Gdy w maju 2025 r. Senat przyjmuje uchwałę promującą ideę spółdzielczości, wpisując się w globalną decyzję ONZ o ogłoszeniu roku 2025 Międzynarodowym Rokiem Spółdzielczości, polska scena publiczna zyskuje pretekst do wskrzeszenia sporu o to, jaką gospodarkę i jaką demokrację chcemy budować. Równolegle w Brukseli Międzynarodowy Związek Spółdzielczy świętuje 130-lecie istnienia, przypominając, iż zasada „jedna osoba – jeden głos” przetrwała zarówno wiktoriański kapitalizm, jak i zimnowojenne zderzenie bloków. „Cooperatives will indeed rebuild better together” – zapewnia w jubileuszowym przesłaniu dyrektor generalny ICA Bruno Roelants, dodając, iż „dzisiejszy kryzys zaufania to najlepszy dowód, iż przedsiębiorstwa należące do ludzi, a nie do funduszy spekulacyjnych, są konieczne, by gospodarka odzyskała ludzką twarz”. Te słowa podchwytuje prof. Jerzy Hausner, podkreślając w rozmowie z „Prawo-Ekonomia-Wspólnota”, iż „ogłoszenie Roku Spółdzielczości to nie rocznicowa fanfara, ale zaproszenie, byśmy znów uwierzyli w siłę codziennej współpracy, a nie w cud niewidzialnej ręki rynku”. W takim klimacie dawne hasło „samopomoc i solidarność” brzmi nagle świeżo, przyciągając uwagę młodych, którzy – jak pokazują badania Uniwersytetu Warszawskiego – szukają dziś pracy „z sensem i realnym wpływem”. Tak otwiera się nowy rozdział debaty nad kooperatywną przyszłością Polski.
Dziedzictwo zobowiązuje
Od momentu, gdy Edward Abramowski wykładał w Warszawie swoją wizję republiki spółdzielczej, a Franciszek Stefczyk objeżdżał galicyjskie wsie, namawiając chłopów do zakładania pierwszych kas oszczędnościowo-pożyczkowych, minęły całe epoki polityczne: zabory, odzyskanie niepodległości, druga wojna światowa, dekady gospodarki planowej i wreszcie transformacja rynkowa. Mimo tych tektonicznych wstrząsów pierwotne credo „samopomoc, równość i solidarność” nie wyblakło, ale – paradoksalnie – nabrało ostrości, bo w świecie zdominowanym przez kapitał spekulacyjny brzmi jak manifest alternatywy. Historyk gospodarki prof. Janusz Żarnowski zauważa, iż „spółdzielczość przeżywała wzloty wtedy, gdy ludzie czuli się obywatelami, a nie tylko konsumentami”; to zdanie dobrze tłumaczy, dlaczego fala oddolnych kooperatyw wraca dziś, gdy młodsze pokolenia poszukują sensu poza korporacyjnym wyścigiem.
Współczesny ruch chętnie przywołuje słowa Jerzego Hausnera, który ostrzega, iż „ani rynek, ani państwo nie zagwarantują nam dobrej szkoły, zielonego skweru czy empatycznej opieki medycznej, jeżeli nie nauczymy się współdziałać”. Według byłego wicepremiera prawdziwy rozwój nie mieści się we wskaźniku PKB, ale w jakości relacji międzyludzkich: „Liczy się to, czy potrafimy razem urządzić plac zabaw, dowieźć seniora na rehabilitację, ustalić zasady podziału zysków tak, by nikt nie czuł się wykluczony”. I właśnie w tych codziennych mikrodziałaniach, od wspólnego zakupu nasion po demokratyczne głosowanie nad remontem klatki schodowej, spółdzielnia odsłania swój sens – staje się żywą wspólnotą producentów i użytkowników, a nie tylko szyldem gospodarczym.
Ślady tej filozofii widać w najnowszych inicjatywach: wielkopolscy rolnicy, zainspirowani postacią Stefczyka, tworzą klaster biogazowy, który dostarcza prąd i ciepło pięciu gminom; grupa programistów z Krakowa reanimuje tradycję Abramowskiego, zakładając platformę-coop, gdzie każdy kodujący ma nie tylko pensję, ale także udział i głos w strategii. „Chcieliśmy firmy, w której decyzję o godzinach pracy czy wysokości marży podejmujemy wspólnie, a nie odczytujemy z arkusza przysłanego z centrali w Dolinie Krzemowej” – tłumaczy współzałożycielka Marta Grabowska.
Tego typu przedsięwzięcia potwierdzają intuicję, iż spółdzielczość nie jest skansenem XIX-wiecznych romantyków, ale laboratorium nowego ładu: bardziej odpornego, bo opartego na lokalnej kontroli, bardziej sprawiedliwego, bo dywidenda trafia do twórców wartości, bardziej demokratycznego, bo „jedna osoba – jeden głos” to nie slogan, ale procedura wdrażana co tydzień na zebraniach. jeżeli więc mówimy dziś o potrzebie „ekonomii, która stawia człowieka w centrum”, warto pamiętać, iż Abramowski i Stefczyk już sto lat temu naszkicowali mapę, którą współczesne kooperatywy ponownie odczytują, uaktualniają i wprowadzają w życie.
