Donald Tusk chciał zbić w kraju parę punktów ogłoszeniem, iż nadchodzi "największy budżet w historii UE" i w ogóle to "jego wielki osobisty sukces". Ale wszystko wyszło nie tak, gdy w Brukseli wybuchła wielka drama o pieniądze. I choćby Niemcy zostawili polskiego premiera na lodzie.
"Szef polskiego rządu nie ma ostatnio dobrego czasu"
Znacie pewnie to uczucie, gdy zależy wam szczególnie, żeby tym razem dobrze wypaść. Prasujecie koszule, czyścicie buty i choćby skarpetki udaje się znaleźć do pary. I wydaje się, iż teraz to już na pewno nie może pójść źle. A jednak. Nagle na bezchmurne (jeszcze przed chwilą) niebo wtacza się ulewa jakich mało. I oczywiście jakiś gamoń wjeżdża pełnym pędem na późnym żółtym w największą kałużę, gdy akurat szykujecie się do przejścia przez ulicę...Reklama
Coś takiego trafiło się ostatnio Donaldowi Tuskowi. Szef polskiego rządu nie ma ostatnio dobrego czasu. Wiadomo - porażka uśmiechniętej Polski w wyborach prezydenckich, seria coraz gorszych sondaży poparcia i konieczność proszenia Sejmu o wotum zaufania. Od wielu tygodni premier liczył, iż przełamie ten kryzysowy czas robiąc to, co lubić robi najbardziej. Czyli ogłosi, iż załatwił w Brukseli dla Polski coś potrzebnego i wielkiego. A konkretnie wielką kasę.
Okazją do tego miało być ogłoszenie przez Komisję Europejską kilka dni temu tzw. Perspektywy finansowej na lata 2028-2034. Czyli takiego wieloletniego budżetu. Donald Tusk zainwestował w inscenizację swojego sukcesu niemałe środki. Gdy rok temu tworzyła się nowa Komisja Ursuli von der Leyen, zaklepał Polsce komisję ds. budżetu właśnie i posłał tam swojego zaufanego człowieka Piotra Serafina. Dokładnie tak samo zrobił zresztą w roku 2010 nominując do na to samo stanowisko Janusza Lewandowskiego. Tusk - dla którego polityczny PR zawsze był sferą najważniejszą - wiedział oczywiście, iż samodzielność decyzyjna takiego komisarza ds. budżetu jest żadna, bo w praktyce o tych wszystkich grubych miliardach z wieloletniej perspektywy decyduje z jednej strony szef KE, z drugiej zaś najważniejsze rządy wspólnoty pod rękę z Europarlamentem. Ale jakie to ma znaczenie? Celem nie było przecież robienie faktycznej polityki, tylko polityczna inscenizacja. Tusk chciał po prostu - jak przed laty - błysnąć zakompleksionym rodakom w oczy swoją legendarną "europejską kompetencją". Ogłosić, iż "patrzcie, patrzcie, to ja załatwiłem dla was deszcze brukselskich pieniędzy. Kochajcie mnie za to!".
"Tuskowi w 2025 nie uda się już Polaków tak łatwo zaczarować pieniędzmi z Unii"
Tylko, iż to na razie... nie wychodzi. A nie wychodzi z dwóch powodów. Pierwszy polega na tym, jak show Tuskowi psują na razie Bruksela do spółki z Berlinem. Bo na razie - owszem - Ursula von der Leyen zaproponowała zwiększenie budżetu UE na lata 2028-2034 z 1,2 do 2 bln euro. Ale zanim ktokolwiek (łącznie z Tuskiem) mógł się tą podwyżką pochwalić przyszła kontra ze strony rządu Niemiec. A Berlin gwałtownie ogłosił, iż jako największy płatnik takiego rozpasania sobie nie wyobraża. I iż na budżet tej wysokości zgody nie da. Na chaos prezentacji von der Leyen - gdzie wydatki sumowały się do... 101 procent sumy (jak donosił portal "Politico") - spuśćmy już zasłonę milczenia. Jak również na wściekłość Europarlamentu, jaką wywołała propozycja okrojenia pieniędzy na Wspólną Politykę Rolą z 390 do 300 mld euro. Którą to obniżkę luksemburski komisarz Hansen - sam choćby chyba nie wierzący w to, co przyszło mu referować - sprzedaje na polecenie von der Leyen jako "wyjątkowy sukces unijnego rolnictwa".
Ale pozostało bardzo istotny polski wymiar całej sprawy. A jednocześnie druga część odpowiedzi na pytanie, dlaczego Tuskowi w roku 2025 nie uda się już Polaków tak łatwo zaczarować pieniędzmi z Unii jak w owym 2010. Chodzi bowiem o to, iż generalnie polska opinia publiczna w temacie Europy mocno między tymi datami dojrzała. Dlatego dziś nie da się już tak łatwo sprzedać jej kolejnej "rekordowej" perspektywy finansowej UE jako deszczu pieniędzy dla biednej Polski od dobrej cioci Unii. Polacy wiedzą już dobrze, iż bycie we wspólnocie ma wiele kosztów, których nie widać w prostym zestawieniu finansów. I iż w ślad na przykład za funduszami spójności idą orzeczenia TSUE, który rości sobie pierwszeństwo nad prawem stanowionym przez polski parlament. Wiemy też już bardzo dobrze, iż pieniądze wracające nad Wisłę via Bruksela bardzo często są znaczone. To znaczy przypisane ściśle do konkretnego celu. A cel ten nie zawsze jest spójny z naszą własną wizją rozwoju. ale przeciwnie - zmusza Warszawę do przyjęcia wizji brukselskiej - na przykład związanej z niekorzystną dla Polski agendą klimatyczną.
Wszystko to dziś w Polsce dobrze wiemy. A wiedza na ten temat jest już nie tylko ekspercka, ale zeszła na poziom wyborców. Ci wyborcy nie będą już więc tak skłonni padać na kolana i spuszczać oczy w geście usłużnego wyczekiwania na sam tylko dźwięk hasła "miliardy od Unii". A każdy polityk, który tej zmiany nie wyłapał, poniesie dziś w Polsce polityczną klęskę.
choćby jeżeli nazywa się Donald Tusk.
Rafał Woś
Autor felietonu przedstawia własne poglądy i opinie
Śródtytuły pochodzą od redakcji