Gospodarka jest ważna, ale przekupywanie wyborców nie prowadzi do sukcesu [Okiem Liberała]

18 godzin temu

Gospodarka jest ważna, ale przekupywanie wyborców nie prowadzi do sukcesu [Okiem Liberała]

Autor: FWG



Dobre wskaźniki gospodarcze wcale nie dają pewności zwycięstwa w wyborach, o czym przekonał się Rafał Trzaskowski. Jednak zła polityka gospodarcza wcześniej czy później prowadzi do klęski.

W 2024 roku nastąpił w Polsce najszybszy od wielu dekad wzrost średnich wynagrodzeń oraz dochodów rozporządzalnych gospodarstw domowych. Te pierwsze wzrosły nominalnie o 13,6 proc., a realnie o 9,7 proc. , drugie nominalnie o 18,3 proc., a realnie o 14,1 proc. Taka dynamika jest czymś niezwykłym.

Przez ostatnie 30 lat wynagrodzenia i dochody rozporządzalne rosły realnie o 2-3 proc. rocznie, co w długim okresie dawało solidny przyrost, ale z roku na rok było niemal niezauważalne. Wzrost dwucyfrowy, choćby jeżeli nie rozkładał się równomiernie musiał być zauważony w portfelach przeciętnych Polaków. Co więcej, według raportu GUS „Sytuacja gospodarstw domowych w 2024 r.”, dochody rozporządzalne gospodarstw domowych bardziej wzrosły w województwach biedniejszych niż bogatszych, a także bardziej na wsi niż w dużych miastach. Innymi słowy – nastąpiło pewne wyrównanie poziomu życia.

Co prawda był to raczej efekt spontanicznych zjawisk, zachodzących w gospodarce, a nie świadomych działań rządu, ale rząd zawsze zbiera pochwały lub cięgi za stan gospodarki. Gdy PKB rośnie, a wraz z nim rosną dochody rodzin, rządzący politycy mają większe szanse na wygranie kolejnych wyborów. Amerykański prezydent Bill Clinton zależność tą ujął w słynnej sentencji „Gospodarka, głupku”.

W przypadku Polski sentencja ta okazała się kilka warta. Jeszcze przed wyborami prezydenckimi rząd był źle oceniany przez większość obywateli i zdaniem komentatorów politycznych to zadecydowało o przegranej Rafała Trzaskowskiego, w oczywisty sposób utożsamianego z obozem rządzącym.

EKSPERCI SZUKAJĄ PRZYCZYN KLĘSKI TRZASKOWSKIEGO

W ostatnich tygodniach ukazało się kilka raportów, analizujących przyczyny złych nastrojów społecznych w naszym kraju, których skutkiem była przegrana obozu rządowego. Związani z Krytyką Polityczną Przemysław Sadura i Sławomir Sierakowski w raporcie „Nowy duopol obali ten system” piszą: „Przez półtora roku nie przedstawiono niczego porównywalnego z 500 plus, które zapewniło PiS-owi hegemonię na lata i stało się podstawą sojuszu PiS-u z klasą ludową. Pisaliśmy, iż koszt powrotu populizmu do władzy i tak będzie większy niż choćby znaczące powiększenie deficytu. Zatem warto było pokusić się o jedną, ale spektakularną reformę skierowaną do klasy ludowej, która dałaby Trzaskowskiemu szansę na zbudowanie popularności poza swoją tradycyjną, wielkomiejską głównie, bazą wyborczą”. Nawiasem mówiąc ci sami autorzy w 2019 roku opublikowali inny raport: „Koniec hegemonii 500 plus”, w którym twierdzili, iż bardzo kosztowny dla podatników program przyniósł rządzącemu wówczas PiS-owi jedynie krótkotrwały wzrost poparcia społecznego. W najnowszym raporcie autorzy twierdzą, iż „każdy liberalny rząd w Polsce prędzej czy później upadnie, jeżeli nie znajdzie sposobu na to, żeby pod presją bieżących problemów zrealizować wreszcie program reform społecznych, który zbudowałby zaufanie ludu do elit.”