Spółdzielnia jako antidotum na kryzys zaufania
Diagnozy CBOS-u z 2024 r. malują ponury obraz: zaledwie jedna czwarta ankietowanych (24%) uważa, iż „większości ludzi można ufać”, podczas gdy prawie trzy czwarte (73%) deklaruje konieczność „daleko posuniętej ostrożności” w kontaktach z innymi. Analitycy Fundacji odnotowują, iż w unijnej skali zero–dziesięć taka deklaratywna ufność przekłada się na wynik poniżej 4,5 punktu – o 1,3 pkt mniej niż średnia UE – co plasuje Polskę w ogonie rankingu wspólnoty. „To niepokojąco niski kapitał społeczny”, komentuje współautorka raportu dr Maria Gryz-Lechowska, bo „bez wstępnego kredytu zaufania choćby najlepsze instytucje publiczne będą działały jak zacięty mechanizm”.
Właśnie dlatego – stwierdza Cezary Miżejewski, przewodniczący Komisji Ekonomii Społecznej przy KRS – spółdzielnie pozostają „najbardziej naturalną formą ekonomii społecznej”. „Jeśli ludzie wspólnie zarządzają i dzielą się zyskiem, zaufanie wyrasta jak chwast w ogrodzie: nie trzeba go specjalnie siać, pojawia się samo, tylko trzeba pozwolić mu rosnąć” – podkreśla w wywiadzie dla miesięcznika „Tęcza Polska”.
Jak wygląda to w praktyce? Na osiedlu Sady Żoliborskie sąsiedzi spotykają się co dwa tygodnie w garażu, który zamienili w mały magazyn. Wspólnie zamawiają warzywa od rolników spod Grójca, a dyżur rozładunku jest losowany. „Pierwsze trzy miesiące to głównie ustalanie zasad i wzajemne badanie się” – przyznaje jedna z inicjatorek, Marta Król. „Ale po roku zdarza się, iż ktoś wrzuca na grupę «zostało mi pół garnka zupy, wpadnijcie» i nikt nie kalkuluje, czy oddać pieniądze – po prostu ufa”.
Równolegle w Lubelskiem rolnicy z pięciu gmin zawiązują spółdzielnię energetyczną: każdy wnosi kilka hektarów pod panele fotowoltaiczne, a zyski dzielone są proporcjonalnie do wkładu mocy. „Gdy pierwszy przelew trafił na wspólne konto, przestałem myśleć «ja» – mówi rolnik Piotr Czerwiński – bo zrozumiałem, iż jak coś schrzanię, oberwiemy wszyscy”. Inny wymiar spółdzielczej współzależności widać w „Platformie-Coop” prowadzonej przez krakowskich programistów: algorytm rozdziela zlecenia, ale najważniejsze decyzje – na przykład o marży czy priorytecie projektów open-source – zapadają w głosowaniu wedle zasady „jeden członek = jeden głos”. Każde takie głosowanie, choćby sporne, dokłada cegiełkę do wspólnego gmachu zaufania.
Z perspektywy psychologii społecznej proces przypomina spiralę zwrotną: najpierw odrobina odwagi, by zaryzykować kooperację, potem mikrosukces (np. tańsze zakupy), który podnosi poprzeczkę ufności, a w końcu zakorzenione przekonanie, iż „razem można więcej”. Sociolożka prof. Joanna Giza-Poleszczuk nazywa to „efektem boomerangu wspólnego stołu”: „jeśli raz zjesz chleb upieczony przez kogoś, kto jest równocześnie twoim współudziałowcem, trudniej ci później podejrzewać, iż ludzie są z gruntu nieuczciwi”.
Tak właśnie drobne spółdzielcze inicjatywy pełnią rolę inkubatorów kapitału społecznego, którego w Polsce chronicznie brakuje. Każdy nowy członek – sąsiad, rolnik czy koder – powiększa pulę wzajemnych zależności i wzmacnia sieć niewidzialnych nici zaufania. jeżeli CBOS ma rację, iż do trwałej poprawy wystarczy przesunąć igłę o kilka punktów procentowych, to może się okazać, iż recepta na narodowy deficyt ufności kryje się nie w kolejnym rządowym programie, ale w garażu pełnym skrzynek z marchwią albo w kodzie repozytorium, do którego wszyscy mają równy klucz.
Młode pokolenie i głód sensu
Kultura hipersamorealizacji, w której „istnieję, gdy mój post wiruje w feedzie, a sukces mierzy się liczbą przelewów z faktur”, zaczyna ciążyć dwudziesto- i trzydziestolatkom niczym zbyt ciasny garnitur. W badaniu Young Poles 2025 trzy czwarte respondentów przyznało, iż odczuwa „pustkę po osiągnięciu kolejnego targetu”, a połowa deklarowała, iż wolałaby zarabiać mniej, byle robić coś, co ma sens społeczny. Ta tęsknota za znaczeniem trafia w sedno spółdzielczej logiki.
„Spółdzielczy model rozwoju Polski to jedyna droga od atomizacji do regeneracji” – napisał na platformie X ekonomista Jan Oleszczuk-Zygmuntowski tuż po zakończeniu III Kongresu #Regeneracja, dopisując, iż najbliższe pięć lat zdecyduje, czy „uda się przełożyć gniew i wypalenie młodych na nowy kontrakt społeczny, w którym praca jest miejscem współtworzenia, a nie tylko miejscem wystawiania faktur”. Jego think-tank CoopTech Hub powstał właśnie po to, by rozwijać narzędzia wspólnej własności w świecie cyfrowym: od licencji na otwarte oprogramowanie po wzorce statutów dla spółdzielni platformowych.
Przekłada się to na liczby. Warszawa, Kraków i Trójmiasto od 2023 r. zyskały jedenaście nowych przestrzeni coworkingowych – niemal cztery tysiące stanowisk pracy – z których część wybrała model spółdzielczy: członkowie-użytkownicy dokładają się do czynszu, a decyzje o inwestycjach zapadają w głosowaniu online. W Krakowie prężnie działa Spółdzielnia Ogniwo – połączenie księgarni, kawiarni i sali spotkań, gdzie grafik, tłumaczka i twórca gier dzielą biurka, zyski z baru i prawo współdecydowania o programie wydarzeń kulturalnych. „Chcieliśmy przestrzeni, w której księgowy może siedzieć obok poetki, a rozmowa o excelu płynnie przechodzi w debatę o prawach lokatorskich” – opowiada współzałożycielka Maria Święcicka, podkreślając, iż rentowność rośnie wraz z siecią zaufania.
