Ten rok miał być inny niż wszystkie i stanąć pod znakiem zwolnienia biegu. Najpierw w lutym rozstałem się z drugim pracodawcą (z przyczyn leżących po jego stronie), później rozwinąłem moją małą dg, aby w lipcu zarobić sporo na zapas. A w sierpniu podjąłem radykalną decyzję – sześciotygodniowy urlop. I wprowadziłem ją w życie.
W pierwszym tygodniu sierpnia HR rozesłał „listę wstydu” czyli zestawienie pracowników, którzy mają najwięcej zaległego urlopu. Zajmowałem na niej zaszczytne drugie miejsce w 50-osobowym dziale. Moja liczba wynosiła 29. Pierwsze miejsce dzierżył niepodzielnie mój kumpel z wynikiem… 170 dni, co oznacza, iż od 2020 r. był na urlopie 5 dni. Trzeci na podium nie przekraczał 10. Pismo przypominające utrzymano w ostrym tonie – pracodawcy grożą mandaty, trzeba pilnie wykorzystać do końca września. I wtedy właśnie wpadłem na szatański pomysł. A gdyby przedłużyć zaplanowane 2 tygodnie do 6. Szef, wystraszony przez HR-ówki wizją kar, zgodził się bez dyskusji. No i stało się: ostatni dzień w biurze 14 sierpnia, kolejny 30 września. Została mi tylko firma i to w ograniczonym zakresie.
Pierwsze dwa tygodnie: Macedonia. Tutaj wszystko miało być proste: wyłączona komórka (kontakt tylko przez komunikatory i maila), nie zabierałem komputera (wyłącznie komórka z klawiaturą). Efekt? 3 kontakty z pracy (okazało się, iż przed moim wyjazdem rozpoczęto duży projekt, no i robotę, którą w zamierzeniu miałem wykonać w dwuosobowej grupie, rozdzielono na nastu pracowników), nie dłuższe niż 3 minuty. W firmie – średnio 1 godzina dziennie i wyrobione 3500 zł (co oznacza, iż gdybym pracował 30 godzin w miesiącu – zarobię 7000 zł). Tak można żyć. Wakacje i wrażenia opisałem dokładnie wcześnie. Stąd na tym kończę.
Wrzesień. Do domu wróciłem 29 sierpnia i 2 dni dochodziłem do siebie (nieprzespana noc w drodze, zmiany temperatur itp.). Nadszedł początek września. Tutaj już byłem na miejscu, firma musiała działać. Pomimo tego zauważyłem u siebie znaczne zwolnienie tempa. Dlaczego? Powodów miałem 5.
- Dowolne godziny pobudek.
- Czas dla siebie i na hobby.
- Wieś.
- Wizyty towarzyskie.
- Brak regularnych godzin spędzonych w pracy i na dojazdach.
Pobudki. Z budzikiem wstawałem może 3 razy – gdy miałem jakiś ranny wyjazd. Organizm dawał radę zregenerować się, budząc się naturalnie. Nie, żebym spał do południa. Z reguły było to 5-9 godzin, ale pomimo tego chodziłem wypoczęty. Już wiem, jak żyją freelancerzy. I też tak chcę. W efekcie cały tydzień wyglądał jak weekend. Lubię to.
`Czas dla siebie i na hobby. Kiedy nie grozi `Ci` praca 8h dziennie, do której trzeba dodać godzinę szykowania, drugą na dojście i powrót i trzecią na dekompresję, dzień znacznie się wydłuża. Nic dziwnego. Szykujemy się bez stresu, bo nic nas nie goni. W takich okolicznościach, pracując dziennie ok. 2-3 godzin, choćby tego nie odczuwałem. Nic dziwnego, siedziałem przed kompem w domu lub ogrodzie, a nie w biurze. Wreszcie 3 godziny to nie 9 (z drogą).
I ten odzyskany czas wykorzystywałem rozsądnie. 2 koncerty (z dojazdem do Warszawy), przy okazji spotkań z klientami. Przeczytanych sporo książek, kilkanaście szkiców artykułów na blogu. Naprawione rzeczy, remonty. A to wszystko w miesiąc i pomimo realizacji różnych ról (w tym działalności firmowej).
