Są takie rzeczy, które wszyscy powtarzają – i przez to brzmią, jakby były prawdą. Że inflacja to samo zło. Że deficyt budżetowy to rak. Albo mój ulubiony: „rząd wydaje moje pieniądze”.
Problem jest taki, iż to nie fakty, tylko slogany. A jak to ze sloganami bywa – dobrze brzmią, ale niekoniecznie mają sens.
W tym materiale więc obalam dla was kilka z najbardziej popularnych gospodarczych mitów, które trzymają się mocno w naszych głowach. Zobaczymy, co naprawdę mówi teoria, a co pokazuje praktyka i gdzie kończy się logika, a zaczyna polityczno-populistyczna bajka.
W końcu, jeżeli chodzi o sport, politykę i gospodarkę, to każdy jest przekonany, iż ma 100% racji.
Inflacja jest DOBRA i dług publiczny jest DOBRY! Obalam gospodarcze mity!
Załóż konto na Freedom24 i odbierz od 3 do 20 darmowych akcji o wartości choćby 800 USD każda!
Szczegółowy opis promocji znajdziesz na: https://freedom24.club/dnarynkow_welcome
Inflacja – wróg czy sprzymierzeniec?
Zacznijmy sobie od tej nieszczęsnej inflacji. Wiele osób wierzy, iż inflacja jest jednoznacznie zła. Zwłaszcza po jej ostatniej fali, każdy dookoła mówi o drożyźnie i chce, żeby ceny spadały. Inflacja jednoznacznie kojarzy się wszystkim źle, bo jednoznacznie kojarzy się nam z traceniem. Im coś droższe, tym mniej w końcu nam zostaje.
Jednak umiarkowana inflacja jest pozytywna i przyczynia się do stabilnego rozwoju gospodarczego, zwiększonego zatrudnienia i wzrostu inwestycji.
Umiarkowana inflacja sprzyja wręcz wzrostowi gospodarczemu. Stabilny wzrost cen zachęca do trochę szybszego wydawania pieniędzy, zamiast odkładania zakupów na później. To prowadzi do zwiększenia popytu na produkty i usługi. To z kolei motywuje przedsiębiorstwa do większej produkcji i do inwestowania. Dzięki temu gospodarka może się rozwijać, a firmy zatrudniają więcej pracowników, co zmniejsza bezrobocie i podnosi poziom życia.
Gdyby inflacja całkiem zniknęła, albo wręcz mielibyśmy trwale do czynienia z deflacją, to część ludzi zaczęłaby trzymać pieniądze w skarpecie, bo w końcu po co ryzykować z jakimś inwestowaniem, skoro tylko na samym leżeniu w skarpecie kasa zyskuje na wartości. Sytuacja, gdy pieniądze ani nie pracują jako inwestycje, ani nie wspierają konsumpcji prowadzi do tego, iż bezproduktywne oszczędności mogą generować spowolnienie gospodarcze.
Niewielka inflacja, która popycha nas do konsumpcji lub inwestowania oszczędności, jest co do zasady korzystna dla wszystkich.
Deflacja, czyli spadek ogólnego poziomu cen, to konsekwentnie niższe zyski firmo, potencjalne zwolnienia i spowolnienie gospodarcze. Jasne, nadmierna i mocno podkręcona inflacja może prowadzić do problemów utraty wartości oszczędności.
Kluczem jest utrzymanie jej na kontrolowanym poziomie, który będzie stymulował gospodarkę bez powodowania niepożądanych skutków. Ile wynosi taka optymalna inflacja? W teorii w tej chwili większość gospodarek przyjmuje ją na poziomie 2-3% rocznie. Czy tak jest faktycznie? Tego w sumie nikt nie wie na 100%, ale takie cele są w tej chwili przyjęte przez banki centralne.

W każdym razie, to nie tak, iż sama w sobie inflacja jest zła i lepiej jakby ceny spadały. Nie lepiej. Odpowiednio zarządzana inflacja przyczynia się do wzrostu gospodarczego, redukcji zadłużenia i zwiększenia zatrudnienia.
Dług publiczny to narzędzie, a nie przekleństwo
Utrzymanie inflacji jest częściowo związane z kreacją nowego pieniądza. Ze względu na rozwój gospodarczy i technologiczny, gdybyśmy utrzymywali cały czas ten sam poziom pieniądza w gospodarce, to mielibyśmy do czynienia właśnie z deflacją. Rozwój technologiczny sprawia, iż wszystko można produkować taniej, szybciej i większych ilościach. To obniża koszty jednostkowe produkcji ogromnej masy dóbr i gdyby nie kreacja nowego pieniądza, to moglibyśmy wpaść w deflację, której nie chcemy. Ergo? Popularne „drukowanie pieniędzy” też nie jest niczym złym i nie doprowadza do żadnej hiperinflacji, a stosowanie dodruku z umiarem jedynie niweluje efekty deflacyjne.