Podobną kontrnarrację wobec „kultury lajków” tworzą kooperatywne platformy kurierskie. W Warszawie działa spółdzielnia rowerowych kurierów Zentrale, korzystająca z otwarto-źródłowego systemu CoopCycle. Każdy dostawca jest tu współwłaścicielem aplikacji, a prowizja, zamiast trafiać do anonimowych udziałowców, zasila fundusz nowych rowerów cargo. „W Deliveroo byłem numerem w tabeli KPI. Tutaj mogę zgłosić poprawkę do kodu, zagłosować nad budżetem i wiedzieć, iż pensja kolegi zależy od mojego pomysłu tak samo jak moja od jego” – mówi kurier Łukasz Radzikowski, przekonując, iż wzajemna odpowiedzialność błyskawicznie buduje profesjonalizm zespołu.
Te inicjatywy łączy wspólny mianownik: zrywają z logiką „każdy sobie”, w której reputację budują algorytmy, a nie relacje. Ich sukces – mierzony nie liczbą lajków, ale liczbą ludzi gotowych ręczyć za siebie nawzajem – pokazuje, iż spółdzielczość staje się dla generacji Z i młodszych millenialsów kanałem wyjścia z indywidualistycznej matni. Oleszczuk-Zygmuntowski nie ma wątpliwości: „Jeżeli mamy odzyskać poczucie sprawczości, musimy odzyskać własność. A najprostszy sposób, by to zrobić, to mieć jeden udział, jeden głos i wspólną odpowiedzialność za efekt”. I choć brzmi to jak manifest z innej epoki, rosnąca liczba kooperatyw udowadnia, iż w epoce scrollowania i skalowania nic nie jest tak pociągające, jak możliwość powiedzenia: „to jest nasze”.
Ekonomia przeciw nierównościom
Gdy w raportach UBS i NBP czytamy, iż zaledwie jeden procent najbogatszych Polaków kontroluje już ponad 30 proc. całego majątku prywatnego – wynik bliski temu, co obserwujemy w Stanach Zjednoczonych czy Rosji – trudno dalej twierdzić, iż problem nierówności jest „wydumany”. „Dla połowy obywateli typowy majątek to minus 1800 zł, podczas gdy garstka 400 tys. osób trzyma w rękach jedną trzecią bogactwa kraju” – przypomina ekonomista dr Paweł Bukowski, komentując najnowsze dane Banku Światowego. Źródeł tych dysproporcji jest wiele: ekspresowa prywatyzacja lat 90., tania praca w łańcuchach podwykonawczych, wreszcie skokowy wzrost cen nieruchomości, którym towarzyszyła niemal całkowita rezygnacja państwa z polityki mieszkaniowej. Efekt? Według portalu 300Gospodarka „do mniej niż 400 tys. Polaków należy ponad 30 proc. majątku narodowego”, a „średni majątek dolnej połowy społeczeństwa wciąż jest ujemny” – precyzuje Demagog.org.pl, analizując te same statystyki.
W takim otoczeniu rozproszony model własności przestaje być romantyczną ciekawostką, a zaczyna brzmieć jak program naprawczy. „Istotą przedsiębiorstwa społecznego jest demokratyczny udział pracowników, a nie zatrudnienie kilku osób z grup defaworyzowanych” – ostrzega Cezary Miżejewski, przewodniczący Komisji Ekonomii Społecznej przy KRS, krytykując uproszczone interpretacje niedawno znowelizowanej ustawy o ekonomii społecznej. Miżejewski podkreśla, iż jeżeli udział pracowniczy jest fikcją, „firma staje się kolejną spółką z o.o. z odświętną etykietką”, a nierówności przez cały czas rosną.
Najmocniejszym dowodem na to, iż demokratyzacja kapitału może działać w praktyce, są polskie banki spółdzielcze. Działa ich dziś 489, a liczba udziałowców wynosi około 848 000. „Naszą misją nie jest maksymalizacja zwrotu dla anonimowego akcjonariusza w Londynie czy Dubaju, ale wzrost dobrobytu powiatu, w którym żyjemy” – mówił prezes Banku Spółdzielczego w Brodnicy podczas ubiegłorocznego Forum Liderów Banków Spółdzielczych. Jak wygląda to w liczbach? W samym 2024 r. sektor zasilił lokalne budżety dotacjami i kredytami preferencyjnymi wartymi 3,2 mld zł. Z tej puli 40 proc. trafiło do małych gospodarstw rolnych – segmentu, z którego wycofują się banki komercyjne, bo marże są zbyt niskie. Kolejne 600 mln zł wsparło start-upy rzemieślnicze i firmy rodzinne w miastach do 50 tys. mieszkańców.
„To jest nasz dług społeczny, który spłacamy od pokoleń” – podkreśla prezeska Podlaskiego Banku Spółdzielczego, przypominając, iż jej placówka finansowała lokalne szkolnictwo zawodowe już w latach 50. XX w., a dziś utrzymuje fundusz stypendialny dla przyszłych rolniczych innowatorów. Dzięki temu region, w którym średni dochód rozporządzalny należy do najniższych w kraju, zatrzymał w ostatnich pięciu latach ponad 200 młodych gospodarzy, którzy w innych okolicznościach wyjechaliby do miast.
