Niemcy musieli dopłacać do swoich kopalń przez 60 lat? W końcu, gdzie są te rzekome niemieckie przejęcia, skoro w Polsce przez ostatnich 50 lat zamknęliśmy już kilkadziesiąt kopalń? Na co jeszcze czekają, skoro chodniki w tych kopalniach się już zacieśniają, a kolejne pokłady są zalewane wodą i bezpowrotnie tracone?
Dlaczego jedne kopalnie radzą sobie lepiej od innych?
Jak widać, w najczęściej wymienianych przyczynach upadku polskiego górnictwa, więcej jest opinii, niż faktów. W dodatku większość tych rzekomych przyczyn, zwłaszcza polityka klimatyczna, występuje od 10, 20, może 30 lat, a polskie górnictwo zwija się od 45 lat, bowiem szczyt wydobycia przypadł na 1979 rok. Co takiego stało się zatem już za PRL?
Dlaczego upadek górnictwa węgla kamiennego w kolebce tej branży i prekursorze całej rewolucji przemysłowej – czyli w Wielkiej Brytanii – rozpoczął się jeszcze wcześniej, bo już w 1913 roku? I dlaczego już 100 lat temu Brytyjczycy musieli dotować nierentowne kopalnie?
Dlaczego wydobycie węgla kamiennego w ostatnich dekadach spadło lub zniknęło całkowicie także w Szwecji, Irlandii, Holandii, Belgii, Francji, Niemczech, Czechach, Austrii, Węgrzech, Bułgarii, Rumunii, Hiszpanii, Włoszech, Chorwacji, Bośni, Turcji, Chile, Korei Południowej, Japonii, Kanadzie czy Stanach Zjednoczonych?
Dlaczego w tym samym czasie wydobycie węgla kamiennego dynamicznie rośnie w Indiach, Chinach, Indonezji czy Australii? Z kolei dwaj wielcy eksporterzy – Kolumbia i RPA – mają już problem z dalszym zwiększaniem wydobycia i sprzedaży węgla na świecie?
Dlaczego wreszcie, chociaż węgiel brunatny jest znacznie bardziej emisyjny, jego wydobycie w Europie ma się znacznie lepiej i ostatnio wzrosło w Turcji, Albanii, Macedonii czy Bułgarii, a relatywnie wolno spada w Polsce, Niemczech czy Włoszech?
Prawdziwe powody sukcesu polskiego górnictwa
Podstawy ekonomii mówią, iż aby rozwijać produkcję jakiegoś towaru (np. węgla), trzeba znajdować na niego coraz więcej nabywców (w kraju lub zagranicą).
Podstawowym sposobem na znalezienie odbiorców, jest cena niższa niż u konkurencji. Aby na dłuższą metę oferować niższą cenę, trzeba mieć niższe koszty wydobycia niż u konkurencji. Na rynku węgla są trzy podstawowe sposoby na uzyskiwanie niższych kosztów niż u konkurencji:
a) posiadanie płytkich i dobrych jakościowo złóż węgla,
b) oferowanie niskich płac górnikom lub
c) mechanizacja i informatyzacja wydobycia, zastępująca pracę dobrze opłacanych górników.
Do tego zestawu studenci pierwszego roku ekonomii mogliby dodać jeszcze ochronę własnego rynku przez cła albo podtrzymywanie wydobycia przez dopłaty. Historia pokazuje jednak, ze na dłuższą metę oba te mechanizmy nie dają spodziewanych rezultatów.
Górnictwo węgla kamiennego w Polsce przeżyło dwa okresy rozkwitu, gdy spełnialiśmy jeden lub dwa warunki z powyższej listy.
Rozwój pod zaborami
Pierwszy boom w polskim górnictwie przypadł na okres zaborów, gdy świat ogarnęła rewolucja przemysłowa, która do Polski dotarła z 50-letnim opóźnieniem względem Wielkiej Brytanii. Maszyny włókiennicze w Łodzi, fabryki maszyn rolniczych w Poznaniu, czy młyny w Warszawie napędzał węgiel ze Śląska, Zagłębia i Małopolski. Polska miała wtedy „świeże” pokłady węgla – wydobywaliśmy go na niewielkich głębokościach (100-200 metrów).
