Zgodnie z przewidywaniami, po częściowych wyborach do amerykańskiego Kongresu, tzw. midterms, demokratom udało się utrzymać większość w Senacie, ale stracili Izbę Reprezentantów na rzecz republikanów. Dla administracji prezydenta Joe Bidena oznacza to, iż wprawdzie nie będzie on miał względnego komfortu we wdrażaniu założeń swojej polityki energetycznej i klimatycznej jak dotychczas, ale nie można też mówić, iż przeciw sobie będzie miał cały Kongres. Jakich kolejnych kroków i kierunków można się zatem spodziewać za wielką wodą? – pisze Michał Perzyński, redaktor BiznesAlert.pl.
Midterms za nami
Chociaż liczenie głosów w dalszym ciągu trwa i nie jest jasne jak dokładnie będzie wyglądać podział miejsc w amerykańskim Kongresie po wyborach, to wiemy już, iż po wygranej demokratów w stanie Nevada utrzymają 50 miejsc w Senacie, co przy rozstrzygającym głosie spikerki tej izby, czyli wiceprezydent Kamali Harris, w praktyce oznacza zwycięstwo na tym polu. Wiemy też, iż republikanie zdobędą co najmniej 218 miejsc w Izbie Reprezentantów, czyli większość. Nie może być zatem mowy o „czerwonej fali”, ale zmieni to dotychczasową politykę prezydenta Bidena w obszarze energetyki i klimatu.
Transformacja energetyczna i polityka klimatyczna były jednymi z głównych tematów kampanii wyborczej – szczególnie ze strony republikanów, którzy z dużym natężeniem krytykowali dotychczasowe działania administracji prezydenta w tym obszarze. Na przykład członkini Izby Reprezentantów Cathy McMorris Rodgers, republikanka ze stanu Waszyngton, która prawdopodobnie może zostać przewodniczącą Komisji ds. Energii i Handlu, (jednej z ważniejszych w całym Kongresie), przed wyborami na wiecach wyborczych obiecywała „pociągnąć do odpowiedzialności” tych, którzy „zamknęli amerykańską energetykę”. Niemniej trzeba zaznaczyć, iż wynik republikanów był stosunkowo słaby – to najsłabszy od 20 lat wynik partii pozostającej w opozycji. Dlatego branża energetyki odnawialnej oraz zwolennicy przyspieszenia transformacji energetycznej zgodnie z planem administracji Bidena są raczej spokojni o polityczną przyszłość, ponieważ wygląda na to, iż prawica nie będzie w stanie zatrzymać proklimatycznych choćby po przejęciu Izby Reprezentantów. Z drugiej strony komentatorzy polityczni w Stanach Zjednoczonych zwracają uwagę, iż ten szczególny układ sił, czyli Senat i Biały Dom w rękach demokratów i republikańska Izba Reprezentantów może zmusić obie strony do współpracy.
Ciężko jednak przewidzieć, czy rzeczywiście tak się stanie, ponieważ branża gazowo-naftowa, której interesy tradycyjnie reprezentuje Partia Republikańska, naciska na zmiany w prawie federalnym, które przyspieszyłyby proces zatwierdzania dużych projektów infrastruktury energetycznej, a to z kolei mogłoby na dziesięciolecia zablokować walkę z emisjami gazów cieplarnianych. Z pewnością nie będą chcieli na to przystać demokraci, z kolei w tak podzielonym Kongresie również republikanie nie będą w stanie efektywnie forsować swoich postulatów. Optymiści po stronie demokratycznej mówią, iż sytuacja taka pokazuje, iż jedna z głównych obietnic wyborczych Joe Bidena, czyli ograniczenie emisji CO2 Stanów Zjednoczonych o 50 procent, przez cały czas jest możliwa do realizacji. Sam prezydent Biden poświęcił sprawom klimatu sporo uwagi na konferencji prasowej podsumowującej wybory do Kongresu. Podkreślił on, iż w kwestiach tych nie pozwoli sobie na kompromis: – Nie zamierzam odstąpić od historycznych zobowiązań, które właśnie podjęliśmy, aby stawić czoła kryzysowi klimatycznemu – zapewnił.
