Rząd Indonezji zabronił platformom społecznościowych prowadzenia sprzedaży bezpośredniej. To cios w TikToka, bo to drugi największy rynek dla tego chińskiego giganta. Władze Indonezji chcą dbać o mikroprzedsiębiorców, ale oni protestują, bo dla wielu z nich media społecznościowe to doskonały kanał promocji. W Polsce natomiast sprzedaż bezpośrednia w “socialach” dopiero raczkuje, ale eksperci są zgodni, iż nie ma miejsca na sukces promocyjny bez influencera na pokładzie. Szczególnie, iż coraz chętniej kupujemy w internecie.
Rządzący Indonezją zakazali transakcji towarowych na platformach mediów społecznościowych, chcąc chronić małe przedsiębiorstwa przed konkurencją, która jak grzyby po deszczu rośnie w internecie. To o tyle ważne, iż do tej pory Indonezja była jednym z największych rynków dla aplikacji TikTok, a chińscy właściciele zdecydowali, iż właśnie ten kraj będzie pierwszym, gdzie pilotażowo wprowadzono funkcję e-commerce. TikTok w Indonezji ma choćby 125 milionów odbiorców, więcej jest tylko w USA.
Władze Indonezji zdecydowały się na krok radykalny, bo platformom mediów społecznościowych dano zaledwie tydzień, aby wyłączyć funkcję sklepów ze swoich aplikacji.
Na konferencji prasowej Zulkifli Hasan, minister handlu, powiedział, iż „każdy rząd chroniłby lokalne małe przedsiębiorstwa”. Dodając, iż rozporządzenie ma zapewnić „równość konkurencji biznesowej”. Jak podkreśla celem tej polityki jest zapobieganie wypieraniu z rynku ponad 64 milionów mikroprzedsiębiorstw oraz małych i średnich firm, które w Indonezji wytwarzają 61% PKB.
Reklamować przez cały czas wolno
Co to oznacza w praktyce? W mediach społecznościowych przez cały czas można umieszczać reklamy, ale na platformach nie można tworzyć dodatkowo sklepów, które ułatwią bezpośrednią sprzedaż.
– Zarządzający platformami społecznościowymi, a chiński TikTok jest liderem tego trendu, chcą maksymalnie uprościć proces zakupowy. Oglądając filmik, zdjęcie czy czytając post widzimy produkt, który chcemy kupić i jesteśmy dodatkowo zachęceni opinią influencera? Jednym kliknięciem, nie wychodząc z konkretnej aplikacji możemy zamówić i opłacić towar. Firmy minimalizują wtedy ryzyko porzucenia koszyka, bo mniej czynników rozprasza ich klienta – opisuje Tomasz Niedźwiecki, twórca i prezes platformy TakeDrop.pl, w której można założyć sklep internetowy w formie dropshippingu, czyli bez konieczności posiadania magazynu i własnoręcznej wysyłki towaru.
I dodaje: – Jestem natomiast ciekaw jak będzie wyglądało to rozporządzenie w praktyce. Brak sklepów bezpośrednio na platformie to oczywiście kłopot, ale marki mogą zrobić po prostu krok wstecz i odesłać poprzez linki do swoich lub partnerskich witryn internetowych. Tak bardzo często robią choćby sprzedawcy w modelu dropshippingowym, którzy oszczędzony czas na logistyce poświęcają na promowanie swoich produktów w mediach społecznościowych – zauważa Niedźwiecki.
Firmom, które nie zastosują się do tych przepisów, mogą w konsekwencji zostać cofnięte licencje na prowadzenie działalności w Indonezji. Władze TikToka już krytykują rozporządzenie, ale przedstawiciele innych aplikacji na razie milczą.
Jak patrzą na ten zakaz sami mieszkańcy? Brytyjski portal Guardian przytacza dwa przykłady. Jedna z hurtowni dżinsów w Dżakarcie pochwaliła decyzję rządu, twierdząc, iż jej przychody spadły w ostatnich miesiącach o 60%, ponieważ kupujący zwrócili się do sklepów internetowych. Natomiast lokalny cukiernik jest rozczarowany zakazem. – Dla sprzedawców takich jak ja TikTok może być używany do miękkiej sprzedaży. Możemy jednocześnie stać się influencerami i sprzedawcami – powiedział.
Polski przedsiębiorca nie chce ochrony, potrzebuje cyfrowej rewolucji
Oczywiście przykładu z Indonezji nie możemy przekładać w pełni na inne rynki. Musimy pamiętać o specyfice danych regionów, sytuacji politycznej, a szczególnie tego jak faktycznie w danym kraju wygląda kwestia wolności słowa czy prowadzenia działalności gospodarczej. Przecież w przypadku indonezyjskiego rozporządzenia najbardziej ucierpi chiński właściciel platformy. A przecież politycy w tym kraju sami znani są z blokowania działalności firm, z którym nie po drodze z partią komunistyczną.
Przejdźmy na rynek polski. Tu według danych z raportu Eurocommerce każdy aktywny użytkownik internetu choć raz zrobili zakupy w internecie. Bardziej precyzyjne dane przedstawia jednak coroczne badanie Gemius. Firma po raz kolejny pochyliła się nad polskim handlem internetowym. Co wynika z jej analiz? Odsetek polskich internautów, którzy kupują online rośnie – w tej chwili wynosi on 79%. Na polskich stronach zakupy robi 75%, a na zagranicznych – 30%.
Według danych zaprezentowanych pod koniec sierpnia przez Główny Urząd Statystyczny w lipcu 7,9% całej sprzedaży detalicznej była realizowana przez sklepy internetowe. To niewielki wzrost względem poprzedniego miesiąca, ale jednocześnie wartości te są niższe niż w czasie pandemicznego szczytu. Warto jednak zaznaczyć, iż dane GUS nie są pełne. Nie wlicza się do nich firm, które zatrudniają mniej niż dziesięć osób. W tych statystykach nie są też umieszczane duże zagraniczne platformy sprzedażowe jak AliExpress.
