Obligacje korporacyjne, czy warto? W bonusie historia jak dostałem odznakę „milionera z sąsiedztwa”.

oszczednymilioner.pl 2 tygodni temu

Kiedy myślałem o obligacjach w głowie wirowały mi dwie myśli. Pierwsza – skandal z bankructwem firmy, w którą zainwestowała jedna z organizacji aktorskich (było o tym głośno, poleciały głowy). Druga – pytanie znanego inwestora – czy znasz kogoś kto dorobił się inwestując w obligacje. Jak widać obie negatywne. Czy zatem jesteśmy na straconej pozycji? Czy warto?

Jakie dzisiaj mamy opcje, jeżeli nie chcemy korzystać z lokat (niskie oprocentowanie, na krótko), ani ryzykować na akcjach (moim zdaniem mocno przewartościowane w tej chwili). Większość (patrz wpis o inwestycjach niewielkich kwot i płynięciu z prądem) wybierze obligacje skarbowe. Dlaczego – ponieważ są pewne i dają niezły zysk. Rozważmy to.

Obligacje skarbowe. Generalnie na teraz kupimy dwa rodzaje: stałoprocentowe i zmiennoprocentowe. Czym się różnią. Stałoprocentowe wypłacają odsetki przez cały okres trwania (3 lata) w wysokości zafiksowanej. w tej chwili 6.4%. Oprocentowanie zmiennoprocentowych zależy od inflacji + marży. I tu zaczyna się problem. W pierwszym roku, w tzw. rodzinnych (trochę lepszych, ale trzeba być beneficjentem 800+), dzisiaj mamy 7,05%. A za chwilę? Może być i 4% (inflacja wynosi 2.9%, ta oficjalna, rzecz jasna). Czyli interesu premiera Morawieckiego nie powtarzajmy, on wchodził w innym miejscu cyklu. Gdybym miał dzisiaj wejść na rynek – wybiorę stałoprocentowe, ponieważ zakładam zaniżanie inflacji GUS i jej stopniową redukcję. 6.4% minus podatek -bez rewelacji, ale i ryzyko niewielkie. Czy da się to jakoś podrasować?

Obligacje korporacyjne. Tytułowe rozwiązanie. Tym razem emitentem nie jest państwo, ale firma. No i przestaje to być takie pewne. Czy faktycznie? Ryzyko przy państwie jest znacznie mniejsze, chyba iż zbankrutuje lub zniknie (pamiętacie obligacje carsko-rosyjskie, austro-węgierskie, albo argentyńskie?). Ale powiedzmy mamy praktyczną pewność, o ile nie zakładamy wojny z Rosją w ciągu trzech lat, rzecz jasna. W obligacjach korporacyjnych obniżamy pewność (to już nie państwo bankrutuje, ale firma – co zdarza się znacznie częściej) na rzecz zysku. Tu możemy stracić cały kapitał (jak to przy nie spłaconej pożyczce). Nie 20%, nie 50%, ale 100%. Gdy uświadomimy to sobie, wtedy:

  1. szukamy firmy, która działa całe lata, ma dobrą historię, branżę i nie spłata nam figla, oraz analizujemy dokładnie jej bilans,
  2. patrzymy mocno na wysokość oprocentowania.

Co nam wychodzi? Ano różne rzeczy. Czasami wysokie zadłużenie. Kiedy indziej, chciwy zarząd. Może zupełnie z czapy branża z dużym ryzykiem, albo takim, którego nie potrafimy rozpoznać. Ja skupiłem się na jednym rodzaju firm, ponieważ je rozumiem – deweloperzy. Odrzuciłem zdecydowanie małe spółki (większe ryzyko upadku), windykatorów/skupujących wierzytelności (ciągłe zmiany przepisów antylichwiarskich oraz podnoszenie emerytury i pensji minimalnej – zmniejszają marże). Zostawiłem sobie w zasadzie dwa podmioty: MARVIPOL i ECHO. Tak się złożyło, iż ten pierwszy miał właśnie emisję. Znam tę spółkę, miałem kiedyś jej akcje. Prezes ma łeb, zyski osiąga dość regularnie (poza starciem z JLR na rynku aut, ale ją wydzielono do innej spółki), branża znana (deweloperka mieszkaniowa i magazynowa). Ryzyko – spadek kursu Euro plus wielkość emisji (150 mln) plus wszelkie ryzyka deweloperskie. Jak dla mnie, w sumie praktycznie pewne (czyli oceniam, iż istnieje 2-3% ryzyko bankructwa).