Zupełnie jakby obaj autorzy nie zauważyli wzrostu dochodów gospodarstw domowych Polaków w 2024 roku, szczególnie znaczącego na wsi. Nawiasem mówiąc – dochody rozporządzalne rolników realnie wzrosły w 2024 roku o ok. 30 proc. , a rolnicy zagłosowali w ogromnej większości przeciwko Rafałowi Trzaskowskiemu.

Odwrotną diagnozę stawia Maciej Kisilowski, współautor wraz z Anną Wojciuk książki „Umówmy się na Polskę”. W wykładzie wygłoszonym 12 lipca podczas debaty „Czy populizm jest nie do zdarcia?” (tekst wykładu został zamieszczony w Gazecie Wyborczej) uznał, iż gospodarka ma dla wyborców niewielkie znaczenie, a zmiana nastrojów wynika z „rewolucji konserwatywnej”, która jakoby zachodzi w wielu krajach, w tym w Polsce. Jej przyczyną są bardzo szybkie przemiany – kulturowe, obyczajowe, technologiczne – zachodzące w świecie. Polacy, którzy kiedyś tęsknili do bogatego Zachodu, tempa zmian nie wytrzymali i gremialnie opowiadają się za pozostaniem na uboczu.

„Czym jeszcze, szaleni marksiści (tu ma chyba na myśli Sadurę i Sierakowskiego), chcecie przekupić polską konserwatywną wieś, która w ponad 63 proc. zagłosowała za Karolem Nawrockim, a która już dostaje miliardy dopłat bezpośrednich z Unii Europejskiej i nie płaci podatku dochodowego” – mówi Kisilowski. Podaje też przykład polityki gospodarczej prezydenta Bidena, który próbował przekupić wyborców „czerwonych” stanów ogromnymi dotacjami, a ci zagłosowali i tak na Trumpa.

ZGADZAM SIĘ Z KISILOWSKIM, ALE NIE WE WSZYSTKIM

Zgadzam się z Kisilowskim, iż przekupywanie wyborców, co zalecają Sadura i Sierakowski, to zły pomysł, który nie przyniesie sukcesu w wyborach. Co więcej może być receptą na gospodarczą katastrofę, która wcześniej czy później odbije się na nastrojach wyborców. Bo sytuacja gospodarcza nie przekłada się wprawdzie w skali 1:1 na wyborcze preferencje, ale zapominanie przez polityków o sentencji Billa Clintona jest ogromnym błędem.

Trudno przewidzieć, czy „rewolucja konserwatywna”, spowodowana szybkimi przemianami cywilizacyjnymi i technologicznymi jest zjawiskiem trwałym, czy kolejną modą, która gwałtownie przeminie. Moja diagnoza przyczyn złych notowań rządu koalicyjnego i w efekcie przegranej Rafała Trzaskowskiego jest inna niż socjologów z Krytyki Politycznej, także autorów książki „Umówmy się na Polskę”. Rząd został źle oceniony, mimo znacznej poprawy materialnej sytuacji Polaków, gdyż działał chaotycznie, nie realizował wielu pochopnie złożonych obietnic, koalicjanci zajęci byli wzajemnymi waśniami, a Donald Tusk nie potrafił wyjaśnić, jaki ma przynajmniej w średnim okresie program modernizacji i umocnienie państwa. Co więcej, wzrost dochodów ludności był nieproporcjonalnie duży w stosunku do wzrostu gospodarczego i każdy w miarę rozsądny człowiek rozumiał, iż jest nie do utrzymania, iż jest wzrostem na kredyt. Zaciąganie jeszcze większego kredytu (czyli długu publicznego), jak zalecają Sadura i Sierakowski prawdopodobnie nie przyniosłoby żadnego pozytywnego efektu politycznego, za to znacząco zwiększyłoby ryzyko wybuchu kryzysu finansowego i gospodarczego w ciągu najbliższych lat.