„Drukowanie pieniędzy” w gruncie rzeczy odbywa się ono cały czas. Kluczem jest tylko kontrolowanie jego tempa.
Ok, zostawmy w spokoju inflację. Mój drugi ulubiony mit, który jest klepany jak mantra, to wszelkie straszenie długiem publicznym i deficytem budżetowym. Na początek powiedzmy sobie jasno, iż państwo nie jest odpowiednikiem gospodarstwa domowego, dlatego porównywanie go do niego jest po prostu głupie! Tymczasem wiele osób tak robi właśnie w kontekście długu publicznego utożsamiając zadłużenie swoje albo firmy Pana Janka z całym krajem. Jest między wami jedna istotna różnica. Wy nie dorobicie sobie cyferek na koncie, a kraj może.
Zadłużenie i deficyt budżetowy stwarzają gospodarce masę możliwości! Dług publiczny i deficyt budżetowy często kojarzą się z ryzykiem nadmiernego zadłużenia, które może obciążać przyszłe pokolenia i prowadzić do wzrostu kosztów obsługi zadłużenia. W praktyce jednak, jeżeli są one wykorzystywane w sposób przemyślany i adekwatny do sytuacji gospodarczej, mogą stanowić ważne narzędzia wspierające rozwój gospodarczy.
Po pierwsze, deficyt budżetowy – czyli sytuacja, w której wydatki państwa przekraczają jego dochody – może stymulować aktywność gospodarczą w okresach spowolnienia lub recesji. Kiedy popyt prywatny maleje, zwiększone wydatki rządu na inwestycje w infrastrukturę (np. drogi, mosty, sieci kolejowe) czy w rozwój kapitału ludzkiego (edukacja, szkolenia) mogą pobudzić wzrost produkcji i zatrudnienia. Firmy otrzymujące zamówienia od państwa zwiększają zatrudnienie i produkcję, co przekłada się na wyższy dochód gospodarstw domowych i dalsze ożywienie popytu. Dzięki temu gospodarka może uniknąć głębszej recesji, a choćby wejść na ścieżkę szybszego wzrostu.
Dzięki deficytowi można trochę sterować gospodarką i sprawić, iż potencjalna zapaść jest płytsza, a okres prosperity bardziej dynamiczny.
Warto tutaj porównać sobie wzrost gospodarczy w USA, które stymulują swoją gospodarkę na potęgę i wzrost gospodarczy Niemiec, które przez ostatnie 15 lat zachowywały wybitnie mocną dyscyplinę budżetową.

Wzrost gospodarczy na osobę w USA jest silniejszy i do tego zdecydowanie mniej poszarpany i to mimo tego, iż zadłużenia USA wynosi ponad 120%, a ta sama miara w Niemczech wynosi nieco ponad 60%, czyli ponad dwukrotnie mniej.

To nie znaczy, iż zadłużanie się na potęgę jest wskazane, ale nie znaczy też, iż ideałem jest zerowy dług publiczny i fiskalny ascetyzm.
Jeśli firma działa sprawnie i jest w stanie osiągać duży zwrot na kapitale, czyli generować duży zysk ze swoich aktywów, jak hale produkcyjne, linie produkcyjne i tak dalej, to też pożądany jest pewien poziom zadłużenia się tej firmy, bo jeżeli oprocentowanie kredytu jest niższe od zysków wypracowanych przez pożyczone pieniądze, to taki deal się wprost opłaca.
Oczywiście państwo to również nie jest firma i opiera się na innych zasadach, ale ten przykład ma wam pokazać, iż dług nie jest jednoznacznie zły. Dług to narzędzie, które dobrze wykorzystane zapewnia gospodarczy wzrost i realnie sam się dzięki temu wzrostowi spłaca.
Przykładowo, lepsza infrastruktura w kraju sprzyja zwiększeniu mobilności pracowników i towarów, co z kolei poprawia efektywność i atrakcyjność inwestycyjną kraju dla zagranicznych inwestorów. Podobnie dotyczy to np. inwestycji w edukację czy badania naukowe.