Zostaje oprocentowanie. Trzymajcie się mocno. WIBOR 6M + marża 3.9% (minimalnie, może będzie więcej). Na dzisiaj – 9,76% brutto. Czyli mamy mniejsze ryzyko straty kapitału (zadłużenie do kapitałów własnych 30%) niż w akcjach, a zysk na poziomie b.dobrym. W dodatku baza, lepsza niż przy skarbowych. WIBOR 6M banki trzymają twardo. Sporo powyżej inflacji, bo na tym zarabiają. Tak więc zarabiam też powyżej inflacji. Glapa (póki siedzi na stołku), prędzej utrzyma wysokie stopy, żeby Tuskowi utrudnić życie, niż je obniży radykalnie (- 1p.p. w ciągu roku uważam za najbardziej prawdopodobny) przy inflacji oficjalnej blisko celu NBP. Efekt – dobra nasza. I kupiłem te obligacje Marvipolu. Wykupić mają za 3-4 lata.

A Wy? No cóż. Emisja zamknięta, nowych na razie nie ma. Co robić? Pozostaje rynek Catalyst. Tak, choćby stare emisje ze stopą WIBOR 6M +5,5%, zapadalne za 3 lata, da się trafić. Oczywiście nikt nie sprzeda ich w wartości nominalnej ale drożej. Wybiorę Wam za 2-3 tygodnie takie perełki. Dlaczego tak mówię? Bo zysk spory, a ryzyko, w mojej ocenie (bierzcie poprawkę – lubię ryzyko, Wy może nie), relatywnie niewielkie.

Jak obligacje korporacyjne porównać z akcjami. Studium przypadku. W danym momencie miałem opcje – obligacje Marvipolu lub akcje tej spółki i dywidenda. Kurs na daną chwilę 9,48. Dywidenda 1,06. Stopa dywidendy brutto 11,1%. I tu wchodzimy w istotę problemu. Kto uważał na matmie, ten wie, 11,1% większe od 9,76%. Ale, no właśnie mamy liczne ale. Pierwsze – spółka dywidendę wypłaca spektakularną, ale rzadko. Średnio, co drugi rok. Drugie – przewartościowanie – pomimo stabilizacji zysku na pewnym poziomie, cena wystrzeliła powyżej wieloletniej średniej (4-6 zł) i przebiła minimum roczne o 50%. A to oznacza jedno – spore ryzyko spadku, bo kupujemy powyżej wartości. Spadnie 20% nie zyskujemy 2% (i to nie corocznie), ale tracimy 18%. Nie dla mnie taka zabawa. Wolałbym kupić za 5 zł i mieć dywidendę 5% z szansą na wzrost ceny spółki. choćby mój apetyt na ryzyko tego nie kupuje. Oczywiście, piszę o inwestowaniu. Nie ma nic pewnego. Robimy założenia i wchodzimy. Nie każdy tak lubi. Wielu pójdzie po obligacje skarbowe.