Ekonomiści lubią wyrażać te zjawiska w procentach, ale socjologowie zwracają uwagę na kapitał relacyjny, powstający tam, gdzie właścicielem jest wspólnota. „Kiedy rolnik z Bielska i krawcowa z Brodnicy głosują nad podziałem nadwyżki, uczą się nie tylko finansów – uczą się demokracji” – zauważa prof. Anna Giza-Poleszczuk, analizując praktyki partycypacyjne w sektorze spółdzielczym.
Rosnące nierówności prowokują też debatę o nowych narzędziach redystrybucji. W Ministerstwie Finansów leży już koncepcja Funduszu Własności Pracowniczej, inspirowana brytyjskimi Employee-Ownership Trusts. „Jeśli 5 proc. zysku dużych korporacji trafi na wspólne konta pracowników, to nie będzie jałmużna, ale inwestycja we współodpowiedzialność” – przekonuje dr Katarzyna Szajbel-Kowalczyk z Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu. Nieprzypadkowo pomysł popierają spółdzielcy: banki zrzeszone w SGB zapowiedziały już, iż mogą pełnić rolę depozytariusza takich funduszy, gwarantując, iż środki „nie odpłyną na Kajmany”.
Paradoks epoki platform cyfrowych polega na tym, iż im bardziej kapitał globalny koncentruje udziały, tym większe jest społeczne zapotrzebowanie na ich rozproszenie. Co ważne, nie chodzi wyłącznie o kwestie moralne, ale o chłodną kalkulację stabilności gospodarczej. Międzynarodowy Fundusz Walutowy ostrzega, iż „nadmierna koncentracja bogactwa koreluje z częstszymi kryzysami finansowymi, bo kapitał szuka wówczas zysków coraz bardziej ryzykownych” – a wtedy rachunek płacą wszyscy podatnicy.
Dlatego właśnie spółdzielczy ekosystem finansowy, na czele z lokalnymi bankami, wraca do dyskursu publicznego nie jako muzealny eksponat, ale jako realny instrument łagodzenia napięć społecznych. I choć jego skala – 6 proc. aktywów całego sektora bankowego – wydaje się niewielka, to znaczenie bywa najważniejsze tam, gdzie wybór jest prosty: kooperatywa albo finansowa pustynia.
„Jeżeli mamy odbudować Polskę równych szans, musimy odbudować Polskę równych udziałów” – podsumowuje Miżejewski. A to oznacza, iż każdy nowy udział w banku spółdzielczym, każda decyzja podejmowana według zasady „jedna osoba – jeden głos”, jest małym, ale konkretnym krokiem w stronę kraju, w którym kapitał nie drenuje peryferii, ale je nawozi. W czasach, gdy świat zwykle kończy debatę o nierównościach sloganem „taki mamy klimat”, polska spółdzielczość udowadnia, iż klimat można – i trzeba – kształtować wspólnymi rękami.
Technologia sprzymierzeńcem, a nie wrogiem
Często słyszymy, iż globalne platformy – od aplikacji przewozowych po portale e-commerce – wypychają drobnych wytwórców i usługodawców na daleki margines, narzucając im paradoksalną logikę: „albo zejdziesz z marży do zera, albo w ogóle cię nie widać”. Wystarczy jednak odwrócić kamerę i spojrzeć, jak te same technologie potrafią stać się glebą, na której wyrasta nowa fala kooperatywnej przedsiębiorczości. W ciągu dekady ekosystem open-source rozkwitł tak bardzo, iż narzędzia, które dziesięć lat temu kosztowały setki tysięcy dolarów, dziś dają się pobrać z GitHuba jednym kliknięciem. Pakiet Odoo obsługuje księgowość i magazyn w skali, którą jeszcze niedawno ogarniały wyłącznie korporacyjne ERP-y; CoopCycle pozwala w kilka dni uruchomić lokalną sieć dostawczą, w której każdy kurier jest współwłaścicielem kodu; Loomio przenosi debatę i głosowania tam, gdzie najczęściej przebywamy – na nasze telefony – i przypomina, iż demokracja bez scrollowania też może być sexy. „Wielkie, drogie systemy ERP dziś mieszczą się w laptopie pracownika spółdzielni” – żartuje informatyczka Marta Grabowska z warszawskiej „Sytej Kołatki”, pierwszej w Polsce platformy dostawczej należącej do rowerzystów-kurierów. „Kiedyś wyliczenie prowizji dla czterdziestu dostawców zajmowało mi niedzielne popołudnie, dziś mam to w dashboardzie i mogę wyjść na rower zamiast siedzieć nad Excelem” – dodaje, a jej śmiech słychać, gdy kliknięciem zatwierdza dywidendę, która jeszcze tego samego dnia trafia na konta członków.
Ten cyfrowy zwrot nie ogranicza się do branży kurierskiej. W Poznaniu rzemieślnicy sprzedający wyroby z drewna uruchomili własny marketplace na silniku Solidus i z wplecionym modułem spółdzielczym, dzięki czemu 92 proc. przychodów ze sprzedaży zostaje w regionie, zamiast zasilać konta inwestorów z Doliny Krzemowej. Na Mazurach rolnicy zrzeszeni w spółdzielni energetycznej zarządzają farmą fotowoltaiczną przez aplikację napisaną w Pythonie, która w czasie rzeczywistym pokazuje produkcję, konsumpcję i poziom wspólnego funduszu remontowego. „Gdybyśmy korzystali z komercyjnego oprogramowania, zapłacilibyśmy więcej za licencję niż za jeden falownik” – mówi z uśmiechem prezes spółdzielni, Andrzej Jagoda. Z kolei twórcy muzyczni z Łodzi zainspirowali się kanadyjską Stocksy i stworzyli spółdzielnię Resonto, która zamiast odcinać 80 proc. przychodu, zostawia artystom pełne prawa i 60-procentową marżę. „Zrozumieliśmy, iż streaming może karmić także twórców, a nie wyłącznie algorytm rekomendacji” – podkreśla wokalistka Basia Pałczyńska, pokazując, jak przy pomocy plug-inu na blockchainie rozlicza tantiemy w ciągu minut, a nie kwartałów.
