Autor: FWG
W kraju, gdzie ludzie nie mogą dojść do konsensusu czy zniesienie prac domowych było dobre dla uczniów, propozycja Ivana Illicha, by całkowicie „odszkolnić społeczeństwo”, może się wydać utopijna. Ale nie można odmówić jej uroku.

Autor to austriacki filozof i teolog, który w toku swojej pracy w Ameryce Południowej porzucił Kościół rzymsko-katolicki, którego był kapłanem i przeszedł na pozycje skrajnie lewicowe, ocierające się momentami o anarchizm. Zasłynął z różnych publikacji, krytykujących współczesną kulturę poprzemysłową, ale największą sławę zyskał dzięki swojej propozycji descholaryzacji społeczeństwa.
Illich sprzeciwia się instytucjonalizacji i komercjalizacji zdrowia, edukacji, bezpieczeństwa, godności, twórczości czy swobody przemieszczania się. Różne słabości tych obszarów postrzega się na ogół na lewicy jako przejaw niedofinansowania, ale on nie sądzi, by sypanie pieniędzmi miało rozwiązać jakiekolwiek problemy. Żeby dobrze zobrazować swoje stanowisko, postanowił skupić się na zagadnieniu edukacji.
Autor, jak większość krytyków pruskiego modelu nauczania, zwraca uwagę na to, iż szkoła ma negatywny wpływ na przyrodzoną ciekawość świata swoich uczniów i skupia się przede wszystkim na ich musztrowaniu, a nie uczeniu (co w dużej mierze pokrywa się z ustaleniami Bryana Caplana). Nie ogranicza się jednak do tych obserwacji i idzie dużo dalej. Stwierdza, iż uszkolnieniu uległa cała kultura. Samodzielna nauka jest traktowana z podejrzliwością oraz w wielu zawodach, szczególnie w budżetówce, wymaga się formalnej edukacji, niekoniecznie oddającej faktyczną wiedzę i zdolności człowieka. Ponadto szkoła dzieli świat na dwie części, podobnie jak religia. Z jednej strony mamy sferę sacrum (akademicką, edukacyjną), z drugiej zaś profanum (codzienną, nieedukacyjną). Ten podział jest arbitralny, a jego skutkiem jest wykluczenie tych, którzy nie przeszli przez odpowiednie rytuały inicjacji i nie zdobyli stosownych dyplomów i certyfikatów.
Illich argumentuje, iż szkoła nie tylko nie znosi nierówności, jak chcieliby entuzjaści powszechnego i obowiązkowego szkolnictwa, ale je wręcz sankcjonuje i pogłębia, tworząc nową kastę „oświeconych” i „nieoświeconych”. I to nie tylko w edukacji. Każda podstawowa potrzeba ludzka, na którą znajdzie się instytucjonalną odpowiedź, tworzy nową klasę ubóstwa. Przykładowo w Meksyku jeszcze w latach 60’ normą było rodzenie się i umieranie w swoim domu. Dekadę później porody i kończenie żywota we własnym łóżku było już oznaką albo ubóstwa, albo specjalnego uprzywilejowania. Zdaniem autora bieda w państwach rozwiniętych to niespełnianie sztucznego ideału konsumpcji w ważnych życiowych kwestiach i te wciąż pojawiające się nowe formy ubóstwa zwiększają wyuczoną bezradność i zależność od państwa, od którego oczekuje się dalszej, coraz bardziej rozbudowanej (dofinansowanej) instytucjonalizacji.
Za niespełnianiem ideału równości poprzez przymusowe szkolnictwo stoją też inne argumenty Illicha, oprócz wspomnianej już i dla rozsądnych ludzi raczej niekontrowersyjnej, nierówności wyników. Zdaje się, iż dla większości dużo większym problemem będzie brak rzeczywistej równości szans. choćby jeżeli dzieci z biednych rodzin mają takie warunki nauki w szkole, jak dzieci z bogatych rodzin, to przez cały czas brakuje im rozmów z rodzicami o wyższym kapitale społecznym, domowych bibliotek, wyjazdów na wycieczki, prywatnych korepetycji z ludźmi o kompetencjach przewyższających przeciętnego nauczyciela i wyższego poczucia własnej wartości. Dzieci z bogatszych rodzin w większym stopniu wykorzystują publiczne fundusze na edukację, bo zwyczajnie uczą się dłużej i częściej się dostają na najbardziej oblegane kierunki na najlepszych uniwersytetach. Autor przekonuje, iż nie ma co wpompowywać więcej pieniędzy w system edukacji, bo będzie to mieć głównie charakter transferu do najbogatszych. Nie wspominając już o tym, iż przecież reszta środków jest też przeznaczana na nadzór opiekuńczy, indoktrynację i wskazywanie ról społecznych, bo wszystkie te funkcje są nierozerwalne z nauczaniem szkolnym.