– Trudno zatem z tych danych wnioskować, iż handel elektroniczny jest jakimkolwiek zagrożeniem dla sprzedawców. Nie ma u nas miejsca na dość populistyczne zakazy ograniczające rozwój e-commerce. Polski przedsiębiorca – choćby jeżeli do tej pory handlował tylko stacjonarnie – dziś raczej myśli albo o całkowitym przejściu do świata on-line, a na pewno już dąży do hybrydowości i sprzedaży w obu kanałach – mówi prezes TakeDrop.pl.
Niedźwiecki podkreśla jednak, iż głównym czynnikiem hamującym polski rynek e-commerce jest dość zacofana cyfryzacja biznesu. Większość sprzedawców na poważnie zaczęła interesować się tym tematem dopiero po wybuchu pandemii. Zapóźnień nie da się odrobić w tak krótkim czasie. Szczególnie na początku pandemii mieliśmy do czynienia z działaniem niesystemowym, wykorzystywaniem technologii na “łapu-capu”. Klient bowiem i tak cieszył się, iż kupił towar przez internet, który dotychczas zdobywał stacjonarnie, a jak przesyłka doszła w miarę szybko, to czuł ulgę.
– Dziś wymogi konsumenckie są znacznie większe. Doświadczenie zakupowe musi być co najmniej na poziomie sklepu stacjonarnego, a choćby wyższe. Klient musi mieć pewność, iż nie straci czasu kupując towar w internecie, iż dostanie dokładnie to co zamówił, iż będzie on oczekiwanej jakości. Taki proces możliwy jest tylko dzięki pełnemu wykorzystaniu technologii w tej chwili dostępnej na rynku i tej tworzonej – zaznacza Niedźwiecki z TakeDrop.pl i dodaje: – Nie wystarczy tylko przenieść swojego sklepu stacjonarnego do sieci. Trzeba ciągle wyszukiwać nowinek technologicznych, które skłonią klientów do sięgnięcia po portfele, ale najpierw trzeba do nich dotrzeć i zaangażować.
W influencera wierzymy
I tu możemy wrócić do tego czego zakazały władze Indonezji. Głównego wroga dla małych sklepów widzą w tworzeniu ścisłego połączenia mediów społecznościowych ze sklepami. Jak u nas wygląda sociale e-commerce? To sposób u nas dość nowy i jeszcze niezbyt popularny. Według badania Gemius 19% internautów robi zakupy w ten sposób. Jedna trzecia z nich kupuje w ten sposób raz w miesiącu, ale co piąty tylko raz w roku.
Większość kupujących w mediach społecznościowych robi to za pośrednictwem telefona (77%). Proces zakupów w social mediach przebiega w dość tradycyjny sposób – ponad połowa kupujących w tym kanale robi to poprzez bezpośredni kontakt ze sprzedawcą. Natomiast ok. 33% tej grupy kupuje za pośrednictwem reklamy lub postów sponsorowanych, a zaledwie co szósta osoba – podczas transmisji live.
Główne powody kupowania w social mediach są podobne do tych, które znamy z innych kanałów sprzedaży w internecie, czyli brak konieczności jechania do sklepu, dostępność całą dobę, atrakcyjniejsze ceny czy nieograniczony czas wyboru. Zakupy podczas transmisji online coraz częściej motywowane są większą ilością informacji o produktach.
– Najchętniej kupujemy coś, kto polecił nam ktoś z rodziny lub przyjaciół. Zrobiła to influencerka? Nie ma różnicy, bo w cyfrowym świecie pełni dla wielu odbiorców niemal taką samą rolę. To są więzi budowane latami – komentuje Michał Jeska, CEO oyou.me, polskiej firmy wprowadzającej na polski rynek innowacyjny model współpracy marek z influencerami pod postacią sklepów butikowych z wykorzystaniem rozwiązań web3.
I dodaje: – Ludzie mają codziennie określoną ilość czasu, którą mogą spędzić online. Z jednej strony coraz dłużej oglądają krótkie filmy np. rolki na TikToku czy Instagramie, a w konsekwencji spędzają coraz mniej czasu w przeglądaniu i kupowaniu produktów na tradycyjnych platformach e-commerce. Dla wielu marek jest to już problem, dlatego tworzą własne sklepy na platformach społecznościowych lub wykorzystują te tworzone przez influencerów. Co ważne promować się w ten sposób mogą nie tylko wielkie firmy, ale też niszowe, jak ten indonezyjski cukiernik – przekonuje Michał Jeska z oyou.me.
Kto dziś najwięcej może zyskać promując się i tworząc butiki internetowe? Marki, które kierują swoją ofertę do najmłodszych. Dla najmłodszych pokoleń opinie są bardzo ważne. Inspiracji na Instagramie szuka ponad 80 proc. użytkowników. Jednak, gdy produkt kierowany jest ludzi mających mniej niż 25 lat, to już grubo ponad 90% z nich, zanim coś kupi, to sprawdzi opinię w sieci. Co najważniejsze dla marek, po obejrzeniu postów z informacjami o produktach na tej platformie 87 proc. z nich zaczęło śledzić markę, odwiedza sklep lub dokonuje zakupu. Dodatkowo według niedawnej ankiety przeprowadzonej przez Influencer Marketing Factory, prawie 60 proc. respondentów stwierdziło, iż obserwuje już jednego lub więcej wirtualnych influencerów, a ponad jedna trzecia kupiła produkt promowany przez nich.