Ludwik Sobolewski: Badania terenowe nad geopolityką

1 tydzień temu
Zdjęcie: Polsat News


Bliski Wschód. Dla Kim Ghattas, amerykańsko-libańskiej dziennikarki, autorki znakomicie napisanej "Czarnej Fali" (o konfliktach politycznych w regionie, od rewolucji irańskiej w 1979 roku) to z punktu widzenia geopolityki obszar rozciągający się od Egiptu na zachodzie po Pakistan na wschodzie.


Nawet gdybyśmy nic nie wiedzieli o Lewancie, Bliskim Wschodzie, świecie arabskim, Palestynie czy Ziemi Świętej i gdyby mało nas to wszystko miało obchodzić, to i tak jesteśmy od tego regionu w jakimś stopniu zależni. Choćby dlatego iż już wiemy, jak wielki wpływ na polskie sprawy ma polityka amerykańska. Dla niej zaś Bliski Wschód to temat strategiczny. USA muszą alokować tam czas, zasoby, finanse, relacje. Właśnie, choć nie po raz pierwszy, poznajemy nasze miejsce w szeregu, i nie jest ono eksponowane. Powinniśmy więc być żywotnie zainteresowani w tym, by bliskowschodni węzeł gordyjski dało się wreszcie jakoś rozsupłać. Niech już choćby Trump dostanie w związku tym nagrodę Nobla. Wszyscy skorzystają, w tym wschód Europy.Reklama
W ramach badań terenowych nad kwestią bliskowschodnią udałem się do irackiego Kurdystanu, skąd piszę te słowa dla Czytelników Interii. I śpieszę donieść, co tu widać, a czego nie.


Dla wszystkich myślących o wycieczce do tej irackiej autonomicznej prowincji mam poważne ostrzeżenie: proszę się zastanowić, jak reagujecie na śmieci. Mówiąc ściśle, na śmieci widoczne wszędzie, miejscami w ilościach przerażających. Proszę się też zastanowić nad tym, czy dobrze znosicie intensywny ruch samochodowy, w tym tiry pędzące po na ogół marnych drogach. Przy czym konkluzja jest taka: warto tu przyjechać, ale nie nastawiajcie się na pogodny czy sielski weekend lub spokojny tydzień albo dwa. W dodatku jestem tu w czasie ramadanu, a mimo to życie nie zwalnia. Tylko tyle, iż praktycznie wszystkie restauracje i kawiarnie są w ciągu dnia zamknięte. Za to aktywności nocne przeciągają się prawie do wschodu słońca.
Mój przyjaciel, syryjski przedsiębiorca, twierdzi, iż Erbil, stolica irackiego Kurdystanu, to taki mały Dubaj. Trochę koloryzuje. Niczego w stylu dubajskim tam nie widziałem. Może tylko jakieś odlegle asocjacje wchodzą w rachubę. Ale czuć pieniądze. Czuć je także bardziej na północ, w Duhok, około pięćdziesięciu kilometrów od granicy z Turcją. Przygraniczność jest często generatorem przychodów finansowych.
Pieniądze jeżdżą też ulicami. Wprawdzie nie widuje się wielu luksusowych limuzyn, ale za to populacja podobnie luksusowych, ale zdecydowanie bardziej mocarnych suv-ów i terenówek, zwłaszcza pewnej marki na literę "T", robi wrażenie. Pomyka też sporo "muscle cars", według amerykańskiej terminologii, czyli bryk o zacięciu sportowym. To ma być biedny, zniszczony przez dziesięciolecia wojen i konfliktów kraj, w ciągłym antagonizmie z Federalnym Irakiem? Nie widzę tego ani na ulicach, ani w restauracjach, ani w hotelach. Ale uwaga, jesteśmy na Bliskim Wschodzie. Tu cisza przed burzą zdarza się nagminnie.


Kurdowie, naród o przebogatej historii i kulturze, serdeczni wobec przybyszy z Europy, kultywują sprzeczności. Z jednej strony te walające się śmieci (przeważa plastik, rzecz jasna). A z drugiej strony - niezwykle czyste, na ogół nieskazitelnie czyste, samochody. Jakby utrzymywanie ich w takim stanie było istotną normą społeczną. Ja również, odbierając na lotnisku wypożyczone auto, usłyszałem, iż powinienem je oddać zatankowane do pełna (normalne) i umyte.
Sprzeczności jest więcej. Podniszczona, mówiąc oględnie, substancja miejska. Mnóstwo bałaganu i rozpadających się budynków. Obok nich całkiem strzeliste, lśniące wieżowce. Wiele z nich w trakcie budowy. I w Erbil, i w Duhok są dzielnice noszące nazwę "Dream City". To dzielnice biznesowe. Drogi kiepskiej jakości, momentami pandemonium złożone ze zdewastowanej nawierzchni, poboczy zajętych przez stragany, butle gazowe, plastykowe słoje z paliwem, opony, maszyny, rozwalone samochody. Ale co jakiś czas wystrzeli kilkanaście czy kilkadziesiąt kilometrów dobrze wyprofilowanego i oznakowanego asfaltu.
Jakoś to wszystko funkcjonuje, z tym iż w sposób dalece niezrównoważony, trujący środowisko (do końca pobytu nie rozwikłałem zagadki, dlaczego w tak wielu miejscach czuć naftą), z głębokimi nierównościami dochodowymi.


Na jednym z licznych punktów kontrolnych, gdzie muszę się zatrzymać, by powiedzieć, iż nie jestem ani Amerykaninem, ani Niemcem, ale Polakiem, i pokazać paszport, nim puszczą mnie dalej, uzmysławiam sobie, iż kolonizacja cyfrowa naprawdę istnieje. W wersji amerykańskiej, rzecz jasna. Ludzie i instytucje nie mogliby się sprawnie komunikować, gdyby nie amerykańskie big techy. A ponieważ nie mogliby się normalnie komunikować, to nie mogliby też funkcjonować, bo ta zależność jest główną cechą nowoczesnego kapitalizmu. To znaczy, kiedyś to wszystko było możliwe, ale potem pojawił się internet, google, poczta gmail, komunikatory, chmury. Chińczycy zorientowali się dawno temu, iż to wszystko jest nowym imperium, i iż oni muszą stworzyć własne. Bliski Wschód jest na taką emancypację za słaby.
Tak, na jednym z tych check-points w Iraku pomyślałem, iż dawne powiedzenie o mocarstwach kolonialnych, zgadzających się w XX wieku na niepodległość terytoriów w Afryce - brzmiące: "wyszli, aby pozostać" - sprawdza się w czasach nam współczesnych idealnie na przykładzie Amerykanów, którzy wyszli z Iraku.
Nie ma czegoś takiego, jak suwerenność, jest tylko jej lepiej lub gorzej przystające do rzeczywistości idealistyczne wyobrażenie. Z tym przekonaniem wracam z Bliskiego Wschodu.
Ludwik Sobolewski, adwokat, w latach 2006-2017 prezes giełd w Warszawie i w Bukareszcie, w tej chwili CEO funduszu Better Europe EuSEF ASI.
Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy.
Idź do oryginalnego materiału