Miał być Budapeszt w Warszawie, teraz Węgrzy modlą się o Warszawę w Budapeszcie

1 dzień temu

Według projekcji Międzynarodowego Funduszu Walutowego w 2025 roku węgierskie PKB na głowę liczone według parytetu siły nabywczej wyniesie 48,6 tys. dolarów. W sąsiedniej Rumunii, z którą Węgry mają na pieńku i ostentacyjnie wręcz pokazują, iż część jej terytoriów powinna należeć do Budapesztu, PKB per capita wyniosło 49,2 tys. dol. Lekceważeni i uważani za wiecznych biedaków Rumuni prześcignęli więc dumnych węgierskich imperialistów.

Polska w tym roku prawdopodobnie nie tylko oddali się od Węgier, ale choćby prześcignie Japonię, czym spełni pradawne zapowiedzi Lecha Wałęsy. PKB na głowę w Polsce wyniesie 55,2 tys. dol., a w Kraju Kwitnącej Wiśni 54,7 tys. Oczywiście w rzeczywistości Japończycy przez cały czas są znacznie bogatsi od nas. Mają potężny zgromadzony majątek, a pracownicy wciąż zarabiają tam więcej.

Ale jak adekwatnie doszło do tej ekonomicznej katastrofy na Węgrzech?

Polak i Węgier, gospodarcze bratanki

Polska i węgierska gospodarka są całkiem podobne, pomijając skalę. Obie są silnie uprzemysłowione – na Węgrzech przemysł odpowiada za 22 proc. PKB, a w Polsce za 23 proc., czyli tyle, co w Niemczech. Średnia unijna to 19 proc. i większość państw UE nie przekracza progu 20 proc. Zarówno w Polsce, jak i na Węgrzech rolnictwo dawno przestało być istotną częścią gospodarki, przynosząc ledwie niespełna 3 proc. PKB.

Zarówno Warszawa, jak i Budapeszt utrzymały również swoje waluty. Co więcej, dbały szczególnie o to, by złoty i forint były wyraźnie słabsze od innych walut. W tym przypadku oba kraje słusznie zapomniały o swoich mocarstwowych ambicjach w zamian za dodatkową przewagę dla swoich eksporterów oraz atrakcyjne warunki dla bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Według Eurostatu, w 2024 roku wskaźnik poziomu cen w Polsce wyniósł 70 proc. średniej UE, a nad Balatonem 68 proc. Ceny są tam więc niemal identyczne. W całej UE taniej jest tylko w Bułgarii i Rumunii, gdzie ceny wynoszą mniej niż 60 proc. średniej unijnej.

Oba kraje prowadzą także podobną politykę podatkową, stawiając na podatki pośrednie i różnego rodzaju daniny, zamiast opodatkowywać dochód. W 2023 r. wpływy z PIT na Węgrzech wyniosły ledwie 5 proc. PKB, a w Polsce ponad 4 proc. choćby raj podatkowy, Irlandia, ściąga z PIT niemal 7 proc. PKB, Niemcy 10 proc. PKB, a Wielka Brytania i Szwecja po ok. 11 proc.

Przez długi czas oba państwa miały również najbardziej liniowy podatek PIT w OECD, wspólnie z Chile. Ostatnie zmiany podatkowe z czasów rządów PiS wprowadziły jednak w Polsce zalążki progresji podatkowej, a na Węgrzech przez cały czas PIT jest taki sam dla wszystkich i wynosi 15 proc. Jeszcze do niedawna Polska odróżniała się od Węgier wysokimi ulgami dla rodzin z dziećmi, jednak Budapeszt właśnie je podwoił. Niemal w ślad za nim prezydent-elekt Karol Nawrocki zapowiada drastyczne podniesienie kwoty wolnej od podatku dla rodzin z dziećmi.

Podczas gdy europejskie państwa wysoko rozwinięte stawiają w większym stopniu na dochody z progresywnego i wysokiego PIT, Węgry i Polska opierają się na podatkach nakładanych na obrót. Oczywiście prym wiedzie tu VAT, a następnie akcyza, jednak w poszukiwaniu pieniędzy Polska i Węgry wpadły na dokładnie taki sam pomysł – dodatkowo opodatkowały wielkie sieci handlowe i banki. Oczywiście oba rządy wcześniej obramowały to odpowiednią narracją polityczną, przedstawiając dyskonty i hipermarkety jako oszustów podatkowych, a banki jako zdzierców.

