Kogo stać na życie w wielkim mieście?

oszczednymilioner.pl 1 tydzień temu

Jeden z ostatnich wpisów, Bartek skomentował trafnymi konkluzjami. Uznałem, iż pociągnę temat i dodam 3 grosze od siebie. No i z komentarza zrobił się cały post.

Najpierw cytat ze słów Bartka: „Mieszka się fajnie w dużym mieście jak się odziedziczyło mieszkanie lub dobrze zarabia ( ja uważam, iż min. 2x średniej ).
Albo zarabia się jeszcze relatywnie mało ale jest ogromny potencjał na duży wzrost dochodów w najbliższych miesiącach. W innym przypadku- tak jak napisałeś- zdecydowanie lepszym wyborem jest mniejsza miejscowość z dworcem kolejowym, szkołami, szpitalem, ofertą gastronomiczną i kulturalną.”

Istotnie w dużym mieście mieszka się fajnie, zwłaszcza w pobliżu ścisłego centrum. No tak, każdy chciałby być młody i bogaty. Natomiast zwracam uwagę, na dwa istotne fakty:

  1. nie wszyscy mieszkający w dużych miastach odziedziczyli (lub mają bez kredytu) sensowne lokale.
  2. nawet posiadając „czystą hipotekę” mamy wybór, a choćby – dopiero wtedy mamy. Przy czym nie jest to dylemat „kupić czy wynająć” ale raczej obliczenie: Skoro trzypokojowe mieszkanie w Warszawie = 1.5 mln, to mieszkanie w Płocku+1 mln zł=mieszkanie w Warszawie, lub mieszkanie w Opolu+0,8 mln zł = mieszkanie w centrum Wrocławia.

Te założenia wydają się mieć ręce i nogi. I znowu, rozłóżmy je na czynniki pierwsze.

Fajnie się mieszka w dużym mieście (sensowność lokalu).

Wiemy doskonale (ja z autopsji), iż mieszkanie w centrum, lub blisko centrum dużego miasta miewa też swoje wady, zwłaszcza dla 35-latków z dziećmi. Gentryfikacja, korki, najbliższe otoczenie, niefunkcjonalności potrafią uprzykrzyć życie codzienne. A filharmonię, teatry, knajpki – mamy od święta. Generalnie, nie bez przyczyny, centrum zdominowali bardzo młodzi, firmy, wynajem krótkoterminowy. Prowadzi to do zamykania szkół (czyli trzeba dowozić`), zaniku przestrzeni wspólnych (bo drogo i wszystko trzeba wykorzystać), miejsc parkingowych (coraz mniej ogólnodostępnych i płatne).

Doskonale pamiętam 14 lat w kamienicy, a teraz pozostało gorzej. Kiedy synowie mieli po 10 lat, w zasadzie jedyną zaletą była bliskość pracy (do firmy schodziłem w kapciach, do biura szedłem 10 minut). Poza tym – głównie wady. Przenosząc się do domku na starym osiedlu – odetchnąłem. Bo takie rozwiązanie łączy zalety przedmieścia z centrum. Tyle, iż jest drogie. Za wyremontowany dom w mojej okolicy krzyczą po 1,6 mln. Dokładnie tyle, iż starczyłoby na ładny budynek w mieście powiatowym, oddalonym o 45 km (30 minut trasą szybkiego ruchu) i… zostałby 1000 tys. zł (milion). Niewątpliwie posiadanie takiego domu, daje możliwość wyboru.

Fajnie się mieszka w dużym mieście, gdy się dobrze zarabia.

Bo w ogóle lepiej mieć pieniądze, niż ich nie mieć. Dysponując kasą mamy szanse na sporo atrakcji. Przy czym, żeby w takiej Warszawie w pełni z nich korzystać, dobre zarobki nie wystarczą. Tłukę temat na blogu od dekady. W tej grze chodzi przede wszystkim o budowanie majątku i przychodu pasywnego (bez pracy etatowej), a nie zwiększanie pensji. Tymczasem stolica, jaka jest każdy widzi. Dominują w niej grupy pracowników, może i o ponadprzeciętnych pensjach (niech będzie i te 12k/m-c netto), ale o majątku znacznie niższym niż przeciętny gospodarz w mojej wsi. Jak to możliwe? Nie tylko możliwe, ale i prawdopodobne. Mówi o tym moje równanie zamożności. A w nim liczy się także poziom wydatków, a przede wszystkim – umiejętność uzyskiwania maksymalnie wysokiej stopy zwrotu.