Jasne, iż zadłużanie bez efektów i to jeszcze wśród inwestorów zagranicznych w obcej walucie może prowadzić do utraty zaufania rynku, a w efekcie do wyższego oprocentowania i trudności w obsłudze zadłużenia, ale dług NIE JEST jednoznacznie zły, a problem stanowi jedynie w sytuacji, gdy Państwo nadmiernie zadłuża się w obcych walutach, bo np. tak wychodzi taniej albo bo nikt nie ufa mu na tyle, żeby interesować się długiem w jego walucie. To wtedy istnieje realne ryzyko bankructwa, jeżeli coś pójdzie nie tak. To tak bankrutował PRL, Argentyna czy Islandia.
Znajdziesz tam więcej wartościowych treści o inwestowani, giełdzie i rynkach.
DNA Rynków – merytorycznie o giełdach i gospodarkach
Państwowe nie znaczy gorsze
Wbite do głowy? To teraz dalej. Powszechne przekonanie, iż prywatne przedsiębiorstwa są zawsze lepsze od tych państwowych. W Polsce głównie jego pokłosiem są fatalne wyniki spółek skarbu państwa na giełdzie, ale wyjdźmy jednak trochę szerzej poza polską bańkę.
Owszem dane potwierdzają, iż prywatne firmy radzą sobie najczęściej lepiej od tych kierowanych przez urzędników i polityków. Zgodnie z raportem OECD w latach 2012-2016, średni zwrot z kapitału notowanych na giełdzie przedsiębiorstw państwowych był niższy niż w przypadku prywatnych firm notowanych na giełdzie, zarówno w gospodarkach rozwiniętych, jak i wschodzących.
Państwowe przedsiębiorstwa często mają problem z wypracowaniem odpowiedniej kultury korporacyjnej i efektywnego systemu działania. Są zarządzane przez urzędników z nadania, a nie przedsiębiorców i ich motywacja do osiągania sukcesów i lepszej efektywności jest zdecydowanie mniejsza. Państwowe firmy dużo częściej mogą liczyć na parasol ochronny ze strony władzy.
Pięknym przykładem z polskiego podwórka jest JSW. Politycy boją się ruszyć uprzywilejowaną grupę górników, żeby nie nadszarpnąć swojego wizerunku i w ten oto sposób od lat wszyscy zrzucamy się na absurdalnie drogą w utrzymaniu państwową firmę wydobywczą.
W Polsce do wydobycia jednego miliona ton węgla zatrudnia się 10 razy więcej górników niż w USA! Gdyby ta spółka nie była w rękach państwa, to już dawno przeszłaby restrukturyzację albo przestała funkcjonować.

Mimo to przykłady z innych państw pokazują, iż dobrze zarządzane spółki państwowe mogą osiągać znakomite wyniki i odgrywać kluczową rolę w rozwoju gospodarczym.
Jednym z najbardziej znanych amerykańskich przykładów jest Tennessee Valley Authority (TVA). TVA to federalna korporacja założona w latach 30. XX wieku, której celem było nie tylko zapewnienie elektryczności mieszkańcom doliny Tennessee, ale również wsparcie rozwoju gospodarczego regionu. TVA inwestuje w nowoczesną infrastrukturę, zarządza zasobami wodnymi oraz prowadzi projekty rozwojowe, które przyczyniły się do poprawy jakości życia mieszkańców. Dzięki strategicznym inwestycjom, TVA nie tylko zwiększyła dostęp do taniej energii na terenie USA w ubiegłym wieku, ale również stworzyła tysiące miejsc pracy, co pozytywnie wpłynęło na rozwój regionalnej gospodarki.
Ponad 90 lat temu tego typu przedsięwzięcie wykraczało poza możliwości prywatnych firm, a dzięki TVA masa ludzi uzyskała dostęp do energii elektrycznej. Sama firma jest na tyle dobrze zarządzana, iż istnieje do dziś i cały czas rośnie. Tylko w 2024 roku jej przychody wzrosły o około 5,6% rok do roku.
Inny przykład – Equinor, dawniej znany jako Statoil. Norweskie przedsiębiorstwo państwowe działające w sektorze energetycznym. Equinor, konkurujący z globalnymi gigantami naftowymi, dzięki efektywnemu zarządzaniu i inwestycjom w nowe technologie osiąga wysoką rentowność oraz innowacyjność. Equinor dowodzi, iż państwowe przedsiębiorstwa mogą skutecznie konkurować na rynku międzynarodowym, wykorzystując strategiczne cele narodowe i długoterminowe plany rozwoju, co często daje im przewagę nad podmiotami prywatnymi.