Już w 2010 roku Węgry wprowadziły podatek bankowy wysokości 0,5 proc. ich aktywów. W Polsce zrobiono to sześć lat i później i trochę inaczej. Stawka wynosi ledwie 0,0366 proc., ale naliczana jest miesięcznie i tylko od nadwyżki ponad ustaloną wartość aktywów. W przypadku banków progiem są 4 mld zł.

Poza tym oba rządy obciążyły sieci handlowe podatkiem obrotowym od sprzedaży detalicznej. W Polsce jest on naliczany miesięcznie i wynosi 0,8 proc. od nadwyżki ponad 17 mln zł i 1,4 proc. za sprzedaż przekraczającą wartość 170 mln zł. Budapeszt poszedł bardziej zdecydowanie i wprowadził trzy stawki: 0,15 proc., 1 proc. i aż 4,5 proc. Co więcej, obciążył nim wyłącznie sprzedawców zagranicznych, a od tego roku także platformy internetowe, w tym polskie Allegro.hu.

Wysokie wydatki, niskie podatki

Taktyka wprowadzania szeregu selektywnych podatków, zamiast porządnego opodatkowania dochodów ludności i przedsiębiorstw, w obu przypadkach skończyła się wygenerowaniem bardzo wysokiego deficytu budżetowego. Oba państwa mają jedne z wyższych wydatków publicznych względem PKB i jedne z niższych dochodów publicznych względem PKB w Unii Europejskiej. Węgrzy od pandemii przez cztery lata notowali deficyt w okolicach 7 proc. PKB. Polska w pierwszych dwóch latach po pandemii mieściła się w normach unijnych, ale od 2023 roku notujemy deficyt rzędu 5-6 proc. PKB.

Oba państwa są więc objęte procedurą nadmiernego deficytu i muszą oszczędzać. Polska jest o tyle w bezpiecznej sytuacji, iż nasz dług publiczny to 55 proc. PKB, czyli daleki od średniej UE (81 proc.). Węgry już się do niej jednak zbliżyły, notując 74 proc. PKB, co podniosło ich koszt obsługi długu do najwyższego w UE.

Oba państwa postanowiły również oprzeć swój wzrost na bezpośrednich inwestycjach Zagranicznych (FDI). W celu ich przyciągnięcia były gotowe na wiele, hojnie rozdzielając ulgi inwestorom zagranicznym. To jednak dla mniejszych Węgier napływ FDI stał się znacznie ważniejszy. Według danych OECD, w 2022 roku łączne FDI ulokowane nad Balatonem sięgały 59 proc. PKB, podczas gdy w Polsce 40 proc.

Węgry postawiły niemal wszystko na jedną kartę. Ich wzrost gospodarczy został oparty na napływie FDI, w wyniku których powstawały tam zakłady produkcyjne. Następnie sprzedawały one swoje produkty za granicę. Rząd Orbána postanowił zrobić z Węgier gospodarkę nastawioną niemal wyłącznie na eksport. W 2022 roku wartość węgierskiego eksportu sięgała 90 proc. tamtejszego PKB. W Polsce było to 62 proc.

Słaby forint pomagał w pobudzaniu eksportu i przyciąganiu FDI, ale Budapeszt postanowił jeszcze głodzić pracowników. Przez długi czas hamował wzrost płac, chociażby nie podnosząc płacy minimalnej. W tym roku polska płaca minimalna w przeliczeniu na parytet siły nabywczej wynosi niemal równe 1500 euro, tymczasem nad Balatonem ledwie tysiąc euro. O jedną trzecią mniej. Polska znalazła się pod tym względem na siódmym miejscu w UE, a Węgry na szóstym, ale od końca.

Na tej polityce tracili szczególnie mniej zarabiający. W zeszłym roku Węgrzy zarabiający połowę średniej krajowej otrzymywali w przeliczeniu na PPS 9,7 tys. euro rocznie. Mniej zarabiano jedynie w Bułgarii i na Słowacji. W Polsce było to 12,6 tys. euro.

Trudno, żeby było inaczej, skoro Węgry stopniowo otwierały się na inwestorów niskiej jakości, którzy słyną z pracy za miskę ryżu. Chiny stopniowo stawały się największym inwestorem zagranicznym nad Balatonem. W 2022 roku 21 proc. chińskich FDI w Europie ulokowano na Węgrzech. Rok później aż 44 proc. inwestycji z Państwa Środka na Starym Kontynencie trafiło na Węgry.

Orbán wynagradzał pracownikom niskie pensje dostępem do taniej energii. W tym celu nawiązał bliskie relacje z Rosją, zresztą bardzo podobnie do Niemiec. Cel został osiągnięty – w 2024 roku za kWh gazu węgierskie gospodarstwa domowe płaciły najmniej w UE, gdyż ledwie 0,25 euro, przy średniej unijnej niemal pięć razy wyższej. Przy okazji jednak Węgry uzależniły się od dostaw surowców energetycznych od Kremla.

