Problemy amerykańskich uczelni. Oskarżenia o antysemityzm, w tle duże pieniądze

9 miesięcy temu

Według pań rektor trójki renomowanych amerykańskich uczelni, wzywanie do ludobójstwa Żydów nie musi stanowić złamania regulaminu uczelni i „zależy od kontekstu”. Powiedziały one to przed kongresową komisją, na posiedzeniu której tłumaczyły się ze wzrostu zjawisk antysemickich na kampusach. Wywołało to oczywisty szok i falę potępienia, jednak w istocie – nie powinna stanowić żadnego zaskoczenia. Jest to bowiem tylko najnowszy objaw dużo głębszego problemu.

Wyższe uczelnie w USA nie mają ostatnio najlepszej passy – i dotyczy to zwłaszcza tych najbardziej prestiżowych (przynajmniej do niedawna). Ostatnia runda kłopotów i kontrowersji z nimi związanych – bo bynajmniej nie kontrowersje jako takie – zaczęła się dwa dni temu.

Na przesłuchaniu przed komisją Izby Reprezentantów zjawili się rektorzy Uniwersytetu Harvarda, Uniwersytetu Pensylwanii (UPenn) oraz Instytutu Technologii Massachusetts (MIT). Zostali oni wezwani w sprawie szeregu incydentów o charakterze antysemickim, które wystąpiły na tych uczelniach. Propalestyńsko nastawieni studenci oraz organizacje mieli się dopuszczać wyzwisk, prześladowań oraz fizycznych ataków na osoby uznawane za Żydów.

Standardy uczelni

W toku przesłuchania kongresmeni zapytali trójkę rektorów – Claudine Gay (Harvard), Sally Kornbluth (MIT) i Liz Magill (UPenn) – o szereg zapalnych problemów, takich jak wezwania do „intifady w Ameryce” czy wszechogarniający brak wolności słowa na uczelni (pierwszy problem wytłumaczono przy tym… wolnością słowa, drugi zaś dbaniem o różnorodność i inkluzywność).

Największe jednak trzęsienie ziemi wywołało – zadane po kolei wszystkim – pytanie, „czy wzywanie do ludobójstwa Żydów łamie standardy waszej uczelni?” I wszystkie trzy panie rektor po kolei odpowiedziały, że, i owszem, propalestyńscy studenci wznosili takie hasła, ale nie spotkały ich za to konsekwencje. To bowiem, czy wzywanie do ludobójstwa jest zakazane przez standardy uczelni, „zależy od kontekstu”.

The presidents of @Harvard, @MIT, and @Penn were all asked the following question under oath at today’s congressional hearing on antisemitism:

Does calling for the genocide of Jews violate [your university’s] code of conduct or rules regarding bullying or harassment?

The… pic.twitter.com/eVlPCHMcVZ

— Bill Ackman (@BillAckman) December 5, 2023

To, przypomnijmy, w przypadku uczelni, które niejednokrotnie wyrzucały ze studiów studentów za tak „poważne” rzeczy, jak udostępnienie niewrażliwych (czytaj: kpiących nie z tej grupy społecznej, której powinny) memów czy opinie wyrażane w internecie dekadę wcześniej w szkole podstawowej. To samo dotyczyło kadry naukowej. Uzasadniano to oczywiście polityką „zera tolerancji dla dyskryminacji”.

Powiedzieć, iż stanowiło to publiczny szok – zwłaszcza pośród grona donatorów/absolwentów, których darowizny są dla uczelni w USA bardzo istotną częścią budżetu – to nic nie powiedzieć. Pikantności dodaje sprawie fakt, iż w grupie owych donatorów jest proporcjonalnie sporo osób pochodzenia żydowskiego. Reakcje były logiczne – niektórzy bądź to zagrozili, bądź od razu zadeklarowali wstrzymanie darowizn lub cofnięcie już poczynionych.

Ross Stevens, CEO of Stone Ridge Asset Management, is withdrawing a gift worth $100 million from @Penn:

“Mr. Stevens and Stone Ridge are appalled by the University's stance on antisemitism on campus. Its permissive approach to hate speech calling for violence against Jews and… pic.twitter.com/SJ5p7VNHlD

— Steve McGuire (@sfmcguire79) December 7, 2023

Swoją rezygnację ogłosił też prominentny członek harvardzkiego komitetu ds. przeciwdziałania antysemityzmowi, David Wolpe. Poinformował on, iż poglądy rektor i administracji są dla niego nieakceptowalne, zaś praca komitetu w tych warunkach nie ma sensu. Służy bowiem jako tzw. listek figowy dla władz uczelni, by te mogły pokazać, iż walczą z antysemityzmem, podczas gdy realnie tolerują działalność organizacji antysemickich oraz kolportowanie takich idei.