I popatrzcie. Korposzczur ma 12k pensji, jego żona 10k. Razem dysponują 22k. Nieźle. Niby tak. Ale ich wydatki zwiększa 7k długu hipotecznego i 4k leasingów. I mają do dyspozycji 11k. Czyli tyle, ile para z Opola, zarabiająca 6+5 (czyli połowę), ale z mieszkaniem kupionym za gotówkę. No i „gotówkowy” mają majątek w postaci 2 aut, funduszu inwestycyjnego i mieszkania za 400k. A korposzczury 1 mln kredytu, 200k wkładu własnego. Na koniec znacznie większe wydatki, bo w stolicy wszystko jest droższe.

Rzecz jasna, Bartek zna prawdopodobnie w swojej bańce ludzi, dla których pensja 12k netto wywołuje pusty śmiech. W Warszawie sporo przypadków pracowników etatowych z 60k brutto miesięcznie (co przy obecnych podatkach oznacza 35k do ręki), a choćby 120k (czyli jakieś 70k netto). I chyba o nich mówi. Tylko, iż przez cały czas stanowią oni może 10-20% wszystkich.

Ba, mój brat, mający liczne przyjaciółki w świecie „warszawki” czyli „lewicy kawiorowej”, dostrzega też inną prawidłowość. Istnienie sporej grupy żyjących z tego co „sami odziedziczyli” (klasyczny przypadek na prawicy Janusz Korwin Mikke). Taka scenografka alternatywnego teatru, z pensją 5k do ręki na śmieciówce, jeździ po świecie, realizuje swoje pasje, ponieważ dodatkowe 10k wpada jej – singielce z wynajmu 3 mieszkań po dziadkach czy ciotkach, a 5k dokładają rodzice, wzięci lekarze. I z 5k robi się 20k. Na jedną osobę i z własnym mieszkaniem. Miło jest dobrze zarabiać, niekoniecznie własną pracą. I wtedy duże miasto faktycznie pozostaje fajne. Rano spać do 10, potem śniadanko w knajpce na rogu, 2 godziny twórczej pracy, obiadek z przyjaciółkami, wyjście na miasto: spektakl, opera, koncert. A w weekend melanż. Zero trosk, mnóstwo opcji.

Duże miasto z perspektywą na wysokie zarobki.

Przypomina mi się przedwojenny szmonces. Ojciec dziewczyny pyta starającego się o jej rękę o zajęcie. Młody nie pracuje, ale odpowiada „Mam widoki”. Na co doświadczony kupiec zaorał go słowami „To panu potrzebna jest lornetka, a nie moja córka”.

Perspektywy na wysoki dochód stanowią bowiem miraż, ściągający do wielkich miast całe pokolenia żądnych zmiany swojej sytuacji finansowej. Tak powstała Łódź, tak rosła Gdynia. Setki tysięcy młodszych i starszych z biednych regionów przyjeżdżało za pracą. Dobrze płatną pracą. Nagle okazywało się, iż dobra pensja nie wystarczy, bo w rodzinnej chacie (dzisiaj domku) mieszkało się za darmo, a tu trzeba płacić. Do tego za niańkę, dojazdy, adekwatny do miejsca pracy strój, auto itp. I miasto wypluwa potem rozbitków. Ponownie klasyka „Ziemia obiecana”, ale i „Pokolenie IKEA” czyli melanże, długi i życie na pokaz. A zaczęło się od pracy z dobrą pensją. Dlatego ponownie przestrzegam. Policzcie to sobie dobrze. Nowym zawsze jest trudniej. Zwłaszcza, gdy zaczynają od zera (znam bowiem „nowych krakusów”, którym rodzice spod Radzynia, czy Limanowej kupili nowe mieszkanie w Łagiewnikach. Ale takich nie bierzemy pod uwagę, albowiem rozmawiamy o „widokach na dobrą pensję w najbliższym czasie”. Czasem pomysł z lornetką nie wydaje się taki głupi.

Wnioski.

Brutalnie szczere, albo nas stać, albo do końca życia zostaniemy dłużnikami banku. Albo rodzice kupią mieszkanie, albo choćby niezła (średnia x 2) pensja nie pomoże. Żeby zachować fason, pozostanie przywozić słoiki i prosić mamę, żeby wzięła wnuki na lato, bo opiekunka droga.

Idź do oryginalnego materiału