Ten sam duch ożywia edukację. Kurs online „Jak zbudować platformę-coop w 100 dni” prowadzony przez CoopTech Hub przyciągnął już ponad tysiąc uczestników, a wykłady Trebora Scholza, ojca ruchu platform co-op, biją rekordy odsłon na YouTubie. Wykład inauguracyjny zaczyna on od zdania: „Kod jest polityką, a polityka to nasze codzienne kliknięcia”. Uczestnicy uczą się nie tylko technologii, ale także tego, jak skonstruować statut, który chroni przed wrogim przejęciem: złota akcja wspólnoty, limit udziałów kapitałowych, jawne rejestry dywidend – to prawnicze narzędzia, które w epoce GitHuba muszą iść w parze z dobrą dokumentacją API.
Tymczasem w Gdańsku działa kooperatywna drukarnia 3D: projektanci z całej Europy wrzucają modele na serwer, a drukarnie-członkowie mogą je realizować lokalnie, eliminując koszty transportu i ślad węglowy. Cały workflow – od zamówienia do faktury – stoi na mikrousługach, które w weekendy rozwijają wolontariusze. „Przygniata nas marketing wielkich marketplace’ów? Jasne, ale my mamy jedną przewagę: jesteśmy u siebie” – mówi frontendowiec Tomek Ratajczak. Jego zdaniem spółdzielcza forma własności zwiększa odporność na kryzysy: „Kiedy przychodzi gorszy miesiąc, zmniejszamy wypłaty wszystkim proporcjonalnie. Nie zwalniamy połowy załogi, jak to robią start-upy sponsorowane przez venture capital”.
Paradoks platform polega więc na symbiozie: narzędzia stworzone przez kapitał venture można „zhackować” i oddać w ręce tych, którzy do tej pory byli zapleczem logistycznym cyfrowych gigantów. Każda kolejna iteracja kodu CoopCycle’a, każdy nowy plugin do Odoo, każdy kolektywnie sfinansowany serwer to cegła w murze ochronnym przeciw koncentracji kapitału. A gdy informatyk z warszawskiej „Sytej Kołatki” żartuje, iż ERP mieści mu się w laptopie, wysyła tak naprawdę polityczny sygnał: skoro infrastruktura technologiczna staje się publicznym dobrem, to własność i władza nad danymi też mogą się stać publiczne – a przynajmniej wspólnotowe.
Klimat i energia – pole do kooperacji
Do kwietnia 2025 r. KOWR – czyli Krajowy Ośrodek Wsparcia Rolnictwa, od dwóch lat pełniący też funkcję centralnego rejestru prosumenckich wspólnot energetycznych – zdążył wpisać do ewidencji aż 74 spółdzielnie energetyczne. Łączna moc ich instalacji przekroczyła 62 MW, co odpowiada rocznej produkcji prądu wystarczającej, by zasilić średniej wielkości miasto powiatowe. Gdyby tę energię wytwarzano w klasycznych elektrowniach węglowych, do atmosfery trafiłoby ponad 70 tys. ton CO₂ – tyle, ile emituje 35 tys. samochodów osobowych.
Najbardziej spektakularnym przykładem jest Enercoop Podhale. Zaczynała w 2021 r. od planu wspólnego zakupu paneli fotowoltaicznych dla paru pensjonatów, dziś obejmuje dziewięć gmin i ponad 600 gospodarstw domowych. Na dachu każdej remizy skrywającej się między Tatrami a Gorcami połyskują moduły PV, a prawdziwym sercem systemu jest dwumegawatowa farma w Szaflarach, sprzężona z bateryjnym magazynem energii. Kiedy w styczniu 2025 r. ceny energii znowu podskoczyły, członkowie Enercoopu zapłacili rachunki niższe o niemal 40% w porównaniu z sąsiadami pozostającymi przy taryfie G11. „Zaczęło się od oszczędności, ale gwałtownie zrozumieliśmy, iż wchodzimy w coś większego – w realne współdecydowanie o tym, skąd płynie nasz prąd i gdzie trafia wypracowana nadwyżka” – mówi prezeska spółdzielni, inżynier Anna Marduła.
Ową nadwyżkę – około 1,2 mln zł w 2024 r. – walne zgromadzenie zdecydowało przeznaczyć na termomodernizację pięciu szkolnych budynków. Za wymianą okien i ociepleniem ścian poszło wyposażenie pracowni fizycznych w małe stacje pomiaru jakości powietrza. „Dzieci uczą się, iż oszczędzanie nie jest abstrakcją – mogą usiąść przy tablecie i zobaczyć, ile ciepła uciekało dawniej, a ile tracimy po remoncie” – opowiada dyrektorka szkoły w Białym Dunajcu.
Prof. Ewa Rdzanek z krakowskiej AGH, ekspertka od magazynów energii, powtarza na każdym seminarium: „Wspólne inwestycje w OZE to szansa, by wreszcie przenieść zieloną transformację z poziomu dokumentów strategii do mieszkań ludzi”. Jej zespół wyliczył, iż gdyby w każdej z 2477 gmin powstała choćby mikrospółdzielnia o mocy 500 kW, Polska osiągnęłaby 15 GW rozproszonego OZE – mniej więcej tyle, ile dziś produkują wszystkie farmy fotowoltaiczne w kraju. Co ważne, 60 gr z każdej złotówki zarobionej przez spółdzielnię zostaje w lokalnej gospodarce: trafia do instalatorów, elektryków, serwisantów, a także do rodzinnych sklepów, w których zatrudnieni wydają pensje.