Możemy porównać sobie na przykład marże tego państwowego giganta do innych dużych korporacji z sektora Oil & Gas, którzy są w pełni w rękach prywatnych inwestorów, takich jak: Exxon Mobile, Chevron, czy Maraton Oil Corporation.
Każda z tych wymienionych prywatnych firm naftowych osiąga średnią marżę operacyjną za ostatnie 20 lat na poziomie poniżej 15%. U Exxona i Chevrona jest to niecałe 12%, a w Maraton Oil Corporation około14%. Tymczasem Equinor osiąga tutaj 26,7% średniej marży operacyjnej za ostatnie 20 lat.

Istnienie państwowych przedsiębiorstw w niektórych sektorach jest wręcz niezbędne dla lepszego funkcjonowania całego rynku. Bo są obszary, gdzie prywatny kapitał nie chce wchodzić – albo dlatego, iż inwestycja się nie zwraca, albo dlatego, iż ryzyko jest zbyt wysokie, albo zbyt odległy horyzont zwrotu.
Chodzi o sektory strategiczne, infrastrukturalne, wysokokosztowe, a często po prostu… mało sexy dla inwestora. Elektrownie atomowe, kolej, wodociągi. To nie są tematy, na które czeka armia VC z otwartymi portfelami. A państwo potrafi dzięki takim firmom uruchomić inwestycje, które potem ciągną całą gospodarkę. Firmy państwowe same w sobie NIE SĄ złe. Muszą być po prostu dobrze zarządzane, a przykłady zagraniczne pokazują, iż jest to możliwe.
Czy rząd wydaje „moje” pieniądze?
Dobra, pora przejść do ostatniego mitu, czyli populistycznego twierdzenia, iż „rząd wydaje moje pieniądze”.
Tego typu komentarze wynikają zwykle z poczucia, iż podatki, które odprowadzamy, są bezpośrednio „zabierane” z naszych kieszeni i następnie dowolnie rozporządzane przez rządzących. Warto jednak przyjrzeć się temu dokładniej i zrozumieć, iż funkcjonowanie państwa nie sprowadza się do prostego przejęcia czyichś prywatnych środków.
Podatki to instrument społeczny, a ich wykorzystanie służy przede wszystkim wspólnemu dobru, na które składają się między innymi infrastruktura, edukacja, opieka zdrowotna czy bezpieczeństwo publiczne. Mit, iż „Państwo wydaje moje pieniądze”, opiera się na uproszczonym patrzeniu na mechanizm finansów publicznych.
Po pierwsze, gdy mówimy o pieniądzach „moich” czy „twoich”, zwykle odnosimy się do dochodu, który otrzymujemy z pracy, działalności gospodarczej bądź inwestycji. Jednak w momencie, w którym część tych środków zostaje przekazana do budżetu państwa w postaci podatków, przestają być one indywidualną własnością.
Państwo jako ogół nie działa na zasadzie prywatnej firmy, której celem jest maksymalizacja zysku pojedynczego właściciela albo udziałowców. Jego zadaniem jest przede wszystkim zapewnienie szeroko rozumianego dobrostanu społecznego.
Gdybyś chciał finansować wszystkie publiczne usługi samodzielnie, to gwarantuję, iż wyszłyby Cię ona ZNACZNIE drożej. Opłaty za każdy przejazd drogą? Opłaty za edukację? Za ochroniarzy będziesz płacić też? Wspólna składka działa jak zakupy grupowe. Realnie obniża to cenę usługi.
Jeśli mimo to wolisz upierać się, iż Państwo wydaje czyjeś pieniądze, to przynajmniej mów, iż wydaje wspólne pieniądze. A poza tym zawsze zostaje Ci życie w lesie, z dzidą i bez asfaltu, ale za to bez podatków.
Najgorsza strategia inwestycyjna – czekać
Tych gospodarczych mitów i demagogicznych frazesów znalazłbym jeszcze całą masę. Również w kontekście inwestowania na rynku. Najgorszy? „Poczekam, będzie taniej”. Czekanie to najgorsze, co możesz zrobić dla swojego portfela. Chętnie opowiem o tym w kolejnym materiale, a tymczasem, jeżeli już to rozumiesz, to po prostu – nie czekaj. Im szybciej zaczniesz inwestowanie, tym lepsze osiągniesz wyniki i potwierdzają to każde dane.
Załóż konto na Freedom24 i odbierz od 3 do 20 darmowych akcji o wartości choćby 800 USD każda!
Szczegółowy opis promocji znajdziesz na: https://freedom24.club/dnarynkow_welcome
Do zarobienia,
Piotr Cymcyk