Autor jest całkowicie świadomy, iż większość badań opowiada się za pogłębianiem instytucjonalizacji szkolnictwa, dlatego stwierdza potrzebę prowadzenia alternatywnych studiów nad możliwością wykorzystania technologii do budowania instytucji innego typu tj. takich, które służą osobistym, twórczym relacjom i umożliwiają realizację swoich wartości poza kontrolą technokratów. Nazywa je instytucjami towarzyskimi i przeciwstawia je instytucjom manipulacyjnym, które nakładają na nas obowiązek niechcianej konsumpcji czy uczestnictwa.
Na takich instytucjach towarzyskich oparte powinny być jego zdaniem sieci uczenia się. Polegałyby one na tym, iż ludzie w różnym wieku spotykaliby się w różnych okolicznościach, by zgłębiać to, co ich aktualnie interesuje. W razie potrzeby sami dobieraliby sobie nauczycieli spośród dowolnych, chętnych do dzielenia się wiedzą osób.
By to zrealizować, ludzie rejestrowaliby się w specjalnych bazach, poprzez które szukaliby współpracowników i mentorów. Rozwój Internetu znacznie coś takiego ułatwił, ale szczególnie problematyczny jest postulat Illicha, dotyczący przyznawanej przy urodzeniu „edukacyjnej karty kredytowej”, którą ludzie mogliby płacić za edukację w dowolnym miejscu i w dowolnym momencie życia. Nie wyjaśnił on, jak to miałoby działać, więc nasuwa się pytanie, czy te środki nie byłyby defraudowane, nie wspominając o wątpliwości etycznej samych tych transferów.
Książka Ilicha jest interesująca z liberalnego punktu widzenia z co najmniej dwóch powodów. Pierwszy wskazywał już kiedyś w swoich wystąpieniach dr Marcin Chmielowski z Fundacji Wolności i Przedsiębiorczości. „Odszkolnić społeczeństwo” pokazuje, jak myśleć strategicznie i jak wykorzystywać postulaty swoich przeciwników ideologicznych do własnych celów. Austriacki filozof, by zrealizować swoją lewicową utopię, był skłonny poprzeć ideę bonu edukacyjnego liberalnego ekonomisty Miltona Friedmana, bo przybliżyłaby go do celu. To taka paradoksalna lekcja realizmu od, zdawałoby się, odklejonego od rzeczywistości marzyciela.
Drugi powód jest taki, iż z perspektywy czasu możemy zobaczyć, jak uwsteczniająca jest lewicowa technofobia. Jego postulaty, by zamiast telewizji rozwijać biblioteki kaset magnetofonowych, zamiast dróg dla samochodów budować mechaniczne osły czy ograniczać użycie łącz telefonicznych przez komputery, dziś wydają się śmieszne. Jest oczywiste, iż gdyby potraktowano je poważnie w latach 70., świat rozwinąłby się gospodarczo i technologicznie znacznie mniej.
Jeśli jesteście gotowi na swojego rodzaju egzotyczną podróż po świecie idei, to polecam szczególnie pierwszy rozdział książki Illicha, który się wydaje najbardziej konkretny i porusza istotny temat zmniejszenia, czy wręcz wyeliminowania opresyjności szkolnictwa, bez wyrządzenia szkód naszemu kapitałowi ludzkiemu. Reszta to niestety głównie powtórzenia i mało interesujące bzdury.
Autor tekstu: Adrian Łazarski, specjalista ds. biblioteki i projektów, Fundacja Wolności Gospodarczej
ZOBACZ INNE AKTUALNOŚCI
- Wietnam – pokonać ubóstwo gospodarką rynkową. Obejrzyj nowy film dokumentalny>>
- Argentyna – kraj politycznych eksperymentów? Recenzja dwóch książek o Mileiu>>
- Polska na rozdrożu. Tatała o wynikach wyborów prezydenckich>>