Czasopisma skierowane programowo do klasy średniej zalewa ostatnio taka narracja: klasa średnia umiera, wygrywa kapitał, neoliberalizm się skompromitował, a o dobrą pracę coraz trudniej. Otóż ktoś, kto faktycznie nie wychyla nosa z bańki taki obraz może stać się dominującym. Ale czy pozostaje w zgodzie z rzeczywistością?
Moim zdaniem – częściowo. Zacznijmy od tezy o śmierci klasy średniej. Obserwacja USA, w których prezydentem został oligarcha, otoczył się innymi oligarchami, profesorów Harvardu nazywa głupkami, a jego doradcy publicznie obdarzają się epitetami „głupi jak worek cegieł”, faktycznie prowadzi do niepokojących wniosków. Trump dokonuje swoimi ruchami spektakularnej transformacji całego systemu socjo-ekonomicznego i jest to zmiana w złym kierunku. W efekcie pieniądz i wartość transferowane są od średniaków i biednych do bogatych. I nie mówimy tu o zamożnych (oni akurat przynależą do klasy średniej, a precyzyjnie do podklasy wyższej średniej) ale o prawdziwych bogaczach, których majątek liczy się już w setkach miliardów dolarów. Jednocześnie „średniaków” pracujących dla rządu, w korporacjach itp. z dnia na dzień pozbawia się pracy, bez której nie mogą istnieć, j tych okruchów kapitału emerytalnego, zgromadzonych latami pracy. A przede wszystkim odziera się ich z szacunku. Zawsze obciążona wielkimi nierównościami społecznymi (współczynnik Giniego na poziomie państw trzeciego świata) Ameryka staje się jeszcze bardziej spolaryzowana.
Ale my na szczęście żyjemy w Europie. Tutaj wprawdzie skrajne ideologie, co najlepiej widać w Niemczech, śmiało podnoszą głowę, ale nie zyskały jeszcze władzy. Ani oparta na pełnym neoliberalizmie gospodarczym i radykalnie konserwatywa obyczajowo Konfederacja, ani AfD, ani ich lewicowe lustra (w Polsce – Razem) nie próbują jeszcze przejąć władzy. W przypadku skrajnej prawicy stoją jednak u bram (15-20% poparcia w wyborach). Przypomnijmy, w społeczeństwie demokratycznym wystarczy nieco ponad 30% głosów, by rządzić (PO, PiS, NSDAP w 1933 r.). A skrajności zmierzają do wyeliminowania klasy średniej. Nie oszukujmy się jednak w PiSie, jak i PO również istnieją frakcje chętne do powtórzenia ruchu Trumpa – zwiększenia przewagi bogaczy nad średniakami.
Siły te, przynajmniej w Polsce, szczęśliwie nie działają konsekwentnie. W kraju, w którym pielęgniarka zaczęła zarabiać 15 tys. zł, a lekarz czasem choćby kilkaset tysięcy, gdzie nauczyciel dostaje pensję powyżej średniej krajowej, a glazurnik bierze do ręki 15 tys. zł za 2 tygodnie roboty nie możemy mówić o dramacie. Z drugiej strony, zwraca się uwagę na trudną sytuację młodych, pełzającą prywatyzację ochrony zdrowia, z czym wiążą się koszty dla jednych i pensje dla drugich (dentysta, który ma klientów z łatwością zarobi 600 zł za godzinę, a pozostali, w tym emeryci no cóż – muszą tę stawkę zapłacić albo przerzucić się na dietę półpłynną), dramat na rynku mieszkaniowym.