Nie brak jednak wyzwań. Operatorzy sieci dystrybucyjnych przeciągają procedury przyłączeniowe, a banki komercyjne przez cały czas postrzegają spółdzielnie jako „podmioty podwyższonego ryzyka”. Dlatego KOWR wraz z Bankiem Gospodarstwa Krajowego uruchomili pilotażowy Fundusz Zielonej Własności Społecznej – kredytuje do 85% kosztów inwestycji, wymaga jednak wniesienia wkładu członkowskiego i planu edukacji prosumenckiej. „Chodzi o to, by każdy udziałowiec wiedział, jak działa instalacja, a nie tylko liczył na tani prąd” – tłumaczy dr Karol Lech, koordynator programu.
Tymczasem przykład Enercoopu zaraża kolejne regiony. W północnym Mazowszu rodzi się Żuławy EkoEnergia, a na Śląsku formalizuje się Silesia Power Co-op z ambicją budowy wspólnego magazynu litowo-jonowego w hałdzie pokopalnianej. Dziennikarze mówią już o „drugiej fali spółdzielczej”, ale jej twórcy wolą skromniejszą metaforę: „po prostu zbieramy słońce do wspólnego słoika”. jeżeli trend utrzyma tempo, do końca dekady moc spółdzielni energetycznych może sięgnąć 400 MW, a zielona transformacja przestanie być sloganem z billboardów, stając się sąsiedzkim, namacalnym doświadczeniem – opłacanym co miesiąc niższym rachunkiem i czystszym powietrzem wokół szkoły, w której uczą się nasze dzieci.
Bariery, których nie wolno lekceważyć
Ruch spółdzielczy przez cały czas potyka się o te same trzy progi, na których potrafiło się wykoleić już kilka wcześniejszych fal entuzjazmu: chroniczny brak kapitału startowego, labirynt skomplikowanych procedur oraz wizerunkowe brzemię czterech dekad PRL-owskich „niby-spółdzielni”. Profesor Jerzy Hausner lubi przywoływać metaforę ogrodu, w którym rośliny przycina się do kształtu z góry ustalonej rabaty: „Jeśli ludzie są zredukowani do użytkowników kartki wyborczej lub pasywnych oglądaczy teatru politycznego, to polityka karleje”. Ten sam proces karlenia, dodaje, dotyka sektora spółdzielczego, gdy demokracja zostaje w nim sprowadzona do teatralnych zebrań i papierowych statutów podpisywanych niczym lista obecności po szkoleniu BHP.
Brak kapitału startowego przypomina błędne koło: młodzi pomysłodawcy mają energię i wizję, ale nie dysponują zabezpieczeniem, które przekonałoby bank; banki komercyjne z kolei uznają spółdzielnie za byt „o podwyższonym ryzyku braku ciągłości” i odsyłają wnioskodawców do instytucji publicznych. Tymczasem dotacje unijne wymagają wkładu własnego albo wielomiesięcznego czekania na ocenę wniosków. „W skali start-upu pół roku to epoka lodowcowa” – ironizuje ekonomistka Dorota Sobieraj. Pojawiające się tu i ówdzie fundusze quasi-kapitałowe (np. pilotaż BGK „Spółdzielczy Akcelerator Innowacji”) wciąż są kroplą w oceanie potrzeb.
Na drugim progu – procedurach – potykają się choćby doświadczeni przedsiębiorcy. Rejestracja spółdzielni, mimo niedawnej cyfryzacji KRS, potrafi zająć trzy razy dłużej niż uruchomienie spółki z o.o. Do tego dochodzi obowiązek corocznych lustracji, sprawozdań pisanych językiem sprzed półwiecza i skomplikowanych wymagań księgowych, które odstraszają freelancerów przyzwyczajonych do prostej działalności gospodarczej. „Nazywamy to syndromem formularza L-ZP/4 – połowa ludzi poddaje się, zanim kliknie ostatnie «dalej»” – żartuje prawnik Michał Drozdowski, autor popularnego poradnika „Spółdzielnia w 30 dni? Może za rok”.
Najcięższy bagaż to jednak psychologiczna spuścizna PRL. Starsze pokolenie pamięta spółdzielnie mieszkaniowe z epoki kartek i reglamentacji, kojarzy je z „prezesami-dyktatorami” i niekończącymi się kolejkami po przydział łazienkowych płytek. Ta pamięć wciąż wpływa na narrację medialną: gdy spółdzielnia bankrutuje, nagłówki grzmią o „powrocie upiorów socjalizmu”; gdy odniesie sukces, traktuje się ją jak egzotyczną ciekawostkę. „Trudno konkurować z wielkimi markami, jeżeli twoje logo przypomina większości odbiorców emblemat z pochodu w 1976” – przyznaje Marta Król, współzałożycielka nowej kooperatywy spożywczej.
Antidotum? Prawdziwa, codzienna demokracja zamiast fasadowych rytuałów. Eksperci wskazują na dwie ścieżki. Po pierwsze, fundusz start-coop z kapitałem publiczno-społecznym, w którym udziałowcami są zarówno państwowe instytucje gwarantujące stabilność, jak i prywatni inwestorzy akceptujący skromniejszą stopę zwrotu w zamian za głos współdecydowania. Po drugie, radykalne uproszczenie procedur: jednolita elektroniczna platforma, która przeprowadza wnioskodawcę od statutu po wpis do rejestru w kilku prostych krokach, oferując zestandaryzowany wzorzec księgowości spółdzielczej.
