Czy Unia Europejska przyzna w końcu, iż próba centralnego sterowania klimatem skazana jest na niepowodzenie i odda sprawę w ręce rynku?
Mario Draghi w swoim słynnym już raporcie nie miał złudzeń co do kondycji gospodarczej Unii Europejskiej. Napisał, iż „według różnych wskaźników, między UE a USA powstała duża luka w PKB, spowodowana głównie silniejszym spowolnieniem wzrostu produktywności w Europie. Europejskie gospodarstwa domowe zapłaciły cenę w postaci utraconych standardów życia. W przeliczeniu na jednego mieszkańca, realny dochód do dyspozycji wzrósł prawie dwukrotnie bardziej w USA niż w UE od 2000 r.”.
Od publikacji raportu minęło już ponad osiem miesięcy. Czy Unia Europejska przedsięwzięła kroki, które ten smutny stan rzeczy mogą zmienić? Nie. Kolejne dokumenty publikowane przez UE – np. Clean Industrial Act – wskazują, iż zastosuje starą receptę: więcej tego samego. A więc czego? Miękkiej wersji centralnego planowania: odgórnie planowanych polityk przemysłowych podporządkowanych transformacji energetycznej i walce ze zmianą klimatu. Choć retoryka pełna jest frazesów o konkurencyjności i innowacyjności, w praktyce to nie rynek ma decydować, a urzędnicza technokracja. Problem w tym, iż to się nie uda. Ani nie uratujemy klimatu, ani nie naprawimy gospodarki.
Zaprojektowany, by zawieść
Skąd tak pesymistyczne przekonanie? Wystarczy spojrzeć na dane.
Głównym narzędziem ograniczania emisji gazów cieplarnianych pozostaje ETS, czyli system handlu pozwoleniami na emisję. System działa poprzez określenie maksymalnego limitu emisji dla grupy podmiotów zanieczyszczających, takich jak elektrownie czy fabryki. jeżeli firma emituje tych gazów mniej niż jej przydział, może sprzedać nadwyżkę; jeżeli emituje więcej, musi dokupić pozwolenia. System ETS funkcjonuje w gospodarce UE od 20 lat i przyczynił się dotąd do redukcji emisji CO2 w branżach, które pokrywa (głównie przemysł ciężki, energetyka, lotnictwo i przemysł morski) o ok. 47,6 proc. do 2023 r. Jednak te sektory stanowią tylko ok. 40 proc. całości gospodarki UE i dlatego Unia jako całość zredukowała do 2023 r. emisje C02 już tylko o ok. 37 proc. w porównaniu z rokiem referencyjnym, jakim jest 1990. Tymczasem w ramach Europejskiego Prawa Klimatycznego UE zobowiązała się do redukcji emisji o co najmniej 55 proc. do 2030 r. w porównaniu ze wspomnianym rokiem referencyjnym. jeżeli więc średnie tempo redukcji emisji wynosiło dotąd w UE ok. 2 pkt proc. rocznie, to musiałoby wzrosnąć do 3 pkt proc., by udało się na czas domknąć lukę. To jednak staje się, coraz bardziej problematyczne, gdyż wraz z rosnącymi kosztami wytworzenia, a więc i cenami produktów powstających na terenie Unii rośnie popyt na towary importowane spoza wspólnoty, których system ETS nie obejmuje. W efekcie mamy do czynienia ze zjawiskiem „carbon leakage”, czyli wycieku węglowego, który sabotuje walkę ze zmianami klimatu. Raport OECD z 2021 r. oszacował, iż ucieczka emisji może zniwelować 10-20 proc. redukcji emisji ETS. Żeby zapobiec temu zjawisku, Unia wprowadziła CBAM, czyli faktyczne cło na import produktów wysokoemisyjnych. Efektem będzie to, co jest skutkiem każdego cła: wzrost cen i obniżenie konkurencyjności gospodarki, która cła nakłada. CBAM to zaledwie plaster na wadliwy system. Ale choćby gdyby CBAM zadziałał, a ETS umożliwił Unii osiągnięcie własnych celów klimatycznych, to będzie to kropla w globalnym morzu potrzeb, w którym cała UE jest odpowiedzialna za zaledwie ok. 8 proc. całości emisji. Zresztą – jak zwraca uwagę Bj0rn na Lomborg w książce „Fałszywy Alarm” – choćby gdyby wszystkie kraje spełniły obietnice porozumienia paryskiego globalne temperatury – znów cytując Lomborga – zostałyby obniżone o mniej niż 0,05° C do 2100 r. Niezbyt imponujący to wynik. Nie osiągając wystarczająco wiele w kwestii redukcji średnich globalnych temperatur, system ETS osiąga bardzo wiele w dziedzinie nakładania kosztów na unijne przedsiębiorstwa, odciągając ich zasoby od produktywnych inwestycji nakierowanych na zaspokajanie potrzeb klienta.