Jednocześnie handel węglem dopiero raczkował, bowiem wymagał rozwoju kolei, więc polskim zagłębiom tańszy węgiel z Wielkiej Brytanii, gdzie maszyny parowe w górnictwie wyparły już konie, jeszcze nie groził.
Stagnacja w 20-lecu międzywojennym
Po odzyskaniu niepodległości i przyznaniu Polsce większości Górnego Śląska, byliśmy jednym z największych producentów węgla na świecie. Ustępowaliśmy tylko gospodarczym potęgom: USA, Niemcom, Francji i Wielkiej Brytanii, wydobywając więcej niż Chiny, Indie, Australia, Indonezja czy RPA.
Polskie kopalnie, chociaż oferowały porównywalne płace co w Europie Zachodniej, było przyzwoicie zmechanizowane (zwłaszcza na Śląsku) i miały wydajność porównywalną do kopalń w Niemczech, a wyższą niż we Francji, Holandii czy Belgii. Byliśmy więc w stanie wydobywać węgiel taniej i w latach 30. eksportowaliśmy choćby 10-14 mln ton rocznie (30% wydobycia).
Niższe koszty nie wystarczyły jednak do rozwoju branży, bowiem protekcjonizm innych państw ograniczał możliwości eksportu. Wielka Brytania, której górnictwo stawało się już deficytowe, poprzez zamykanie swoich granic, a choćby dopłaty do zamykania najbardziej nierentownych kopalń w kraju, próbowała już wtedy chronić górnictwo przed upadkiem.
Z kolei koszty wydobycia polskiego węgla nie były wystarczająco niskie, aby konkurować w Amsterdamie z węglem z USA, czy wypływać w dużych ilościach na Atlantyk i Ocean Indyjski. Chociaż górnik w Polsce zarabiał sto lat temu 19 dolarów miesięcznie (równowartość dzisiejszych 340 zł/m-c), a górnik w USA mógł liczyć na 120 dolarów (równowartość dzisiejszych 2100 zł/m-c), to jednak na polskiego górnika przypadało wówczas 237 ton rocznego wydobycia, a na amerykańskiego 800 ton. W efekcie same płacowe koszty produkcji węgla w Stanach Zjednoczonych były 10 razy niższe niż w Polsce.
Rozwój za PRL
Drugi okres rozwoju polskiego górnictwa przypadł na czasy Bieruta, Gomułki i Gierka. Przez pierwsze dekady PRL nie mieliśmy do zaoferowaniu światu wiele więcej niż surowce takie jak węgiel, koks, miedź, drewno czy zboże. Państwo inwestowało więc w wydobycie węgla nie oglądając się na koszty.
Potrzebowaliśmy bowiem sprzedawać surowce, aby kupować maszyny lub licencje na ich produkcję. Węgla potrzebowały też parowozy, huty, fabryki, gazownie, elektrownie, ciepłownie i domostwa. Tę część historii znamy pewnie wszyscy. Ale rzadko zastanawiamy się nad tym dlaczego wtedy udawało nam się ten węgiel na świecie sprzedawać i nie byliśmy zalewani tańszym surowcem z innych części świata.
Odpowiedź na pytanie o powody sukcesu polskiego górnictwa za PRL znów leży w trzech podstawowych zasadach osiągnięcia niskich kosztów wydobycia surowców. Przypomnijmy je więc raz jeszcze:
a) posiadanie płytkich i dobrych jakościowo złóż węgla,
b) oferowanie niskich płac górnikom lub
c) mechanizacja i informatyzacja wydobycia, zastępująca pracę dobrze opłacanych górników.