Temtu ostatniemu chciałbym poświęcić odrobinę uwagi. Wszystkie media i większość kandydatów w debatach zauważa problem winy upatrując raz w socjaliźmie a kiedy indziej w neoliberalizmie. Ale szukajmy prawdy. Otóż – średnia cena m2 w Warszawie przekroczyła 16.5 tys. zł/m2, podczas gdy średnia pensja wynosi ok. 11 tys. zł brutto. Czyli na 1 m2 przeciętny warszawiak pracuje 2 miesiące, o ile ma szczęście być nisko opodatkowany (13% ZUS, 9% NFZ, 12% podatek dochodowy). Ale znowu – nie mamy tak wszędzie. W „interiorze” – świecie w który powoli się przenoszę, mały dom do remontu kosztuje 150 tys. zł., co daje 2.5 tys. zł/m2. choćby zarabiający minimalną (ok. 3.5 tys. zł/m-c netto) pracuje na metrowy kawałek podłogi przez nieco ponad 20 dni. W Warszawie przypomnijmy – 60 dni. A jak bywało? Przed boomem roku 2007 w stolicy dało się kupić m2 za 3 tys. zł, tyle iż przeciętna pensja wynosiła wtedy 1,7 tys. zł netto/m-c. przez cały czas lepiej niż dziś, ale niewiele. Czego to dowodzi? Otóż nastąpiło charakterystyczne dla współczesnego świata rozwarstwienie cen, za którym nie nadąża wzrost dochodów. M2 mieszkania w Warszawie jest 6,5 razy droższy niż domu na głębokiej prowincji (choćby leżała 100 km od stolicy). Jednocześnie średnie pensje nie pozostają w takim stosunku (w istocie są 2 razy wyższe). Stąd, dzięki warszawocentryzmowi opiniotwóryczych gazet sytuacja wydaje się tragiczna. o ile dziennikarz w prasie stołecznej zarabia średnią krajową b2b, czyli faktycznie 6 tys. zł netto i jest singlem, nie może marzyć o własnym dwupokojowym gniazdku w tym mieście. Rata z opłatami przekroczy 2/3 jego pensji. Ba, na wynajem również mu nie starczy (3500 zł + 1500 zł opłat). Narasta frustracja, a z nim produkcja alarmistycznych tez. Wyjście – zarabiać w Warszawie, wydawać na Podlasiu lub w Lubuskiem ew. na Opolszczyźnie.
Kosztami kredytów (ok. 800 zł raty za każde pożyczone 100 tys. zł, daje w przypadku wielkich miast 4000-10.000 zł za lokal dwupokojowy) kończymy temat klasy średniej, przechodząc płynnie do kapitału i neoliberalizmu. Wolny rynek w mieszkalnictwie i bankowości, z zanikiem funkcji społecznych (spółdzielnie, lokale komunalne) doprowadził do zwiększenia, zwłaszcza w większych ośrodkach niedostępności czterech kątów. Stąd popularność haseł „mieszkanie prawem, nie towarem”, podatku katastralnego itp. Natomiast, powiedzmy sobie szczerze – w pięciu wielkich ośrodkach (Warszawa, Trójmiasto, Kraków, Wrocław, Poznań) i ich najbliższej okolicy mieszka może 15% ludności Polski, może trochę więcej. I cały kraj nie kończy się na nich. Tymczasem w takiej Opolszczyźnie (godzina jazdy pociągiem do Wrocławia) przez cały czas da się znaleźć domy do remontu za 150 tys. zł. Ba, w samej stolicy województwa (z pensjami prawie wrocławskimi), widywałem 2-pokojowe mieszkania za 300 tys. zł (we Wrocławiu średnio o 50% więcej). A Opole to miasto piękne i idealne do mieszkania, nie za duże, nie za małe – dobrze skomunikowane – rzekłbym w sam raz. I teraz wracamy do tematu kapitału. Otóż w Warszawie jest potrzebny, a choćby w obrębie jednej klasy wywołuje wielkie różnice. Wyobraźmy sobie dwóch modelowych „średniaków” – z pensją 8 tys. zł netto (średnia warszawska). Jeden płaci za wynajem 3.5 tys. zł (albo ratę 4,5 tys. zł). Drugi dysponuje mieszkaniem „po dziadku”. Pierwszemu zostaje na życie i oszczędności 3.5 tys. zł (kredyt) lub 4.5 tys. zł (wynajem). Drugiemu ok. 2 razy więcej (całe 8 tys. zł). Pensja daje mu zdolność kredytową na poziomie pozwalającym na zakup kolejnego mieszkania na wynajem i dopłacanie powyżej czynszu jeszcze ok. 1,5 tys. zł. Po tej operacji przez cały czas dysponuje na wydatki sumą 6.5 tys. zł wobec 3.5 tys. zł „gołego” kredytobiorcy i 4,5 tys. zł najemcy. A gdyby odziedziczył (znam takie przypadki) – dwa mieszkania w stolicy. Bierze kredyt na trzecie i ma:
-własne lokum za 0 zł,
-pensję 8 tys. zł,
– zysk z najmu drugiego mieszkania 3 tys. zł (podatki!),
-stratę na trzecim 1,5 tys. zł (rata 4.5 tys.zł, koszty i podatek 500 zł, przychód z czynszu 3.5 tys. zł).