„Spółdzielnia zaczyna się tam, gdzie członek wie, iż jego głos naprawdę coś waży” – podkreśla Hausner. Dopóki nowo zakładane kooperatywy będą musiały wypełniać kilkudziesięciostronicowe formularze i czekać miesiącami na decyzje urzędów, a starsi członkowie słyszeć od dzieci: „To to samo, co kiedyś dostawało przydział na papier toaletowy?”, dopóty ruch będzie skazany na niemedialne sukcesy i głośne, spektakularne porażki. Odblokowanie kapitału i zaufania może sprawić, iż spółdzielczość przestanie karleć – znów rozrośnie się na miarę wyzwań XXI wieku, oferując realną, demokratyczną alternatywę wobec zarówno korporacyjnej monokultury, jak i państwowego paternalizmu.
Ścieżki naprzód
Na szczęście w ciągu ostatnich dwóch lat ustawodawcy faktycznie odrobili część zaległości. Nowelizacja Prawa spółdzielczego z lipca 2023 r. wprowadziła możliwość składania statutu w całości online, a sam wpis do KRS – wcześniej procedura trwająca choćby trzy miesiące – dziś mieści się w ustawowym terminie siedmiu dni roboczych. Zmieniono także definicję quorum, dzięki czemu spółdzielnie liczące kilkuset członków nie muszą już organizować kosztownych zebrań w halach sportowych; ustawodawca dopuścił model hybrydowy, w którym głosy oddane za pośrednictwem podpisu elektronicznego liczą się na równi z głosami osobistymi. „To rewolucja mało spektakularna, ale odczuwalna – jeszcze w 2022 r. sama organizacja walnego zebrania kosztowała nas kilkanaście tysięcy złotych, dziś robimy je na platformie open-source za ułamek tej kwoty” – zauważa Daniel Rybak, prezes warszawskiej spółdzielni coworkingowej „Ogniwo 2.0”.
Ułatwienia te nie rozwiązują jednak kwestii finansowania startu. „To dopiero początek; bez quasi-kapitałowego funduszu rozwojowego młode spółdzielnie przez cały czas będą skazane na konkursy grantowe i jednorazowe dotacje” – ostrzega ekonomistka Dorota Sobieraj z think-tanku Economie Sensible. Jej zespół proponuje utworzenie specjalnego wehikułu inwestycyjnego – Funduszu Udziałów Wspólnotowych – którego środki pochodziłyby po połowie z banku rozwoju i obligacji społecznych kupowanych przez obywateli. „Chodzi o instrument pomiędzy kredytem a dotacją: zwrotny, ale spłacany dopiero wtedy, gdy spółdzielnia wejdzie na stabilne przychody. To zachęci innowatorów, którzy dziś rezygnują, bo nie chcą obciążać się odsetkami od pierwszego dnia” – wyjaśnia Sobieraj. o ile ten pomysł zyska polityczne poparcie, administracyjne ułatwienia i nowy kapitał mogą wreszcie zadziałać jak dwa skrzydła jednego samolotu, wynosząc polską spółdzielczość na znacznie wyższy pułap.
Finisz: dlaczego warto wierzyć w renesans
Rok 2025 zapowiada się symbolicznie nie tylko dlatego, iż 5 lipca na całym globie po raz kolejny świętowano Międzynarodowy Dzień Spółdzielczości, ale także z powodu hasła przewodniego tej edycji: „Build the future together”. Trudno o bardziej dosłowne wezwanie w sytuacji, gdy polski sektor kooperatywny znalazł się na rozdrożu. Z jednej strony wciąż pokutuje obraz „spółdzielni-reliktu” – wspomnienie przetartych lamperii w klatkach schodowych i długich kolejek do społemowskich sklepów z czasów późnego PRL. Z drugiej natomiast widać wyraźnie, iż w epoce kryzysu klimatycznego, platformowej dominacji Big Techu i rosnących nierówności ekonomicznych to właśnie ta forma własności zaczyna przyciągać ludzi spragnionych wpływu i stabilności jednocześnie.
Dyrektor generalny Międzynarodowego Związku Spółdzielczego, Bruno Roelants, podczas tegorocznego webinarium inauguracyjnego mówił wprost: „The talk is over, the era of coordinated action is upon us.” Tuż po nim polski ekspert Cezary Miżejewski doprecyzował: „Bez oddolnej praktyki nie ma trwałych instytucji; ustawy stanowią tylko rusztowanie, a prawdziwy gmach trzeba zbudować cegła po cegle w codziennej współpracy”. To zdanie trafia w samo sedno wyzwania stojącego przed krajowymi kooperatywami. o ile młodsze pokolenia – wychowane w świecie aplikacji na żądanie i śmieciowych umów o pracę – zobaczą w spółdzielni nie anachronizm, ale realne narzędzie realizacji aspiracji, to polski udział tego sektora w produkcie krajowym brutto może w ciągu dekady wzrosnąć z obecnych ośmiu procent do dwunastu. Wbrew pozorom nie chodzi wyłącznie o wzrost statystyczny; tak znaczący skok oznaczałby także przełamanie monopolu tradycyjnych korporacji w strategicznych obszarach – od finansów, przez logistykę, po energetykę – oraz łagodzenie ostrych krawędzi rynku, które dziś ranią szczególnie ludzi młodych i samozatrudnionych.