Za PRL powoli pierwszy warunek zaczął się już kończyć. Jeszcze pod zaborami polskie kopalnie wydobywały węgiel na pokładach 100-200 metrów pod ziemią. Po II wojnie światowej musiały już zejść na głębokość 300-500 metrów, a w latach 60. otwierano pokłady na poziomie 660 m pod powierzchnią. Oczywiście, to samo działo się w Europie Zachodniej. Równolegle w Stanach Zjednoczonych, RPA, Chinach czy Australii wciąż pod dostatkiem były bardzo płytkie pokłady, których eksploatacja właśnie ruszała pełną parą, także odkrywkowo.
Trzeci warunek – mechanizacji pracy, ograniczającej w ten sposób liczbę potrzebnych pracowników, spełniany był w niewielkim stopniu. Wydajność pracy w najlepszym momencie (1979 roku) była o niespełna 10% wyższa niż w szczytowym momencie 20-lecia międzywojennego (w 1937 roku). Poza bednarstwem, kaletnictwem, rymarstwem czy zduństwem trudno znaleźć branżę, która tak bardzo tkwiłaby w miejscy przez 100 lat.
Jednak najważniejsze jest przecież nie to, czy nasza wydajność jest niska czy wysoka, tylko czy jest niższa lub wyższa od konkurencji. Tutaj nie ma żadnych złudzeń. Świat nam odjechał. Wydajność wydobycia na pracownika poza Europą była kilkukrotnie wyższa i przez cały czas gwałtownie rosła.
Skoro nie mieliśmy już tanich złóż, nie mieliśmy też wysokiej mechanizacji, to czym wygrywaliśmy wojnę konkurencyjną za PRL? Tanią siłą roboczą. Komunizm wprowadził dwa systemy walutowe. Za złotówki górnicy żyli w Polsce dostatnio. Zwłaszcza, iż w czasach niedoborów mieli do dyspozycji dobrze wyposażone sklepy.
Jednak za swoją pensję mogli kupić na wolnym rynku zaledwie 30-40 dolarów. Tyle kosztowało wówczas 1500 kg węgla albo trzy pary jeansów w Niemczech Zachodnich. W tym czasie górnik w USA zarabiał ponad 1000 dolarów.
W przeliczeniu na dzisiejszą wartość pieniędzy, polski górników zarabiał w 1975 roku równowartość 800 zł miesięcznie, podczas gdy amerykański 24000 zł/m-c (praktycznie tyle co dziś). Dzięki temu, chociaż polski górnik wydobywał tylko 500 ton, a amerykański 2700 ton, węgiel z polski na Atlantyku mógł być sprzedawany taniej od amerykańskiego. Dzięki bardzo niskim płacom realnym, mogliśmy konkurować cenowo choćby w Azji.
W Europie, chociaż brytyjskie górnictwo wielokrotnie zwiększyło swoją wydajność po cięciach załóg i zamknięciu najgorszych kopalń za Margaret Thatcher, dzięki niskim kosztom wydobycia i tak okazywaliśmy się tańsi od Brytyjczyków.
Nie wspominając już o Niemcach, którzy poszli inną drogą – dotowania nierentownych kopalń przez kolejnych 60 lat, aż do zamknięcia ostatniej z nich w 2018 roku. Rozpoczęli w ten sposób najdłuższy i najprawdopodobniej najbardziej kosztowny system dotowania deficytowych kopalń, który wyprzedzić może jeszcze Polska. W efekcie ich wydajność nie zmieniała się względem polskiej, choć wynagrodzenia w Niemczech znacząco rosły.
Upadek z końcem PRL i w III RP
Jednak i taki rozwój miał swój kres. Szczyt wydobycia węgla (201 mln ton) w PRL przypadł na 1979 rok, a szczyt jego eksportu (43 mln ton) na 1984 rok. Od tego czasu zarówno wydobycie, jak i eksport, zaczęły spadać. Stało się to na długo przed transformacją gospodarczą czy marzeniami o Unii Europejskiej. Przez ostatnie 10 lat PRL (1979-1989) wydobycie w Polsce skurczyło się już o niemal 24 mln ton (12%), chociaż zatrudnienie wzrosło w tym czasie o 48 tys. etatów (13%).
