Państwo nie potrafi budować fabryk [Okiem Liberała]

3 miesięcy temu

Państwo nie potrafi budować fabryk [Okiem Liberała]

Autor: FWG



Pisowskie plany odbudowy przemysłu stoczniowego czy budowy samochodów elektrycznych spełzły na niczym. Całe szczęście, bo dzięki temu poniesione straty liczono w milionach, a nie w miliardach złotych.

Przed dwunastu laty Janusz Palikot, niezbyt udany przedsiębiorca i polityk, zbulwersował opinię publiczną wezwaniem, by „państwo budowało fabryki”. Miało to być remedium na wysokie bezrobocie, które zresztą wówczas gwałtownie spadało. Część publicystów poważnie potraktowała wezwanie Palikota, tłumacząc, iż w ten sposób państwo inwestowałoby w najbardziej innowacyjne gałęzie przemysłu. Wezwanie Palikota trafnie skomentował publicysta „Rzeczpospolitej” Michał Szułdrzyński, zauważając, iż wiele postulatów gospodarczych Palikota jest zbieżnych z pomysłami Prawa i Sprawiedliwości.

Dziś mało kto pamięta o ruchu politycznym, który stworzył przedsiębiorca z Biłgoraja, ale jego postulat rzeczywiście próbowały realizować rządy PiS, oczywiście bez powoływania się na autora pomysłu. PiS nie tylko zatrzymał prywatyzację i uruchomił proces ponownej nacjonalizacji niektórych przedsiębiorstw, ale też planował zbudować od podstaw nowe zakłady przemysłowe. Jednym z jego haseł była „reindustrializacja”, czyli zwiększenie udziału przemysłu w wytwarzaniu dochodu narodowego lub PKB. Miała być połączona z wielkim programem inwestycyjnym.

– Doświadczenia, kryzysy pokazują, jak istotny jest przemysł […] Chcemy, by na Śląsku znów biło serce polskiego przemysłu, chcemy, by rozkwitała Łódź – zapowiadała w 2015 roku Beata Szydło w swoim exposé. Obiecywała, iż rząd rozbuduje przemysł energetyczny, chemiczny, zbrojeniowy, a choćby przemysły kreatywne, związane z tworzeniem gier komputerowych.

Według danych Głównego Urzędu Statystycznego w roku 2015 przemysł wytwarzał 26,1 proc. ogółu wartości dodanej w polskiej gospodarce, zaś w roku 2023 – 23,4 proc. Tak więc udział przemysłu w wytwarzaniu PKB w ciągu ośmiu lat rządów PiS zmalał. Zamiast industrializacji mieliśmy dezindustrializację, co było zresztą zgodne z trendem światowym. W wysoko rozwiniętych gospodarkach rośnie znaczenie usług i ich wkład w wytwarzanie PKB. Maleje zaś udział przemysłu. To nie dramat, ale normalne zjawisko. Niepotrzebnie tylko PiS mamił wyborców (podobnie jak Donald Trump w Stanach Zjednoczonych), iż ten trend odwróci. Dramatycznie natomiast spadł w PKB poziom inwestycji. W roku 2015 wynosił 20,4 proc., a w 2023 roku 17,8 proc.

Projekt „Izera” wciąż straszy

Najbardziej znane próby zbudowania za rządów PiS państwowych zakładów przemysłowych to fabryka samochodów elektrycznych w Jaworzu oraz stocznia w Szczecinie. W pierwszym przypadku chodzi o tzw. inwestycję green field (czyli od podstaw), w drugim o inwestycję w istniejącą, choć niewykorzystaną infrastrukturę stoczniową.

Samochody elektryczne produkować miała, a może wciąż ma, spółka ElectroMobility Poland S.A. (EMP SA), która powstała w październiku 2016 roku i początkowo miała czterech akcjonariuszy: PGE Polska Grupa Energetyczna S.A., Energa SA, Enea S.A. oraz Tauron Polska Energia S.A. Każda z tych kontrolowanych przez Skarb Państwa spółek objęła po 25 proc. kapitału akcyjnego. Nie trzeba dodawać, iż spółki zainwestowały w EMP SA tylko dlatego, iż otrzymały takie polecenie od ministra. 30 września 2021 r. nastąpiło podwyższenie kapitału zakładowego EMP SA w drodze objęcia nowo wyemitowanych akcji spółki przez Skarb Państwa, który tym samym stał się większościowym akcjonariuszem. 16 stycznia 2023 r. Skarb Państwa ponownie objął akcje Spółki nowej emisji w zamian za wkład pieniężny. Kapitał zakładowy wynosi w tej chwili blisko 535 mln zł. To dość duża suma, choć o wiele za mała, by wybudować za nią fabrykę samochodów, kupić odpowiednią technologię i linie produkcyjne, przeprowadzić analizę rynku, wypromować nową markę. Dość powiedzieć, iż Volkswagen planuje zainwestować w produkcję samochodów elektrycznych do roku 2027 122 mld euro.

