Polacy biednieją

1 rok temu

Po raz pierwszy od dawna widzimy spadek płac realnych


Dr Marcin Wroński – ekonomista ze Szkoły Głównej Handlowej. Wykłada politykę gospodarczą, mikroekonomię oraz makroekonomię. Bada nierówności ekonomiczne. Współpracował z prof. Thomasem Pikettym. Konsultant Banku Światowego.


Według globalnych badań Ipsos z października Polacy boją się inflacji choćby bardziej niż Turcy i Argentyńczycy. Ten fakt więcej mówi o kondycji polskiej gospodarki czy raczej o złych nastrojach społecznych?
– Obywatele Turcji czy Argentyny zdążyli już się przyzwyczaić do wysokiej inflacji, podczas gdy do Polski wróciła ona po 20 latach. Czym innym jest też sam wskaźnik inflacji, a czym innym siła nabywcza płacy. Dopóki tempo wzrostu płac dorównywało wzrostowi cen, sytuacja była inna. Dziś wiemy, iż wzrost przeciętnego wynagrodzenia jest niższy od inflacji o 4-5 pkt proc. Mówiąc wprost, Polacy po raz pierwszy od lat biednieją. Nic więc dziwnego, iż tym się martwią.

Ale czy jest aż tak źle, iż uzasadnia to największy na świecie lęk?
– Grozi nam recesja, choćby jeżeli będzie ona dość krótka i płytka. Ale dla 90% społeczeństwa ważniejsze od spadku produktu krajowego brutto jest coś innego: wartość realnych wynagrodzeń. A realne wynagrodzenia już spadają.

Dlaczego w naszej części Europy – weźmy razem kraje bałtyckie, Polskę, naszych sąsiadów z Grupy Wyszehradzkiej – ten problem jest dużo ostrzejszy niż na Zachodzie Europy?
– Kraje naszego regionu zostały szczególnie mocno dotknięte wzrostem cen energii. Państwa bałtyckie są dodatkowo mocniej powiązane z gospodarką rosyjską. We Francji, gdzie kluczową rolę w energetyce odgrywa atom, inflacja wynosi 7%. W państwach bałtyckich i na Węgrzech 20-22%.

Szczególnie gwałtownie drożeje też żywność. Biedniejsze społeczeństwa więcej wydają na artykuły spożywcze oraz tytoń i alkohol. W koszyku inflacyjnym GUS żywność i napoje bezalkoholowe to 27% całości, alkohol i wyroby tytoniowe – kolejne 6%. A w strefie euro wszystko to razem składa się na 21%. To także tłumaczy, dlaczego społeczeństwa Europy Środkowo-Wschodniej są bardziej narażone na impuls inflacyjny.

Jednak w badaniach tej samej pracowni również 80% Polaków jako główną przyczynę inflacji wskazuje błędną politykę rządu. Jeszcze gorzej jest w Wielkiej Brytanii, ale temu – obserwując kolejne dymisje premierów – się nie dziwię. Kto jednak ma rację? Polacy mówiący, iż za inflację odpowiadają Kaczyński i Morawiecki, czy dr Wroński, który przekonuje, iż chodzi tu o czynniki zewnętrzne?
– Bardzo interesujące badania, oparte na tym samym pytaniu, zrobiło CBOS. Okazało się, iż skłonność do winienia za inflację rządu lub czynników zewnętrznych jest powiązana z poglądami politycznymi.

Oczywiście!
– Wyborcy koalicji rządzącej dużo częściej niż wyborcy opozycji uważali, iż mamy do czynienia z putinflacją. 70% sympatyków rządu odpowiadało, iż chodzi o czynniki zewnętrzne, a 80% wyborców opozycji czy widzów TVN twierdziło, iż winna jest polityka rządu. Pośrodku byli widzowie Polsatu, których odpowiedzi rozkładały się po równo. Jednak badanie, które przywołujesz, pokazuje, iż tendencja się zmienia i z biegiem czasu przybywa osób, których zdaniem odpowiedzialność za inflację ponosi rząd. Choć ja bym wprowadził jeszcze rozgraniczenie między rządem i Narodowym Bankiem Polski.

A jak te proporcje wyglądają twoim zdaniem?
– W przypadku gospodarki amerykańskiej czy w odniesieniu do strefy euro mamy to dość dokładnie policzone. Są badania, które wskazują na podział 50:50 – połowa inflacji napędzana przez czynniki krajowe, połowa z zewnątrz. Ale załóżmy, iż podobnie jest w przypadku Polski. To by oznaczało, iż choćby jeżeli czynniki krajowe odpowiadają za połowę inflacji, a więc 9% – i tak jesteśmy daleko od celu inflacyjnego NBP, który wynosi 2,5% z dopuszczalnym odchyleniem 1%, czyli maksymalny cel to 3,5%.

Odpowiedzialność zatem leży także po stronie prezesa Glapińskiego?
– Tak, sam NBP nie jest bez winy. Ekonomiści postrzegają inflację jako pewnego rodzaju samospełniającą się przepowiednię – jeżeli ludzie spodziewają się podwyżek cen, to ceny najprawdopodobniej wzrosną. Odpowiedzialny bank centralny powinien sprawnie zarządzać oczekiwaniami inflacyjnymi. To znaczy przekonać społeczeństwo, iż inflacja nie będzie wysoka, bo bank o to zadba. Niestety, wszyscy widzieliśmy konferencje prasowe prof. Adama Glapińskiego, prezesa NBP, i ich skutek dla poziomu zaufania do banku.

No i ostatnia rzecz, jeżeli chodzi o krajowe przyczyny inflacji, to tarcze antykryzysowe w czasach pandemii COVID-19, o których dziś wiemy, iż były zbyt hojne i być może przestrzelone względem realnych potrzeb.

Ale wiemy to teraz. Polskie tarcze w relacji do PKB istotnie należały do najwyższych w państwach rozwiniętych. Natomiast krytyka opozycji szła w trakcie pandemii w przeciwnym kierunku: pomoc rządowa jest za mała, tarcze wprowadzono późno i są dziurawe…
– Racja, łatwo oceniać to po fakcie. Wtedy nie mieliśmy podobnej wiedzy ani, prawdę mówiąc, nikt nie chciał, by te tarcze były bardziej oszczędne lub obwarowane bardziej restrykcyjnymi warunkami. Odwrotnie, była olbrzymia presja na to, aby wsparcie było jeszcze większe.

Obóz, nazwijmy go umownie, liberalny ma bardzo jednoznaczne recepty na inflację: podnosić stopy procentowe, ciąć wydatki, redukować socjal i zacisnąć pasa.

A co z wami, ekonomistami drugiej strony?
– Mogę się wypowiadać nie w imieniu jakiejś szerszej grupy, ale jedynie za siebie. I nie bagatelizuję konieczności podnoszenia stóp procentowych. Można się spierać, czy cykl podwyżek NBP był adekwatny, czy należało zacząć go wcześniej, czy powinny być bardziej drastyczne. Ale koniec końców, tu zgadzam się z intencją twojego pytania, samo manipulowanie stopami będzie miało ograniczony skutek. A przecież nie brakuje i takich głosów, które przekonują, iż stopy procentowe powinny dorównać inflacji. Choć ostatecznie prawie nikt na poważnie tego nie rozważa.

Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 50/2022, dostępnym również w wydaniu elektronicznym.

Fot. Krzysztof Żuczkowski

Idź do oryginalnego materiału