Żadnej inkluzywności dla wrogów inkluzywności!

Był to z pewnością szok – choć, w istocie, nie powinien nim być. Zjawiska stanowiące tak rażące zaskoczenie są bowiem obserwowane od lat – tyle, iż dotyczyły innych grup etnicznych i wyznaniowych, i nie doczekały się tak jaskrawego przedstawienia medialnego.

Rzecz bowiem w tym, iż uczelnie – wbrew zarówno deklarowanej misji, jak i wymogom prawnym – od lat uchodzą w USA za miejsca, które jak najgorzej chronią wolność wyrażania poglądów. A ściślej – poglądy postępowe są tam chronione, jednak wszystkie inne – już nie.

Wiele uczelni – zwłaszcza tych liberalnych – uchodziło za miejsca przesiąknięte progresywnymi teoriami nie tylko w programie nauczania, ale także w działaniu uczelnianej administracji. Zgodnie z dominującymi tam, „krytycznymi” i „intersekcjonalistycznymi” ideami społecznymi, wszystkie grupy tożsamościowe dzielą się na „uciskające” i „uciskane”.

Jako iż ucisk ma być aksjomatycznie zły, „uciskani” z definicji mają rację i słuszność, cokolwiek by nie robili, „uciskający” zaś – wprost przeciwnie. Nie ma w powyższym podziale miejsca ani na warianty pośrednie, ani też indywidualny stosunek do człowieka. Wszystko w tej narracji jest konsekwencją przynależności grupowej, rasowej, wyznaniowej i majątkowej.

Wzmacniając głosy „uciskanych”

Zgodnie z powyższą psychozą, na wielu uczelniach ukształtował się zupełnie odmienny stosunek do studentów – w zależności od tego, czy należą do „uciskanej mniejszości” czy nie. Szczególnie premiowani byli tutaj czarnoskórzy oraz przedstawiciele mniejszości seksualnych, dla których niejednokrotnie obniżano wymagania edukacyjne czy żądano od wszystkich innych, by dostosowywali się do ich „wrażliwości” (naturalnie bez wzajemności) w ramach tzw. standardów DEI (diversity, equity, inclusion)

Szeroko krytykowaną zmorą było wybiórcze stosowanie regulaminów i wymagań w zależności od prererencji grupowych. By daleko nie szukać, czarni mogli publicznie wyrażać poglądy dotyczące białych, których białych (pod groźbą wyrzucenia z uczelni, szykan zawodowych czy doxowania) nie wolno było wypowiadać o czarnym, zwłaszcza jeżeli nie prezentowali postaw progresywistycznych.

Nawet w oficjalnych regulaminach zapisywano formalne preferencje w rekrutacji dla „mniejszości” – w czerwcu tego roku Sąd Najwyższy w USA w precedensowym wyroku orzekł, iż Harvard i Uniwersytet Północnej Karoliny (te dwa akurat były w tej sprawie pozwane) dopuszczały się dyskryminacji osób o europejskim i azjatyckim pochodzeniu po to, by w ramach „akcji afirmatywnej” niezasłużenie premiować czarnych i kolorowych tylko na podstawie ciemniejszej skóry.

Apartheid au rebours – ale postępowy, więc słuszny

Wszystko to brzmi jak opowieści z krainy po drugiej stronie lustra – połączenia „wolności” w sowieckim stylu z kwintesencją rasizmu – ale takie były właśnie wyzwania, z jakimi przedstawiciele milczącej większości musieli się ostatnimi latami mierzyć w toku wyższej edukacji.

Zupełnie oficjalnie dopuszczano tam dyskryminację mężczyzn czy osób pochodzenia anglosaskiego, cenzurowano niezgodne z poglądami administracji wydarzenia i treści – tolerując te zgodne, choćby gdy łamały regulamin – a choćby patrzono przez palce na działalność radykalnych organizacji (takich jak Antifa czy niektóre grupy sympatyzujące z radykalnym islamem). Dochodziło do terroryzowania przez studentów-aktywistów kadry naukowej, innych studentów czy osób wizytujących, jeżeli tylko prezentowali oni poglądy odmienne od aktywu.