Razem jest na plusie 11.5 tys. zł. Najemca ma 4.5 tys. zł, a kredytobiorca 3.5 tys. zł. Przypominam – każdy dostaje taką samą pensję. Tak umiera neoliberalizm, zgodnie z którym „każdy ma równe szanse”, „każdy jest kowalem swego losu” itp. itd.
Majątek netto najemcy wynosi 0 zł (nie ma też długów), kredytobiorcy (150 tys. zł = 750 tys. zł – 600 tys. zł kredytu), właściciela dwóch lokali (900 tys. zł), a trzech (1,65 mln= 3 x 750 tys. zł – 600 tys. zł kredytu) . Zawsze podaję ten przykład własnym synom, ponieważ pokazuje pozorność równych szans.
Poza Warszawą te różnice okażą się nieco inne (niższe czynsze, raty, ale i pensje), jedynie na wsiach przestaną mieć takie znaczenie (dom za 150 tys. zł da się kupić na wiele sposobów, finansując gotówką).
Czyli teza o kapitale, a nie pracy jako źródle bogactwa zaczyna wygrywać. Bartek w jednym z komentarzy postawił ją tak: … Nie jestem tak radykalny w swoich sądach. Dlaczego? Otóż, jak wielokrotnie powtarzałem, aby osiągnąć zamożność potrzebny jest dochód na poziomie 120% średniej na osobę dorosłą (czyli 240% przy parze), o ile skorelujemy go z niewysokim poziomem wydatków.
Oznacza to ok. 20 tys. zł na trzy-, cztero- osobową rodzinę w Warszawie i ok. 15 tys. zł przeciętnie w Polsce. Tacy „średniacy” nie zamieszkają z pewnością (o ile nie odziedziczyli lub nie dostali mieszkania) w Śródmieściu, na Saskiej Kępie czy Żoliborzu. Będzie to raczej Białołęka, od której jednak wolałbym Mory (w najbliższym czasie „jedyna wieś ze stacją metra” czy powiatowe Siedlce (podobny czas dojazdu do centrum).
Dwukrotność średniej krajowej/osobę (w Polsce – 24 tys. zł netto na rodzinę) wydaje mi się przesadzonym miernikiem dolnej granicy drogi do zamożności. Napiszę więcej – w obecnych warunkach, w dużym mieście, moja rodzina nie spełniłaby tego warunku, a żona pracuje, ja też plus prowadzę dg. Kwestia optyki. Z Bartkiem zawsze przestawialiśmy inny pogląd na tzw. poziom życia, o ile chcemy korzystać z życia we współczesnym rozumieniu, faktyczne te 4 średnie na rodzinę wydają się konieczne. My z żoną przez cały czas umiemy żyć (i utrzymać jednego syna „przy sobie”, a drugiego na studiach we Wrocławiu) za nieco ponad 2 średnie krajowe netto. Ktoś, komu pieniądze przychodzą łatwiej, może wydać więcej i utrzymać wyższy poziom wydatków, ja wolę się poobijać.
W ten sposób płynnie przechodzimy do pracy. Cóż, ta jest w Polsce najwyżej opodatkowana. W przedziale 10 tys. zł-20 tys. zł/os/m-c brutto mówimy o 13% składki ZUS, 9% NFZ i jeszcze 32% podatku, czyli w sumie ok. 50%. Na poziomie minimalnej krajowej jest to 13% ZUS, 9% NFZ i 4% podatku. A przedsiębiorca w spółce kapitałowej? 9% CIT (mały podatnik) + ew. 19 % od dywidendy (jeśli ją bierzemy). Razem – na poziomie pensji minimalnej. Znowu – średniak dostaje w skórę. Praca jest wyżej opodatkowana niż kapitał. Rentier – 19%, żyjący z nieruchomości 8,5-12,5%. Znacznie mniej niż biedak i pracujący.
I na tym polega klęska klasy średniej.