Co w praktyce oznacza te 9,76%? Sporo. Dobrego i złego. Z jednej strony za 2-3 lata może być i 6% (przy niskiej inflacji). Może być i -100% (spółka bankrutuje). Ja zakładam: iż przetrwa, wypłaci średnio 8% brutto (pamiętajmy o podatku Belki) i tego się trzymam. Za 4 lata sprawdzicie, na ile się pomyliłem. Bo, iż pomylę się trochę, mamy jak w banku. A dobre? Wyobraźcie sobie, iż wchodzicie za 1 mln. 8% od miliona to 80 tys. zł – minus „Belka” zostaje trochę ponad 64 tys. zł/rok – a dokładnie 5.4 tys. zł/m-c. Średnia krajowa. Za to można już żyć. W przypadku skarbowych byłoby to 6,4% brutto czyli 64 tys. zł/rok. A netto? Niespełna 52 tys. zł/rok i 4,32 tys. zł/m-c. Miesięcznie różnica niewielka – ledwie 1,2% rocznie netto (1,6% rocznie brutto). A wiecie jaki efekt przez 10 lat? 120 tys. zł netto, o ile nie reinwestujecie zysków. A co najważniejsze, trzymacie się znacznie powyżej stóp rynkowych, czyli realnie zyskujecie. Wada? Pisałem – możliwość bankructwa i utraty kapitału. Niektórzy już w tym momencie rezygnują. A taka przecież jest natura inwestowania.

Bonusowa historia – jak zdobyłem odznakę „Milionera z sąsiedztwa. Pamiętacie może, przywoływane przeze mnie wielokrotnie książki dra Stanleya „Sekrety amerykańskich milionerów” i „Przestań zgrywać milionera….”? Tytuł oryginału tej pierwsze brzmiał „The millionaire next door” czyli właśnie „Milioner z sąsiedztwa”, ale polski wydawca przełożył bardziej marketingowo niż wiernie. A skąd nagroda? Amerykańscy czytelnicy wymyślili pewną grę, którą ja lubię, podobnie jak grę Pollyanny (o czym kiedyś też napiszę). Polega ona na tym, aby nie zostać rozpoznanym jako milioner. Im większy przypał, tym lepiej albo, jak często lubię powtarzać „Im gorzej, tym lepiej”. Czyli np. lekarz nie zostanie wpuszczony na parking w nowym szpitalu, ponieważ ma za słaby samochód. Ze mną bywa podobnie. Na dworcu zaczepiają mnie ludzie, którzy świeżo opuścili więzienie, biorą mnie za swego – doskonale. Rolnicy, zwracają się do mnie jak do rolnika – jeszcze lepiej. Z tego powstają doskonałe historie. A najbardziej lubię nakręcać bankierów lub innych przedstawicieli tzw. prestiżowych zawodów, udając ciapowatego przygłupa. Tak też było i tym razem. Ubrałem się w mój ulubiony outfit – stare buty z Lidla, koszula i kurtka z Juli, sprane dżinsy i wchodzę do biura maklerskiego, niepewnie rozglądając się. Zaczepiam pracownika o te obligacje korporacyjne, iż ja nie wiem, słyszałem iż coś da się zarobić, ale boję się stracić. No po prostu, Tomek Czereśniak 80 lat później. Bankowiec, jak to bankowiec, oko mu nie drgnie, widać szkolony (ogólnie zresztą bardzo sympatyczny i profesjonalny) cierpliwie tłumaczy, upewnia się czy wiem jak zrobić przelew (tak!), przy okazji robi wrażenie, opowiadając o zagranicznym szkoleniu, patrzy jak zadziałało, ja rozdziawiam usta. Wreszcie dochodzimy do sedna. On pokazuje mi jak dokonać zakupu (zakładki w systemie on-line) i wpisuje kwotę inwestycji (czyli tę na którą mnie ocenił) …. 10.000 zł. Potem dzwoni jeszcze z pytanie, czy wszystko działa, czy umiałem aktywować konto. I wtedy już wiem, iż dostałem nagrodę „Milionera z sąsiedztwa”. Zawsze zdarzają mi się dodatkowe atrakcje, tym razem obsługiwał mnie sam dyrektor oddziału ds. kluczowych klientów, ponieważ szeregowy pracownik wziął wolne przed majówką. Tym większa frajda z wkręcenia.

Idź do oryginalnego materiału