Łańcuch lenia. Czyli jak zacząłem systematycznie pracować.

oszczednymilioner.pl 1 dzień temu

Pewnego dnia przeczytałem o metodzie twórczej Jerry’ego Seinfelda -komika, który chciał mieć pod dostatkiem żartów do swoich publicznych występów. Postanowił pisać jeden skecz każdego dnia, a postępy zaznaczać w ściennym kalendarzu znakiem „x”, gdy tylko wykonał zadanie. Powstawał w ten sposób „łańcuch żartów” nazwany też „łańcuchem Seinfelda”.

Taki pomysł od razu wzbudził moje zainteresowanie, tym większe, iż akurat miałem wyjątkowego lenia. Postanowiłem więc rozpocząć działanie nazwane „łańcuchem lenia”, aby zwiększyć firmową wydajność.

Dlaczego? Ponieważ straszny ze mnie leń. Nie nazywam sytuacji odkładania mądrze, naukowo i nowocześnie „prokrastynacją” – szukając na siłę wytłumaczenia, ale po prostu – lenistwem. W moim zawodzie, polegającym na twórczej pracy, taki styl działania „na ostatnią chwilę”, „pod toporem” itp. niesie same wady i… jedną zaletę. Każdy leń Wam to powie, iż jego chęć do odkładania zmusza go do twórczej i wydajnej pracy przed deadlinem. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, abym zawalił coś terminowego. Ale ten medal ma dwie strony. Umiejąc pracować gwałtownie i sprawnie nakręcamy spirale, bo po co się spieszyć, skoro można poleżeć. Krótko mówiąc przekleństwo „sprawnego lenia”.

Wracając do wpływu na firmę. Moi koledzy mają sztywny czas wyznaczony na pracę. choćby 10 godzin dziennie. Ja potrafię się spiąć na 5-6 godzin i to takich, które wypadają często w chwili, gdy akurat pracuję etatowo (i trzeba robić wiele rzeczy „od ręki”). Do tego w międzyczasie poziom energii spada, bo a to ktoś zadzwoni, a to wydarzy się coś nagłego. No i klops.

Dlatego wdrożyłem system „łańcuch lenia”. W lipcu, gdy sporo czasu spędzałem na wsi, postanowiłem jak Pliniusz Starszy – Ani dnia bez kreski. Oczywiście nie chodziło o jedną literę, ani zdanie, ale godzinę systematycznego pisania. I każdy dzień z taką godziną miałem zaznaczać w kalendarzu, stosując przestrogę Seinfelda – „Don’t break the chain”. I wiecie co? Udało się. Moja firmowa produktywność wzrosła, a wydajność poszybowała w kosmos. Jednego dnia poświęcam na wykonanie zadań sześć godzin, innego dnia tylko jedną i od lipca trzymam ten poziom. W pierwszym miesiącu nadgoniłem wszystkie „tyły” czyli prace nie na termin. A teraz działam na czas.

Idź do oryginalnego materiału