Wieś. Z 29 dni września, 10 spędziłem na wsi. Mówi samo za siebie. `Gdybym pracował na 100% (czyli także etatowo), może liczba zgodziłaby się, ale w innych warunkach: rano szybka godzina w murach i powrót ok. 17. A o 19 zapadał już zmrok. Czyli efektywnie 2 godziny.
Wykonałem ogrom prac ogrodniczych. zamontowałem nowy prysznic.
Wreszcie na wsi, pracowałem też firmowo. Szybki internet zdecydowanie to ułatwiał. Gdybym pracował etatowo – nie do zrobienia.
Wizyty towarzyskie. Licząc tylko te wyjazdowe – dwie. 3 dni w u przyjaciół w górach, 3 dni w Wielkopolsce. Ponownie, przy etacie wymagałyby wzięcia sobie wolnego. Do tego kilka spotkań na miejscu.
Brak regularnych godzin spędzonych w pracy i na dojazdach. Tu już choćby nie chodzi o czas (ale odzyskane 27 godzin tygodniowo, daje ok. 100 godzin miesięcznie), ale o powtarzalność każdej doby. U przedsiębiorcy w branży usług, każda jest inna. A u pracownika, nie.
Dlatego zamiast 9 godzin od rana do 16-17, tracąc większą część dnia i światła słonecznego, pracowałem, nie dość, iż mniej, ale jeszcze zupełnie inaczej. Np. 7-11, 13-15, a potem 17-19. W niektóre dni od 5 do 8, w inne od 21-24. Mózg nie popada w rutynę. Gadzi mózg nie jest drażniony dojazdami. Wszystko działa jak należy. Dość powiedzieć, iż poza bieżącymi wreszcie wziąłem się za wykonanie zadań odkładanych od 2-3 miesięcy. Dużych projektów, od których odrzucała mnie perspektywa czasowa i codzienne zmęczenie. Mogłem poświęcić się im w 100%.
Liczba przepracowanych firmowo godzin – 30 godzin w miesiącu, wcale nie była większa niż zwykle, a choćby mniejsza, więc faktycznie – przebywałem na urlopie. Bo chyba można za taki uznać czas, gdy pracujemy średnio 2 godziny/dzień roboczy, albo 10 godzin tygodniowo. W te 30 godzin zarobiłem tyle, ile w biurze przez miesiąc.
Wnioski. Sześciotygodniowy eksperyment pozwolił nieco wyrównać oddech. Dał czas na odpoczynek i refleksję. No i sporo analizowałem i liczyłem. Główny wniosek brzmi: więcej takich urlopów, w najgorszym dla Polaka czasie, czyli w zimie. W przyszłym roku nie czekam na sierpień-wrzesień, tylko startuję wcześniej.
Potem w lipcu-sierpniu 2 tygodnie na Macedonię i w listopadzie (znowu krótki dzień 3 tygodnie do sanatorium).
I najważniejsze, do wiosny do jesieni na wsi (żona wycofała się z deklaracji). I właśnie w wsią związanych jest kilka moich szalonych pomysłów.
Docelowo – po zwolnieniu z pracy (planują cięcie kosztów, czyli 6-miesięczna odprawa), nie szukam kolejnej. Przeżyję za dochody firmowe plus odsetki plus moje różne dziwne pomysły związane z wsią. Kiedy to nastąpi? Nie wie nikt. Mój przełożony puścił już wstępny sygnał, iż etatowcy kosztują go 2 mln, a firma zewnętrzna zrobi to samo za 1 mln, czyli analizy trwają. Jestem jednym z niewielu (poza pracownikami w okresie ochronnym), który nie płacze. Znając dynamikę sytuacji (bezwładność dużych firm) został mi mniej-więcej rok. Zamierzam wykorzystać go do maksimum, na zbudowanie portfolio własnych klientów. I faktyczne życie na luzie, z pracą umysłową na poziomie 2 godzin dziennie.