Perzyński: Republikanie mogą hamować amerykańską transformację i wsparcie Ukrainy
Deklaracje nieustępliwości Bidena w polityce klimatycznej to jedno, inną kwestią są jego niejednoznaczne stosunki z branżą gazową. Ta zaczęła się rozwijać jeszcze za prezydentury Baracka Obamy, gdy Biden był jeszcze wiceprezydentem, jej rozkwit miał miejsce za kadencji Donalda Trumpa, a teraz, pomimo głośnych zapowiedzi, silny sektor gazowy leży w głębokim interesie Stanów Zjednoczonych. Handel skroplonym gazem ziemnym stał się jednym z głównych narzędzi polityki zagranicznej Bidena chociażby dlatego, iż w najtrudniejszym momencie odcięcia dostaw surowca z Rosji w związku z jej inwazją na Ukrainę, amerykański eksport pozwolił w dużym stopniu zaspokoić potrzeby Unii Europejskiej. Dość przypomnieć, iż Stany Zjednoczone stały się największym na świecie eksporterem gazu ziemnego, zwiększając dostawy o 12 procent. Branża LNG przyczyniła się zatem do spełniania celów amerykańskiej gry geopolitycznej, ale w zamian nie dostała od Białego Domu tego, na czym jej zależało – Agencja Ochrony Środowiska we wrześniu odrzuciła wniosek Cheniere Energy o zwolnienie z przepisów dotyczących niebezpiecznych zanieczyszczeń, co ochłodziło stosunki administracji z tym sektorem. Z pewnością będą chcieli to wykorzystać republikanie – już teraz słychać komentarze, iż w zamian za wsparcie militarne, humanitarne i finansowe dla Ukrainy, które przecież idzie w dziesiątki miliardów dolarów, prawica będzie chciała przepchnąć szereg regulacji korzystnych dla nafciarzy i gazowników, na przykład poluzowanie norm środowiskowych czy ułatwienie pozyskiwania pozwoleń na budowę nowych terminali eksportowych. Dość przypomnieć słowa lidera mniejszości republikańskiej w Izbie, który po zaprzysiężeniu nowych kongresmenów najpewniej zostanie jej spikerem, iż Amerykanie nie powinni „w ciemno” popierać Ukrainy – być może nie chodzi tu o prorosyjskie sympatie niektórych polityków i wyborców prawicy, ale raczej, iż wspieranie Kijowa może odbywać się dalej pod warunkiem wprowadzania korzystnych rozwiązań dla branży paliw kopalnych.
To wszystko jeszcze nie oddaje pełni skomplikowanego stosunku demokratów do gazu jako sektora gospodarki i jako paliwa. Również po ich stronie są głosy, iż chociaż jest to paliwo kopalne, to przy spalaniu emituje o połowę mniej CO2 niż elektrownie opalane węglem, dlatego w amerykańskich warunkach, gdzie praktycznie całe zapotrzebowanie może być zaspokajane ze źródeł krajowych, jest to pewne rozwiązanie przejściowe w transformacji energetycznej. Tym samym argumentem można poprzeć dalszy eksport LNG, przede wszystkim do Europy. Taki punkt widzenia popiera demokratyczny senator John Mancin z Wirginii, który do niedawna w podzielonym niemalże na pół Senacie zręcznie lawirował pomiędzy swoją partią a republikanami, jeżeli chodzi o wyznaczanie kierunków polityki klimatycznej.
Szczególnie wrażliwą kwestią w Kongresie, w którym republikanie dominują w Izbie Reprezentantów, a demokraci w Senacie, będzie międzynarodowa pomoc w zakresie zmian klimatycznych. Problem polega na tym, iż jest to rzecz dość niepopularna w Ameryce, i żadna z partii nie posiada znaczącego elektoratu, który zabiegałby o zwiększenie pomocy dla państw rozwijających się, by te mogły lepiej przechodzić przez transformację energetyczną, a to przecież jest jednym z tematów szczytu klimatycznego COP27. Stany Zjednoczone nigdy nie wywiązały się ze zobowiązań w tym zakresie podjętych za czasów Obamy.
USA obiecują Polsce specjalne relacje przy atomie. Zapraszają firmy polskie
To nie wszystko
Nie można zapomnieć, iż równolegle z wyborami do Kongresu odbywały się też wybory władz stanowych. Ma to duże znaczenie, ponieważ stany mają znaczną niezależność, jeżeli chodzi o kwestie transformacji energetycznej. Było to widoczne w momencie, gdy były prezydent Donald Trump podjął decyzję o wycofaniu Stanów Zjednoczonych z porozumienia paryskiego. Wtedy to poszczególne stany decydowały o inwestycjach w odnawialne źródła energii czy elektromobilność niezależnie od tego, co działo się w Waszyngtonie. Dlatego też tak i w tym przypadku należy się spodziewać, iż chociaż forsowanie proklimatycznych ustaw administracji Bidena będzie trudniejsze niż przed wyborami (chociaż nie niemożliwe), to lokalna Ameryka i tak będzie szła ścieżką transformacji – czy to ze względu na troskę o środowisko, czy na własne portfele.