Orbánomika nie sprawdza się w czasach niepokoju

Taki model mógł się utrzymywać tylko w spokojnych czasach i przy dobrej koniunkturze, gdy wzrost PKB rekompensował pracownikom wyzysk, któremu byli poddawani. Gdy nadeszła eskalacja napięć geopolitycznych, poszczególne bloki zaczęły zwierać szeregi. Niepewność i strach przed wojną celną odstraszała inwestorów od dalszego lokowania FDI, gdyż nie wiadomo było, czy wybrane miejsce nie dostanie w głowę zaporowymi cłami w wyniku decyzji Trumpa lub retorsji. Nastąpił wręcz odpływ inwestorów, zamykających część zakładów w celu przeczekania burzy w bezpiecznym miejscu.

Poziom stanu inwestycji zagranicznych w relacji do PKB na Węgrzech spadł ze wspominanych 59 proc. do 53 proc. w zeszłym roku. Co gorsza, w kryzys wpadły Niemcy, czyli odbiorca jednej czwartej węgierskiego eksportu. Poziom eksportu produktów made in Hungary spadł w ciągu ledwie dwóch lat z rekordowych 90 proc. PKB w 2022 do 77 proc. w 2024 r., czyli najniższego poziomu od dekad. Z powodu sankcji coraz trudniejsze i mniej pewne staje się też ściąganie rosyjskich surowców.

Gdy eksport spada, a inwestorzy się zawijają w pośpiechu, gospodarkę może zawsze uratować konsumpcja. Gdy przychodzi smuta, ludzie mogą się pocieszać, wydając zaoszczędzone pieniądze, które zarobili w czasach prosperity. Problem w tym, iż Węgrzy w tych czasach dobrze nie zarabiali, gdyż Orbán głodził część z nich.

Nawet średnio zarabiający Węgier odstaje od średniaka z Polski o 4,5 tys. euro w skali roku (PPS). Węgry mogłyby jeszcze uratować fundusze unijne, ale te są zamrożone za liczne nieprawidłowości przy ich wydatkowaniu, a raczej wydawaniu kumplom w ramach budowanego od 2010 roku systemu oligarchicznego. W rezultacie po zeszłorocznej technicznej recesji Węgry w tym roku będą tkwiły w stagnacji. MFW prognozuje dla Węgier 0,7 proc. wzrostu PKB, chociaż dla Polski, jak i całego świata, 3,1 proc.

Tak więc pomimo wielu podobieństw do Węgier, polski system ekonomiczno-społeczny jest zupełnie inny. Rząd PiS powybierał z „orbánomiki” niektóre rozwiązania, ale są one w gruncie rzeczy marginalne. Poza tym od 2015 roku poprawiano siłę nabywczą obywateli, a tym samym konsumpcję wewnętrzną, która daje niezależność od globalnych zawirowań gospodarczych – 500 plus, godzinowa stawka minimalna czy stałe i wysokie podnoszenie pensji minimalnej. O niezależność od rosyjskich surowców dbano już od kadencji 2005-2007, gdy rozpoczęto budowę ukończonego przez koalicję PO-PSL gazoportu w Świnoujściu.

Nawet jeżeli przychodziły czasy napinania się na użytek wewnętrzny, od początku III RP kolejne rządy starały się budować bliskie i dobre relacje z sąsiadami i proponować regionalne projekty, takie jak budowana Via Carpatia, dzięki czemu stworzyliśmy transgraniczne powiązania gospodarcze – chociażby z Czechami – a sąsiedzi zasadniczo mają do Polski zaufanie. Tak było też z Ukraińcami i Ukrainkami, którzy uratowali nam rynek pracy po 2014 roku, gdy zaczęło brakować pracowników.

Od wejścia do NATO Polska budowała wizerunek zaufanego sojusznika, nigdy nie podważając traktatowych gwarancji bezpieczeństwa i nie grając na dwa fronty, utrzymując przy tym poprawne, chociaż bardzo odległe relacje z Chinami. To zaufanie owocowało stopniowym przesuwaniem się w górę w łańcuchu produkcji, co niemal zawsze wiąże się z transferem technologii, a tych nieprzewidywalnym partnerom się nie przekazuje. Takim jak Węgry, dla których granie na wielu fortepianach może się niedługo skończyć ratingiem śmieciowym.

Idź do oryginalnego materiału