ZNAMIENNY PRZYPADEK LIZ TRUSS

Żeby nie przypominać powtarzanego do znudzenia przykładu Grecji, odwołam się do innego – krótkotrwałej kariery premier Wielkiej Brytanii Liz Truss. Prezentowała się jako twarda konserwatystka i Konserwatyści, zmęczeni skandalami Borysa Johnsona i dymisjami kolejnych premierów uwierzyli, iż będzie nową Margaret Thatcher. Truss zresztą w przemówieniach nawiązywała do wielkiej poprzedniczki, a w tej chwili chętnie występuje na zgromadzenia ruchu MAGA w Stanach Zjednoczonych. We wrześniu 2022 roku została premierem, a jej kanclerz skarbu Kwasi Kwarteng przedstawił wbrew ostrzeżeniom Banku Anglii „mini budżet” zawierający pakiet cięć podatkowych, które zszokowały rynki finansowe. Obniżki podatków miały kosztować Skarb Państwa w ciągu pięciu lat około 161 miliardów funtów, a jednocześnie zapowiedziano dodatkowe wydatki wartości 60 mld funtów na zrekompensowanie wzrostu kosztów energii. Efekt był natychmiastowy. Funt szterling spadł poniżej 1,11 USD po raz pierwszy od 1985 r., a pięcioletnie obligacje skarbowe, tzw gilty, odnotowały największy w historii dzienny spadek. Pani Truss utrzymała się na stanowisku 49 dni.

ORBAN I MILEI NIE STOJĄ W JEDNYM DOMKU

Maciej Kisilowski do „rewolucyjnych konserwatystów” zalicza węgierskiego premiera Victora Orbana i argentyńskiego prezydenta Javiera Mileia. Łączy ich to, iż mają dobre stosunki z Donaldem Trumpem, ale wiele ich dzieli, zwłaszcza sposób prowadzenia polityki gospodarczej. Orban zwiększył kontrolę państwa nad gospodarką, wprowadzał rozwiązania krytykowane przez główny nurt ekonomii (podatki sektorowe, stymulowanie inwestycji sztucznie niskim oprocentowaniem kredytów, naciski na bank centralny), a efektem jego polityki spadek pozycji węgierskiej gospodarki w Europie. Węgrzy niegdyś wyraźnie bogatsi od Polaków spadli na ostatnie miejsce w Unii Europejskiej pod względem realnych dochodów.

Prezydent Argentyny realizuje odważne reformy rynkowe. Przeprowadza deregulacje, cięcia wydatków, redukuje miejsca pracy w sektorze publicznym. Udało mu się obniżyć inflację i osiągnąć po raz pierwszy od lat równowagę budżetową. Analizy OECD i MFW przyznają, iż nastąpiło gospodarcze ożywienie, a także wzrost produktywności i inwestycji. Na Węgrzech poparcie dla partii Orbana spada i jest na dobrej drodze do utraty władzy w przyszłorocznych wyborach. Także w Stanach Zjednoczonych dziwaczne i chaotyczne działania „rewolucyjnego konserwatysty” Trumpa przynoszą zle efekty gospodarcze i spadek notowań prezydenta. Tymczasem szokowa prorynkowa terapia Javiera Mileia jest doceniana przez Argentyńczyków i wciąż cieszy się dużą popularnością.

Sentencję Clintona można więc nieco skorygować: dobra gospodarka nie daje ci wcale głupku pewności zwycięstwa w wyborach, ale zła doprowadzi cię wcześniej czy później do klęski.

Witold Gadomski – dziennikarz, publicysta „Gazety Wyborczej”

Artykuł jest częścią cyklu Fundacji Wolności Gospodarczej „Okiem Liberała” i ukazał się również na stronie Wyborcza.pl.


Idź do oryginalnego materiału