Mario Draghi: Mesjasz Europy czy fałszywy prorok?

7 godzin temu
Zdjęcie: https://www.euractiv.pl/section/polityka-wewnetrzna-ue/opinion/mario-draghi-mesjasz-europy-czy-falszywy-prorok/


Europa jest w tej chwili mocno zlaicyzowana. Ale jest ktoś taki, kogo przywódcy UE uznają za współczesne świeckie bóstwo – to Mario Draghi, pisze Thomas Moller-Nielsen z EURACTIV.com.

Były prezes Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi – powszechnie uznawany za „człowieka, który uratował euro” przed trafieniem na śmietnik historii podczas kryzysu strefy euro w poprzedniej dekadzie – w ostatnim tygodniu wyraźnie powrócił na europejską scenę polityczną, prorokując, iż 2025 „zostanie zapamiętany jako rok, w którym iluzja” geopolitycznej potęgi Europy „uległa rozwianiu”.

Nawet najbardziej zagorzali cynicy muszą przyznać, iż w stwierdzeniu tym pobrzmiewa mesjanizm – być może zostało to wręcz zaplanowane na górze.

Po tym, jak uratował Europę przed gospodarczą zgubą, 77-latek odrzucił raj spokojnej unijnej emerytury, by w ubiegłym roku powrócić jako zbawca Wspólnoty z „przełomowym” raportem o „konkurencyjności Europy” – dokumentem, który, podobnie jak Biblia, wielu cytuje, ale niewielu przeczytało od deski do deski.

My, śmiertelnicy, nie zastosowaliśmy się jednak do objawionej przez Draghiego Dobrej Gospodarczej Nowiny. Stąd jego drugie zmartwychwstanie, które miało miejsce w tym tygodniu, i które, niczym zapowiadane powtórne przyjście Chrystusa na ziemię, następuje w czasach coraz poważniejszego moralnego upadku i narastających obaw przed (jądrową) apokalipsą ludzkości.

Wiele propozycji zawartych w raporcie jest dobrze znanych tym, którzy mają (nie)szczęście żyć w tak zwanej brukselskiej bańce. Obejmują one „integrację” jednolitego rynku; „upraszczanie” regulacji oraz zatykanie unijnej „luki inwestycyjnej”, by dogonić USA i Chiny.

Rzadziej zauważa się jednak, iż raport Draghiego ma jednak także inne cechy, na które często wskazuje się w odniesieniu do świętych ksiąg: istotne pominięcia, głębokie niejasności interpretacyjne, a w najgorszych przypadkach – jawne sprzeczności.

Weźmy na przykład stwierdzenie, iż „mogą istnieć pewne branże, w których krajowi producenci pozostali tak daleko w tyle”, iż bariery handlowe, takie jak cła, „narzucałyby jedynie nadmierne koszty martwej straty dla (unijnej) gospodarki”.

To twierdzenie naturalnie rodzi pytanie: które dokładnie branże są tak daleko w tyle, iż nie warto ich chronić? W żadnym miejscu 400-stronicowego raportu Draghi nie raczy odpowiedzieć na to oczywiste pytanie.

Na szczęście – a także jako znak, iż bezpośrednia komunikacja z boskością jest czasem możliwa – reporterowi udało się zadać to pytanie samemu Wielkiemu Człowiekowi podczas oficjalnej prezentacji raportu w ubiegłym roku.

– Miałem na myśli przemysł paneli fotowoltaicznych – odpowiedział Draghi, dodając jednak, iż „nie sugeruje”, iż jego raport „opowiada się za wyborem i obroną narodowych czempionów”.

– Nie chodzi tu o promowanie jakiegoś drobiazgowego procesu selekcji, które sektory powinny być wspierane, a które porzucone. Nie, nic z tych rzeczy – podkreślił.

Wyjaśnienie: poza panelami słonecznymi, raport Draghiego o „konkurencyjności” nie miał i nie ma wskazywać, w których konkretnie branżach Europa może lub powinna próbować być konkurencyjna.

To pominięcie jest tak samo problematyczne, jak dziwne. W końcu istnieje wiele sektorów, w których przypadku – z powodu chińskiej lub amerykańskiej potęgi przemysłowej – nie wiadomo do końca, czy unijny protekcjonizm ma sens. Do takich branż należą m.in. turbiny wiatrowe, pojazdy elektryczne, baterie, stal czy półprzewodniki.