Przyszłość buduje się jednak nie w raportach, ale w konkretnych miejscach na mapie. W podkarpackim Strzyżowie grupa rolników i absolwentów politechniki kończy właśnie instalację mikrosieci energetycznej z baterią litowo-żelazowo-fosforanową – całość zaprojektowana, sfinansowana i zarządzana w formule spółdzielczej. Nad Bałtykiem dwudziestu siedmiu rybaków utworzyło kooperatywę przetwórczą, dzięki której skarlałe do tej pory przychody z połowów wzrosły o połowę: tu nie ma pośredników, a każdy udziałowiec głosuje nad harmonogramem połowów i cenami skupu. Z kolei w Krakowie powstaje spółdzielnia IT stawiająca na model open-core, w którym społeczność współwłaścicieli pracuje nad kodem, równocześnie dzieląc przychody z komercyjnych wdrożeń. „Nie ścigamy się na wyceny z jednorożcami, ścigamy się na jakość życia naszych członków” – deklaruje jej współzałożycielka, programistka Katarzyna Madejska.
Takie przedsięwzięcia potwierdzają, iż spółdzielnia może być tożsama z technologią jutra, a nie wczorajszego dnia. Weźmy „Syty Rower”, pionierską platformę kurierską z Warszawy, w której każdy dostawca jest jednocześnie współposiadaczem algorytmu rozdzielającego zlecenia. Dochody trafiają nie do funduszu hedgingowego, ale do funduszu rowerowego: w 2024 r. zakupiono z niego piętnaście nowych cargo-bike’ów, dzięki czemu firma mogła podjąć współpracę z miejskimi planistami dostaw zeroemisyjnych. W Katowicach natomiast redakcja spółdzielczego portalu „Głos Miasta” składa się w połowie z dziennikarek przed trzydziestką, które postawiły na model mikrowpłat i udziałów członkowskich, aby zachować redakcyjną niezależność od reklam politycznych. „Nie modlimy się o łaskę algorytmu Facebooka; liczymy na dwadzieścia złotych miesięcznie od pięciu tysięcy mieszkańców” – tłumaczy redaktor naczelna, Anna Zadrożna.
To zresztą kolejny dowód na to, iż spółdzielczość zaczyna przenikać w sektory powszechnie uważane za kapitalistyczne. Narzędzia open-source – od Odoo po CoopCycle – umożliwiają demokratyczne zarządzanie finansami w czasie rzeczywistym i prowadzenie zebrań hybrydowych, co w praktyce powiela model „jeden udział – jeden głos” w przestrzeni wirtualnej. Wspólnoty zakładane w XIX-wiecznych spichlerzach Galicji czy mleczarniach Wielkopolski przebudowują się więc w wysokotechnologiczne ekosystemy, które nie tylko umieją wygenerować zysk, ale także reinwestować go w zielone przedsięwzięcia i lokalną infrastrukturę opartą na ekonomii cyrkularnej.
Co najważniejsze, kooperatywy dowodzą, iż solidarność może iść w parze z rentownością. W Płocku spółdzielnia „Hydra Heat” prowadzi wspólnie z miejskim przedsiębiorstwem ciepłowniczym pilotaż pomp ciepła dla bloków z wielkiej płyty; już dziś rachunki za ogrzewanie spadły tam o dwadzieścia procent, a mieszkańcy – jako współudziałowcy – zdecydowali, iż zysk z projektu wesprze termomodernizację lokalnego przedszkola. Ten efekt „kuli śniegowej dobra” pokazuje, iż ekonomia spółdzielcza ma własną logikę multiplikacji wartości, odmienną od logiki maksymalizacji zysków dla akcjonariusza.
Nie znaczy to, iż sukces jest gwarantowany. W niejednej kooperatywie wybuchają konflikty o stawki godzinowe, autorskie prawa majątkowe czy wielkość funduszu rezerwowego. Tymczasem stara szkoła spółdzielcza uczy, iż spory trzeba rozstrzygać jawnie, a nie za zamkniętymi drzwiami zarządu. Dobrą ilustracją jest przypadek bydgoskiej spółdzielni „Chlebodziej”, gdzie cotygodniowe spotkania piekarzy i dostawców przy wspólnym stole przerodziły się w otwarte fora streamingowane na YouTube; dzięki temu choćby osoby spoza miasta mogą zgłaszać uwagi, a sama piekarnia zyskała rozgłos, którego nie przyniosłyby żadne kampanie reklamowe.
Taki model uprawiania gospodarki – transparentny i odpowiedzialny – może stać się laboratorium nowego ładu. Jak pisze ekonomista Roman Krzyżak w raporcie dla Fundacji Kaufmanna, „jeżeli gospodarka epoki cyfrowej ma być zrównoważona, musi wprowadzić mechanizm kontrolny rozproszony wśród użytkowników, a nie skoncentrowany w radach nadzorczych korporacji”. Trudno o bardziej lapidarne streszczenie misji spółdzielczej: rozproszyć władzę i przywrócić sens liczbie mnogiej czasownika „posiadać”.
Stare powiedzenie „Jeden palec łatwo złamać, pięść – znacznie trudniej” zyskuje więc nową warstwę znaczeniową. W XXI wieku ową pięścią staje się zbiorowa inteligencja połączona technologią i wspólną własnością, odporna na kryzysy dzięki umiejętności wewnętrznej redystrybucji ryzyka. jeżeli polskim kooperatywom uda się przekuć historyczne dziedzictwo w innowacyjne modele biznesowe – od energetyki społecznej po platformy IT – to nie tylko wypełnią pustkę między państwem a rynkiem, ale także pokażą światu, iż inna gospodarka jest możliwa: taka, która buduje przyszłość razem, a nie przeciwko sobie.
Piotr Biegasiewicz
Grafika w nagłówku tekstu: Mohamed Hassan from Pixabay.