Czasy Gomułki Gierka pokazały, iż choćby z niską wydajnością (w 1990 roku spadła do poziomu kilka wyższe niż pod zaborami) moglibyśmy sobie poradzić. Jednak poza brakiem płytkich pokładów, niewystarczającą mechanizacją i informatyzacją kopalń oraz słabym zarządzaniem, co sprowadzało się do tak niskiej wydajności, odpadać zaczął nam ostatni z argumentów – niskie płace.
Górnicy, podobnie jak reszta społeczeństwa, chcieli coraz lepiej zarabiać, a państwowy właściciel podwyższał pensje bez względu na poziom wydajności. Z resztą Polska nie miała większych doświadczeń z pozyskiwaniu taniej siły roboczej zza granicy (dzięki czemu trwało jeszcze przy życiu niskowydajne górnictwo w Belgii i Francji), więc gdyby nie wzrost płac, chętnych do pracy w kopalniach z czasem by ubywało. Oczywiście, jeszcze nie w latach 90. I dwutysięcznych, bo poziom bezrobocia był za wysoki, ale z pewnością w ostatnich 10 latach.
Ile zarabiają górnicy w Polsce, USA, Indonezji i Australii?
Dziś koszt płacy polskiego górnika (ze wszystkimi dodatkami, nagrodami, składkami i podatkiem dochodowym) przekracza 11 tys. zł miesięcznie (z czego na rękę dostaje ok. 6 tys. zł). Amerykański górnik zarabia realnie praktycznie tyle co pół wieku temu (25 tys. zł). Jednym z powodów jest to, iż wydajność amerykańskiego górnictwa spada od 20 lat i dziś jest już zaledwie 10-krotnie wyższa niż w Polsce i porównywalna z nowym rosnącym konkurentem – Indonezją.
Górnicy w Indonezji zarabiają połowę tego co w Polsce, więc w obszarze ich zasięgu, Amerykanie nie mają już czego szukać i także zwijają już walizki razem z Kanadyjczykami. Za oceanem dzieje się to znacznie szybciej niż w Polsce, bo decyzje właścicieli kopalń są rynkowe – wydobycie gwałtownie rośnie, gdy jest sprzyjająca koniunktura i gwałtownie maleje, gdy tylko kopalnie zaczynają przynosić straty.
Gdy przeliczymy koszty płac i wydajność na płacowe koszty wydobycia węgla, to w Indonezji wyniosą one dziś zaledwie 4 dolary, w RPA będzie to 6 dol, w USA już 10 dol., a w Polsce aż 50 dolarów.
Na tym tle ciekawie wygląda Australia, która oferuje bodaj najwyższe na świecie pensje w górnictwie węgla kamiennego (równowartość 44 tys. zł miesięcznie), ale jednocześnie może pochwalić się największą na świecie wydajnością – ponad 11 tys. ton na pracownika rocznie (przypomnijmy, w Polsce jest to kilka ponad 600 ton). Płacowy koszt wydobycia australijskiego węgla (11 dol./t) jest więc porównywalny z USA, a pomimo tego Australia górnictwa jeszcze nie zwija (choć Azjatycka konkurencja nie pozwala już mu rosnąć). Dlaczego? Połowa australijskiego eksportu, to węgiel koksowy. Jego ceny są znacznie wyższe, więc choćby przy koszcie 11 dol./t, Australia bez problemu radzi sobie w Azji z konkurencją choćby polskiego JSW.
Czy polskie górnictwo przetrwa?
Popyt na węgiel będzie jeszcze przez dekady
Bez względu na politykę klimatyczną Unii Europejskiej, zapotrzebowanie na węgiel kamienny (energetyczny i koksowy) będzie na świecie jeszcze przez 30-40 lat – zwłaszcza w Azji. Gdyby polskie kopalnie były w stanie wydobywać węgiel tanio, mogłyby bez problemu prosperować do lat 50., a może i 60. XXI wieku. Duże szanse na funkcjonowanie tak długo ma wspomniana już JSW, wydobywająca węgiel koksowy (ok. 14 mln ton rocznie). Pomimo wzrostu wynagrodzeń i niskiej wydajności, ceny węgla koksowego generalnie pokrywają koszty wydobycia JSW i pozwalają spółce planować przyszłość.