Czy Draghi nie mógł przynajmniej zasugerować jakichś wstępnych zaleceń w tej sprawie? A jeżeli nie, to czy nie powinien przynajmniej wyjaśnić, dlaczego – zważywszy na „egzystencjalny” charakter gospodarczych wyzwań Europy – uważa takie sugestie za zbędne?

Przypomnijmy, iż Biblia nie ogranicza się tylko do ogólnego nauczania o naturze moralności, ale zawiera również dokładne wskazówki dotyczące tego, jak należy żyć.

Eksperci krytykują, ale zarazem czczą

Niechęć Draghiego do takiej drobiazgowości w tym przypadku jakoś by się obroniła, gdyby inne jego zalecenia polityczne były wystarczająco wnikliwe – albo przynajmniej gdyby były jasne.

Niestety wiele z nich jest niejasnych. Weźmy na przykład rozważania Draghiego o polityce konkurencji UE, zawarte w dwóch osobnych rozdziałach, które – delikatnie mówiąc – trudno ze sobą pogodzić.

W rozdziale zatytułowanym „Odbudowa konkurencji” Draghi wielokrotnie ostrzega, iż koncentracja rynku może stanowić „znaczące ryzyko utrwalenia dominującej pozycji, co ostatecznie zaszkodzi skutecznej konkurencji” i doprowadzi do „zmniejszenia bodźców do innowacji zarówno po stronie firm dążących do koncentracji, jak i ich rywali, klientów oraz dostawców”.

Z kolei w rozdziale „Cyfryzacja i technologie zaawansowane” były włoski premier ostro krytykuje „środki zaradcze nakładane na próby konsolidacji rynku w większych graczy” i twierdzi, iż brukselska filozofia odporna na fuzje „zniechęca do inwestycji i podejmowania ryzyka” w „rozdrobnionej” branży telekomunikacyjnej.

Więc jak to w końcu jest? Czy Bruksela powinna zachęcać do większej liczby fuzji telekomunikacyjnych, aby pobudzić prywatne inwestycje? Czy też miałoby to zmniejszyć bodźce firm do innowacji, inwestycji i podejmowania ryzyka? Odpowiedź, jak się okazuje, zaskoczyła choćby najwyższych rangą urzędników UE.

– jeżeli spojrzy się na raport Draghiego, dostrzeże się w nim mentalność byłego prezesa EBC, bo ten raport jest naprawdę bardzo wyważony – do tego stopnia, iż wyobrażam sobie, jak ludzie w dobrej wierze go czytają, i dwie osoby mogą dojść do naprawdę różnych wniosków – mówił w ubiegłym roku Olivier Guersent, były szef Dyrekcji Generalnej KE ds. Konkurencji.

Inni komentatorzy są znacznie mniej dyplomatyczni. Niektórzy wręcz oskarżają Draghiego o jawne sprzeczności.

W rozdziale o telekomunikacji „Draghi wydaje się narzekać na dokładnie te działania – egzekwowanie prawa konkurencji – które w rozdziale o konkurencji chwali i chce wzmacniać”, pisała Fiona Scott Morton, profesor Yale i współpracowniczka think-tanku Bruegel.

Co dziwne, Scott Morton twierdzi dalej, iż mimo iż analiza Draghiego nie jest „całkowicie spójna” – w rzeczywistości jest wręcz jawnie sprzeczna – to jednak jego podejście do polityki konkurencji jest „w zasadzie dobre, jeżeli nie znakomite”.

Jak widać, choćby cenieni eksperci obawiają się, iż zostaną oskarżeni o bluźnierstwo, jeżeli nie oddadzą czci naszemu gospodarczemu Panu i Zbawicielowi.

Panie Draghi, zdecyduj się pan

Niedawne wystąpienia Draghiego tylko pogłębiły zamieszanie wokół tego, co według niego powinni zrobić, aby pobudzić kulejącą gospodarkę Wspólnoty. Jednym z powodów konsternacji jest kwestia wspólnego zadłużania.

W swoim raporcie Draghi stwierdził, iż UE „powinna kontynuować (…) emisję wspólnych instrumentów dłużnych” w celu wsparcia kluczowych inwestycji, na wzór unijnego funduszu odbudowy o wartości 650 mld euro – z zastrzeżeniem, iż powinno to mieć miejsce tylko wtedy, gdy spełnione zostaną (niesprecyzowane) „warunki polityczne i instytucjonalne”.