Dyrektorem Generalnym spółki został w 2018 roku Piotr Zaremba. Karierę zawodową rozpoczynał w administracji publicznej. W latach 2011-2015 pracował na stanowisku głównego specjalista w Departamencie Innowacji i Rozwoju Przemysłu Ministerstwa Gospodarki. Ukończył politologię oraz Krajową Szkołę Administracji Publicznej. W swym oficjalnym życiorysie podkreśla, iż jest ekspertem od spraw energetyki i klimatu, ale nie miał żadnego doświadczenia w kierowaniu dużymi zespołami ani w realizacji dużych projektów. Żadna duża prywatna korporacja nie zatrudniłaby na stanowisku dyrektora wykonawczego osoby z takimi kwalifikacjami.

W wywiadzie radiowym pytany o to, dlaczego klienci wybiorą produkowaną przez EMP SA Izerę, a nie którąś ze znanych marek Zaremba podał dwie przewagi konkurencyjne. Po pierwsze, Izera będzie ładniejsza od samochodów znanych koncernów, a po drugie, samochód będzie produkowany na polski rynek, który dla zagranicznych korporacji jest mało interesujący i stanowi tylko 1 proc. globalnej sprzedaży samochodów. Ani słowa o strategii marketingowej, kosztach produkcji, kanałach dystrybucji.

Po ubiegłorocznych wyborach projekt został przejęty przez nowy rząd i im szybciej zostanie zakończony, tym lepiej.

Historia rdzewiejącej stępki

Odbudowa przemysłu stoczniowego, który w Polsce znalazł się w zapaści, była jedną z obietnic PiS. Zająć się tym miały państwowe spółki. Politycy PiS nie przejęli się też tym, iż państwo przez lata próbowało reanimować stocznie, które skądinąd upaństwowiło na początku XXI wieku. Założona w 2002 roku przez skarb państwa, a konkretnie przez państwową Agencję Rozwoju Przemysłu Stocznia Szczecińska Nowa zbankrutowała po siedmiu latach. Każdy rok kończyła stratą, mimo iż gdy powstawała, nie była obciążona długami swojej poprzedniczki – Porty Holding, która upadła w 2002 roku. Stocznia Szczecińska Nowa stale potrzebowała pomocy państwa (np. umarzania zobowiązań podatkowych) i w końcu została w 2009 roku zlikwidowana, gdyż Komisja Europejska na szczęście nie zgodziła się na dalsze jej dotowanie z kieszeni podatników.

Budowa promów dla państwowych armatorów – Polskiej Żeglugi Bałtyckiej i Polskiej Żeglugi Morskiej – miała być jednym z flagowych projektów Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju. Mateusz Morawiecki nazwał go projektem „Batory”.

W czerwcu 2017 roku na pochylni Wulkan Nowy odbyło się położenie stępki pod budowę promu pasażersko-samochodowego, który zamówiła Polska Żegluga Bałtycka. Wykonawcą miała być Morska Stocznia Remontowa „Gryfia”, która w tym celu zamierzała wykorzystać infrastrukturę dawnej stoczni szczecińskiej, w tym pochylnię. Pochylnią zarządza Szczeciński Park Przemysłowy, też spółka państwowa. Odradzanie przemysłu stoczniowego miało się dokonać poza mechanizmem rynkowym. Zamawiać miały państwowe spółki, wykonywać państwowe stocznie, a finansowania dostarczać państwowe banki i fundusze.

Rząd okazał się tak nieudolny, iż projekt w ogóle nie ruszył, podobnie jak budowa samochodów elektrycznych. Było to szczęście w nieszczęściu, bo dzięki temu poniesione straty liczono w milionach, ale nie w miliardach złotych.

Państwo jest złym biznesmenem

Państwo nie potrafi adekwatnie ocenić, w co należy inwestować. Podejmując decyzje inwestycyjne, kieruje się kryteriami pozaekonomicznymi – często mitami lub sentymentami polityków. Tak było w przypadku fabryki samochodów elektrycznych, które miały być symbolem nowoczesności, i w przypadku stoczni, których odbudowa miała pokazać, iż Polska jest morską potęgą. W efekcie zmarnotrawione zostały zasoby, które mogłyby być wykorzystane przez prywatne firmy z korzyścią dla gospodarki i społeczeństwa.

Kadry zarządzające firmami sektora publicznego dobierane są według kryteriów politycznych lub dzięki powiązaniom nieformalnym z osobami sprawującymi władzę, a nie kryteriów kompetencyjnych. W Polsce zjawisko to jest doskonale znane i przybiera formę „karuzeli stanowisk”. Każda zmiana polityczna pociąga za sobą lawinę zmian kadrowych w firmach kontrolowanych przez państwo.