Zdecydowanie gorsze perspektywy ma górnictwo węgla energetycznego, jednak i tutaj są kopalnie, które bez problemu powinny poradzić sobie przez najbliższe 20-30 lat, takie jak LW Bogdanka (wydobywa na pracownika 2x więcej niż PGG) czy KWK ROW (PGG). Jednak z jakichś powodów umowa rządu Mateusza Morawieckiego ze związkowcami górniczymi zakłada, iż choćby Bogdanka ma zostać zamknięta do 2049 roku.
Z kolei inne kopalnie, które od lat przynoszą straty, mają działać dłużej niż wynikałoby to z rachunku ekonomicznego. W ten sposób słabe kopalnie w ramach grup kapitałowych drenują pieniądze z dobrych kopalni i przyśpieszają zamykanie tych ostatnich, bo bez nakładów na rozwój, branża będzie się coraz szybciej zwijać wraz z kolejnymi podwyżkami pensji.
Wydobycie węgla spada znacznie szybciej, niż przewiduje górnicza „umowa społeczna”, zatrudnienie w branży rośnie, zamiast maleć, a pensje znacznie odstają od średniej krajowej. W takich warunkach z pewnością likwidacja kolejnych kopalń będzie następować szybciej, bo w budżecie będzie brakować pieniędzy na rosnące dopłaty. Tylko w tym roku wyniosą one 7 mld zł, a w ciągu 2-3 lat mogą osiągnąć 10 mld zł.
Zamiast 10 tys. zł, górnicy powinny dostać 105 tys. zł
W dniu publikacji tego tekstu, na konta tysięcy górników wpłynąć powinny przelewy na ok. 10 tys. zł (minus podatki i składki) tytułem nagrody za 2023 rok (to tzw. 14-pensja, bo w grudniu otrzymali już barbórkę). Być może zamiast tych 10 tys. zł, górnicy powinni otrzymać po 105 tys. zł, ale w akcjach własnej firmy?
To wartość akcji PGG wg wyceny z jej dokapitalizowania przez państwowe koncerny energetyczne kilka lat temu, podzielona na liczbę zatrudnionych w tej chwili w spółce (37 tys. os.). Być może pracownicy PGG powinni dostać nasz (państwowy) majątek całkowicie za darmo? Mogliby wziąć sprawy we własne ręce, podziękować rządowi za „Umowę społeczną” a Brukseli za niedoszłe warunki pomocy publicznej. Zamiast wyciągać rękę do podatników o pomoc na podtrzymanie wydobycia (nazywana dla niepoznaki pomocą na likwidację wydobycia), mogliby zreorganizować własną spółkę górniczą tak, aby zarabiała i przynosiła zyski.
Dziś prywatyzacja państwowego górnictwa brzmi zupełnie abstrakcyjnie, ale tak samo brzmiało to w latach 80. w Wielkiej Brytanii. Pomimo tego w 1994 roku za jednym zamachem sprywatyzowaną całe brytyjskie górnictwo. Część kopalń przejęła duża prywatna firma, a część mniejszy lokalni przedsiębiorcy. British Coal miał obowiązek zaoferowania na sprzedaż każdej kopalni przeznaczonej do likwidacji (w Polsce też jest to dziś „nie do pomyślenia”), więc niektóre z nich wykupowali, ratując przed toporem, sami pracownicy.
Kopalnie funkcjonowały jeszcze dekadę lub dwie po tym, jak państwowy monopolista spisał je na straty. Cała branża przetrwałą jeszcze 30 lat i zakończyła swój żywot dopiero w 2023 roku. Gdyby nie Thatcher i prywatyzacja, być może głośny upadek brytyjskiego górnictwa nastąpiłby już dekadę wcześniej, bo w takim właśnie tempie kurczyło się państwowe wydobycie węgla.