Wobec ostrej krytyki ze strony „oszczędnych” państw członkowskich UE – zwłaszcza Holandii i Niemiec – Draghi gwałtownie się wycofał z tych słów, opisując wspólny dług jako mniej istotny element raportu.

W zeszłotygodniowym wystąpieniu Draghi ponownie jednak opowiedział się za wspólnym zadłużeniem, wykraczając daleko poza to, co pierwotnie sugerował w raporcie. Według niego tylko ze wspólnego długu można sfinansować wielkie europejskie projekty, których nie udałoby się zrealizować wysiłkiem poszczególnych państw.

Nie podano żadnego wyjaśnienia tej zmiany zdania ani choćby nie wskazano, skąd może ona wynikać. Najprawdopodobniej jednak „wysiłki narodowe” na finansowanie dużych inwestycji były równie „rozdrobnione” (bo takiego słowa użył Draghi) w 2024 roku, jak i są w 2025.

Drugim – a być może jeszcze ważniejszym – źródłem zamieszania jest to, jakie Draghi widzi całkowite potrzeby inwestycyjne UE. W zeszłym tygodniu stwierdził, iż „ogromne inwestycje” Europy „szacuje się na około 1,2 bln euro rocznie”, co potwierdzają liczne analizy, w tym jego dawnych współpracowników z EBC.

Wcześniej jednak sam Draghi podawał zupełnie inne liczby – w raporcie napisał jedynie, iż UE powinna zwiększyć roczne inwestycje o „co najmniej” 750–800 mld euro. Teraz też nie wskazał powodu, dla którego zweryfikował szacunki i podał kwotę aż o 50 proc. wyższą, co odpowiada ponad 2 proc. całkowitego PKB Unii.

Wygląda jednak na to, iż mogę tracić zdolność komunikacji z siłami nadprzyrodzonymi, bo Draghi nie odpowiedział na moje pytania o zmianę zdania, gdy próbowałem skontaktować się z nim za pośrednictwem jego publicznie dostępnego adresu e-mail.

Moją wiarę na kolejną próbę wystawiło to, iż nie otrzymałem odpowiedzi również na maila wysłanego na inny adres kontaktowy, podany przez Komisję Europejską.

Trzy wnioski

Z powyższych rozważań wynikają trzy główne wnioski. Po pierwsze niechęć Draghiego do jasnego wyjaśniania swoich poglądów opinii publicznej jest – lub powinna być – nie do przyjęcia w demokratycznym społeczeństwie. Zwłaszcza iż jego propozycje mają rzekomo stanowić „gwiazdę polarną” unijnej polityki na następne pół dekady.

Po drugie nie powinniśmy uważać Draghiego za absolutnego geniusza w dziedzinie gospodarki, nieskażego partyjną przynależnością czy ideologią polityczną.

Jego ostatnie wypowiedzi jasno pokazały, gdzie leżą jego polityczne sympatie. Draghi – który (czy odważę się to powiedzieć?) jest nie tylko byłym urzędnikiem, ale także niezwykle zamożnym byłym pracownikiem Goldman Sachs – stwierdził w zeszłym tygodniu, iż Europa „prosperowała” w „fazie neoliberalnej” między latami 80. a 2000., kiedy państwa się kurczyły, a rynki panowały niepodzielnie.

Problem nie polega choćby na tym, iż to stwierdzenie jest faktycznie błędne (w rzeczywistości w tym okresie tempo wzrostu Europy znacząco spadło, a nierówności gwałtownie wzrosły). Chodzi o to, iż Draghi zdaje się całkowicie nieświadomy, iż termin „neoliberalny” jest niemal powszechnie używany jako obelga – i, co znamienne, pokazuje, jak bardzo sam jest „neoliberałem”.

Po trzecie – i być może najważniejsze – jak to jest w przypadku każdego samozwańczego proroka, nie powinniśmy traktować słów Draghiego jak Ewangelii – zwłaszcza iż często bywają one tak niejasne.

Sprzeczność, oczywiście, nie musi zaprzeczać świętości: sama Biblia pełna jest niekonsekwencji. Niektórzy twierdzą wręcz, iż „Bóg” jest z definicji pojęciem wewnętrznie sprzecznym.

A jednak trudno oprzeć się refleksji, iż „gospodarczy ateizm” może być rozsądniejszą drogą

Idź do oryginalnego materiału