Osoby oskarżone tam o rasizm (oskarżano o to przy byle okazji i z dowolnego powodu) niejednokrotnie przechodziły doświadczenia porównywalne z tymi, jakie były udziałem antykomunistycznych dysydentów w PRL – zwalniano je z pracy, wyrzucano ze stowarzyszeń, blokowano w mediach społecznościowych, rujnowano finansowo etc.

Sam rasizm zresztą przy tej okazji przedefiniowano – zgodnie z kanonami intersekcjonalizmu oznacza on teraz szykany ze względu na rasę, ale tylko wtedy, gdy sprawca czyni to „z pozycji przywileju” (czyli np. jest biały albo heteroseksualny). W przypadku, gdy czyni to przedstawiciel mniejszości (czarnoskóry, muzułmanin, transseksualista etc.) nie ma problemu – rzekomo nie jest to bowiem jego wina, ale systemu, którzy go tak ukształtował…

Uniwersytecki kurs kontaktu z rzeczywistością,

I tak jest też również (choć nie tylko) w przypadku szykan wobec Żydów – mają oni, jako grupa, „uciskać” Palestyńczyków, wobec czego wszystkim im należy się wszystko, co najgorsze, również tym, którzy nigdy nie byli w Izraelu. Z kolei ich adwersarzom należy rewerencja i nobilitujący (przynajmniej wedle tej narracji) status „ofiar”. Których wszystkie działania są z tego powodu rzekomo usprawiedliwione.

Ta ideologiczna narracja od dawna zatruwała życie akademickie w USA, wszystko to jednak w słaby sposób przebijało się do tzw. głównego nurtu informacyjnego. To, co zaczęło spotykać osoby pochodzenia żydowskiego na amerykańskich kampusach po 7 października tego roku, stanowi po prostu logiczną kontynuację polityki przyzwolenia na progresywizację przestrzeni publicznej. Podobne szykany nie są niczym nowym i zdarzały się one wielokrotnie w stosunku do innych grup.

To, co stanowiło niewątpliwie dziejową ironię to to, iż celem prześladowań stało się wiele osób prezentujących postawy liberalno-lewicowe, które wcześniej szczerze głosiły ideały inkluzywności czy różnorodności – ale które, jak się okazało, są żydowskiego pochodzenia. A tu nagle dowiadywały się – często w sposób bardzo nieprzyjemny – iż są po złej stronie historii.

Spalić, zaorać, posypać solą

W całym tym, przydługim kontekście nie dziwi, iż polityczne postulaty coraz radykalniejszej reformy uczelni, które z ośrodków naukowych miały stać się ośrodkami indoktrynacyjnymi, nabierają tam coraz większej wagi w amerykańskiej debacie publicznej. Zwłaszcza w stanach, gdzie przy władzy są Republikanie – jak Teksas czy Floryda.

Żądania owe – prócz zakazu preferencji rasowych, orzeczonych wyrokiem Sądu Najwyższego – obejmowały wprowadzenie odpowiedzialności za nierówne egzekwowanie standardów, obcięcie funduszy uczelniom łamiącym zasady wolności wyrazu czy choćby decertyfikację i odebranie praw do nadawania stopni naukowych w przypadku utrzymywania upolitycznionego, postępowego programu nauczania.

W wielu przypadkach zresztą konsekwencje – nie tylko ze strony władz publicznych, ale także sektora prywatnego – już miały miejsce. interesujący był przypadek Uniwersytetu w Richmond w Wirginii, który zdecydował się usunąć wszelkie wzmianki o swoim dobroczyńcy z XIX (którego imię nosiła dotąd szkoła prawa tego uniwersytetu). W reakcji na to rodziła pozwała uczelnię, domagając się zwrotu darowizny wraz z odsetkami za ostatnie 132 lata – i ma szansę wygrać. A to bynajmniej niejedna z podobnych spraw.

Warto też wspomnieć, iż większość z amerykańskich uczelni (w tym większość tych najsławniejszych, a przy okazji najbardziej postępowych) to podmioty prywatne. Zarazem, prócz datków i donacji, funkcjonują one głównie w oparciu o stanowe i federalne granty. Ich ograniczenie i wstrzymanie – coraz głośniej postulowane, i zarazem coraz mniej kontrowersyjne (szczególnie wobec ogromnego wzrostu kosztów edukacji uniwersyteckiej połączonej ze spadkiem jej jakości, w ramach „wyrównywania szans”) – oznaczać by mogło zasadniczy wstrząs i reformę instytucjonalną oraz ideową wyższej edukacji w USA.

Niegdyś uchodzącej za najlepszą na świecie, w tej chwili – coraz częściej postrzeganej jako antywzór.

Idź do oryginalnego materiału