Zakrojone na ogromną skalę protesty rolników mają rozpocząć się w całej Polsce w piątek. Obejmą one blokady dróg, przejść granicznych oraz pikiety i przejazdy kolumn traktorów. Protesty te wpisują się w falę nasilających się, podobnych wystąpień, które na coraz większą skalę mają miejsce w Europie.
W całej Polsce spodziewać się można istotnych problemów z przejazdem w centrach miast oraz po drogach krajowych – rolnicy zaapelowali przy tym do kierowców o zrozumienie i, w miarę możliwości, unikanie centrów i ognisk protestu. W ramach rolniczego strajku zapowiadana jest także 30-dniowa blokada przejść granicznych z Ukrainą.
Najgłośniej wybrzmiewającym hasłem protestów jest ponownie kwestia zalewania rynku żywności przez import z Ukrainy. Masowy i – jak zarzucają rolnicy – zupełnie niekontrolowany jej napływ jest jednym z najbardziej zapalnych punktów nie tylko w Polsce. Protestujący uważają, iż są zmuszeni ponosić ogromne koszty spełniania biurokratycznych norm UE – podczas gdy ta sama UE pozwala następnie na nieskrępowany import niespełniających tych norm towarów z Ukrainy.
Zarzuty te wymierzone są głownie w Komisję Europejską. Wobec rządu rolnicy formułują inne – oskarżają go o nieudolność, upokarzający serwilizm i uniżoność wobec organów UE, a także brak woli obrony krajowych interesów przed szkodliwymi dla nich działaniami biurokracji unijnej.
Protesty poparte z obu stron – ale problemy zostały jak dawniej
Nie są to pierwsze protesty rolnicze w związku z tą kwestią. W grudniu ubiegłego roku, przy okazji protestów branży transportowej (która deklaruje zresztą udział w obecnych akcjach rolników), także miały miejsce wystąpienia rolnicze. Pomimo zapewnień i deklaracji woli rozwiązania problemu, wszystko zostało jednak po staremu.
Rządy RP, zarówno obecnej, jak i poprzedniej kadencji. okazały się niezdolne do spełnienia postulatów protestujących – wymagałoby to od nich konieczności „postawienia się” Komisji Europejskiej. Ta ostatnia zaś nie była zainteresowana uwzględnieniem postulatów. Co jednak ciekawe, po wybuchu fali podobnych protestów rolników niemieckich, francuskich, hiszpańskich czy holenderskich KE zaczęła problem dostrzegać.
Protestujący w krajach unijnych również odczuwają przy tym presję ze strony ukraińskiej. Zwłaszcza wschodnioeuropejscy rolnicy podnoszą przy tym oskarżenia o hipokryzję i stronniczość organów europejskich. Import z kierunku ukraińskiego ma być bowiem wyjątkowo lukratywny dla dużych, niemieckich czy holenderskich koncernów rolniczych, dysponujących ogromnymi terenami uprawnymi na Ukrainie.
Do protestów w fascynujący sposób podchodzą polscy politycy. Zdaniem przedstawicieli rządu – ministra Czesława Siekierskiego czy wiceministra Michała Kołodziejczaka – protesty są uzasadnione, mimo faktu, ze sami są ich celem. Deklarują oni, iż starają się spełnić postulaty i chcą negocjować z rolnikami. Przedstawiciele opozycji z kolei – ministrowie Robert Telus czy Henryk Kowalczyk – również popierają protesty, ale twierdzą, iż winę za ich wybuch ponosi koalicja rządząca. Sami jednak w podobny sposób znaleźli się na celowniku rolników.
Nie będzie wielce zaskakującym, iż protestujący wydają się nadzwyczaj sceptycznie nastawieni do deklaracji obydwu stron. Kontrastuje z tym natomiast przyjęcie, z jakim spotkał się gest premiera Węgier, Viktora Orbána. Tydzień temu zignorował on kolację z przywódcami UE, zamiast tego spotykając się i idąc na spacer z francuskimi i belgijskimi rolnikami, którzy pikietowali w Brukseli.
You’ll farm nothing, and you’ll be eco
Kwestia importu z Ukrainy, choć bardzo zapalna, jest jedynie częścią szerszej kumulacji niezadowolenia branży rolniczej – oraz wielu innych. Protesty są bowiem szerzej skierowane nie tylko przeciwko bieżącym problemom, jak żywność ukraińska, południowoamerykańska czy koszty paliwa. Wszystkie one mają swoje podobne źródło.
Rolnicy, i nie tylko oni, w zdeklarowany sposób odrzucają bowiem usilnie forsowany przez Unię Europejską reżim ekologiczny. Konkretnie chodzi o tzw. Zielony Ład, niesławny program Fit for 55 czy tzw, agendę klimatyczną. Działania te – przez urzędników UE określane jako „ambitne” – uważane są za przejawy aroganckiego dyktatu i sobiepaństwa Brukseli.
Mają one być motywowane ideologicznymi przekonaniami organów UE dotyczącymi zmian klimatycznych czy ekologii, a zarazem pozbawione demokratycznego mandatu i oderwane od rzeczywistości i codziennych spraw rolniczych.
W ramach forsowanego przez siebie programu, UE chciała wymusić radykalne ograniczenie stosowania nawozów czy tradycyjnych paliw, a także kagańcowe przepisy ukierunkowane na ograniczenie emisyjności. A w ślad za tym – redukcję areałów pól uprawnych i pogłowia zwierząt, w parze z tyleż absurdalnymi, co uciążliwymi ciężarami w rodzaju podatku od gazów fizjologicznych wypuszczanych przez zwierzęta. To wszystko w sytuacji otwierania unijnego rynku na kraje i kontynenty, gdzie żadne z tych norm nie obowiązują.
Rezultat, zdaniem rolników, jest łatwy do przewidzenia.