Problemem w zarządzaniu państwowymi firmami jest znany w teorii zarządzania konflikt między Pryncypałem (w tym wypadku rządem) a Agentem, czyli zarządem spółki. Mówiąc prościej, zarządzający korporacją lub inną dużą strukturą Agent realizuje własne cele, które niekoniecznie są zgodne z celami właściciela. W skrajnych wypadkach wyprowadza na własne konto pieniądze, zawierając niekorzystne kontrakty lub kupując usługi, maszyny czy półprodukty od powiązanych ze sobą firm. Może też podejmować decyzje nadmiernie ryzykowne lub zbyt ostrożne, które w efekcie obniżają zyski lub przynoszą straty. W dużych organizacjach te problemy występują na wielu szczeblach zarządzania.

W prywatnych korporacjach potencjalny konflikt między Agentem i Pryncypałem jest rozwiązywany poprzez odpowiedni dobór kadr, a także system bodźców. Agentowi nie opłaca się działać na szkodę Pryncypała, gdyż jest wystarczająco dobrze opłacany, a ewentualny skandal związany z oszustwami kończy jego karierę. W państwowym przedsiębiorstwie znacznie trudniej jest stworzyć taki system, zwłaszcza gdy cele Pryncypała (ministra, rządu) są niejasne i wielorakie.

Celem podstawowym przedsiębiorstwa państwowego nie jest maksymalizacja zysku. Politycy PiS mówili otwarcie (a politycy innych ugrupowań prawdopodobnie po cichu przyznawali im rację), iż zarządy przedsiębiorstw mają realizować politykę rządu. Polityka ta nie jest jasno określona i w gruncie rzeczy chodzi o to, by zarządy państwowych firm wykonywały to, co nakazują politycy. Gdy brakuje jasno określonego celu, a menadżerowie są oceniani według kryteriów politycznych, tworzy to warunki do przechwytywania przez Agentów nienależnych korzyści. W hutach, zanim zostały sprywatyzowane w 2003 roku, nieustanną bolączką był system rabatów stosowanych przy sprzedaży produktów stalowych. System był nieprzejrzysty i w rzeczywistości część rabatów trafiała do sprzedawców.

W stoczniach dużym problemem jest wycena kontraktu. Wymaga ona dużych umiejętności, których prawdopodobnie nie posiadają mianowani przez PiS menadżerowie. Zdarza się, iż stocznia, aby wygrać przetarg na budowę statku, przedstawia zbyt niską cenę i w efekcie ponowi straty.

Zawodność państwa w sprawowaniu funkcji właścicielskiej przejawia się także w miękkim finansowaniu przedsiębiorstw państwowych, co sprawia, iż podmioty te nie zachowują się efektywnie i nie są dostatecznie innowacyjne. Nieefektywne przedsiębiorstwa nie upadają, ale korzystają z państwowej pomocy. Najbardziej widocznym tego przykładem jest górnictwo węgla kamiennego w Polsce – trwale nierentowne i wspomagane przez państwo na wiele sposobów.

Politycy podnoszą koszty gospodarowania

Ingerencja polityków w bieżące funkcjonowanie państwowego przedsiębiorstwa zwiększa jego koszty i obniża rentowność. Zatrudniane są osoby wskazane przez polityków, czasami zupełnie nieprzydatne, przedsiębiorstwo kupuje materiały, a zwłaszcza usługi od firm wskazanych przez polityków. Czasami finansuje w ten sposób partie, czasami po prostu konkretne osoby.

William W. Lewis, były dyrektor McKinsey Global Institute, w książce „Potęga wydajności” podaje przykład, który pozornie przeczy twierdzeniu, iż państwo nie potrafi zbudować dobrze działających zakładów przemysłowych. W 1964 r. powstał w Korei Południowej koncern stalowy POSCO (Pohang Iron & Steel Company), którego właścicielem aż do 2000 r. było państwo i który w pewnym momencie stał się najbardziej wydajnym zakładem na świecie w swojej branży. POSCO skutecznie konkurowało z innymi stalowniami na rynkach światowych. Stalownie zbudowali japońscy specjaliści, którzy przeszkolili pracowników i koreańskich menedżerów. Od 1961 roku do 1980 Korea Południowa była wojskową dyktaturą. Koncernem POSCO kierował gen. Taejoon Park, który na samym początku zastrzegł dla swej firmy trzy przywileje – brak wpływu administracji państwowej na zakup sprzętu, towarów i usług, brak wpływu rządu na politykę personalną i wyłączenie koncernu z kontrybucji na rzecz świata polityki. Pozycja Parka w oligarchii wojskowo-politycznej była na tyle silna (podobnie jak jego charakter i uczciwość), iż urzędnicy pozostawili przez lata jego koncern w spokoju. Ale inne państwowe firmy – nie tylko w Korei – na takie warunki nie mogą liczyć.

Witold Gadomski – dziennikarz, publicysta „Gazety Wyborczej”

Artykuł jest częścią cyklu Fundacji Wolności Gospodarczej „Okiem Liberała” i ukazał się również na stronie Wyborcza.pl.


Idź do oryginalnego materiału