Zamiast inwestować w innowacje czy ekspansję, przedsiębiorstwa wydają miliardy na pozwolenia lub modernizację zakładów, by sprostać arbitralnym limitom. Rosną ich koszty produkcji i spada ich konkurencyjność wobec rywali, których nie ograniczają rządowe reguły. Stąd porażka europejskiego przemysłu motoryzacyjnego w starciu z Chinami na froncie aut elektrycznych: UE wyznaczyła cel, który Chiny były w stanie zrealizować po kosztach. Ale gospodarstwa domowe również odczuwają skutki polityki klimatycznej opartej na ETS – ceny energii są wysokie. Ceny uprawnień bowiem, jak wskazuje ekonomista Marek Lachowicz, są podatne na działania spekulacyjne: certyfikaty skupuje się celem odsprzedaży z zyskiem, co powoduje silne tymczasowe zwyżki ich cen przekładające się na wyższe rachunki za prąd czy gaz. Ten sam ekonomista w raporcie „Zapłacą najubożsi” wylicza, iż gdyby ETS rozszerzono także na transport i budownictwo prywatne, to koszty ogrzewania dla polskich gospodarstw domowych wzrosłyby o ok. 1560 zł rocznie, a to najbardziej uderzyłoby w rodziny wiejskie i o niskich dochodach.
Ale ETS jest nie tylko mniej efektywny od oczekiwań w kwestii wyników klimatycznych i nie tylko wyjątkowo kosztowny dla gospodarki i gospodarstw domowych. Działa także w sposób demoralizujący na klasę polityczną państw nim objętych. Duże wątpliwości budzi też sposób wykorzystania pochodzących z niego środków przez państwa UE. Teoretycznie te środki powinny zgodnie z wymogiem Unii w co najmniej 50 proc. wspierać transformację energetyczną i inicjatywy związane z klimatem. W praktyce jednak rządy przeznaczają je w dużym stopniu na zupełnie inne cele, zgodne z bieżącą kalkulacją polityczną, co wzmaga ich fiskalną nieodpowiedzialność. A mowa o kwotach niebagatelnych i dlatego wyjątkowo kuszących dla polityków. W 2022 r. aukcje przyniosły 38,8 mld euro, a w 2023 r. już 43,6 mld euro.
Istnieją więc dobre argumenty, by na forum Parlamentu Europejskiego i Komisji Europejskiej przynajmniej rozważyć, czy funkcjonowanie ETS jest dla przyszłości Europy takim błogosławieństwem, jak dotąd twierdzono.
Pseudorynki
Ktoś powie, iż to marudzenie, bo przecież ETS jest systemem opartym na mechanizmach rynkowych. ETS skutkuje nałożeniem rynkowej ceny na emisje, dając nastawionym na zysk firmom odpowiednie bodźce do ich redukcji. Jako zwolennik gospodarki rynkowej powinienem być zadowolony. Ale nie jestem.
Problem w tym, iż polityki „oparte na rynku” to zupełnie co innego niż polityki oparte na wolnym rynku. Pierwsze sprowadzają się do tworzenia rynków, które nie powstałyby w sposób naturalny i przymuszaniu graczy gospodarczych do uczestnictwa w nich. Drugie polegają na uwalnianiu rynków poprzez deregulacje i demontaż centralnego planowania, który przybiera np. postać kontroli cen czy wyznaczania limitów produkcji. Pierwsze są interwencją, która narzuca rynkowi cel polityczny i w rzeczywistości prowadzi do nieefektywnej alokacji kapitału. Drugie zwiększają produktywność i innowacyjność gospodarki. To, dlaczego tak jest, dobrze wyjaśnia elementarna ekonomia: gdy firmy konkurują bez nadmiernych regulacji, muszą wprowadzać innowacje, obniżać koszty i poprawiać jakość. Weźmy dla przykładu wielką deregulację rynku lotniczego, którą przeprowadzono w USA w latach 80. W jej wyniku wzrosły: jakość usług, ich różnorodność, bezpieczeństwo lotów. Z kolei ceny biletów… spadły – między rokiem 1978 a połową lat 90. o ok. 40 proc. w ujęciu realnym. Inny, świeższy, przykład to zaniechanie kontroli czynszów w Argentynie przez prezydenta Javiera Milei w grudniu 2023 r. W rezultacie wzrosła podaż mieszkań na wynajem o ok. 200 proc., a ceny spadły o 20- 40 proc.
(…)
Cały artykuł dostępny jest w Obserwatorze Finansowym, numer wydania: 21/2025.