Regularnie inwestorów atakują nas wizje wielkiej recesji, która ma przyjść, zmieść nasze portfele z planszy i zostawić nas z ręką w nocniku. Najczęściej nic za tego nie wynika i nic za tym nie idzie, no ale się klika.
Ok, masz prawo w to wierzyć. jeżeli więc dalej uparcie wierzysz w nadchodzącą wielką recesję, to mogę chociaż w tym materiale nakierować Cię na spółki, które choćby w obliczy wielkiego gospodarczego tsunami i tak będą radzić sobie dobrze biznesowo.
Ba, wszystkie z nich choćby w trakcie Wielkiego Kryzysu Finansowego w 2009 roku nie tylko po tym tsunami sobie surfowały. One choćby pompowały przychody w górę jakby raptem znalazły się na sterydach! Dzisiaj porozmawiamy sobie właśnie o takich perełkach. Spółkach i branżach, które recesja może co najwyżej cmoknąć w… nos.
Recesja blisko? Te spółki, które mogą uratować Twój portfel!
Otwórz konto w Saxo Banku i zyskaj 250 euro bonusu: https://bit.ly/saxo-dna-bonus
oraz odbierz bezpłatnie najnowsze wydanie Stockscan!
Jak rozpoznać spółki odporne na recesję?
Zanim wskoczymy w konkrety, to najpierw mała podpowiedź, jak w ogóle takie cudo rozpoznać. Częsty błąd to patrzenie tylko na to, co działo się z ceną akcji w czasie bessy.
„O, nie spadła za bardzo, to pewnie odporna na recesję!”. Nope, to tak nie działa. Cena to jedno, ale prawdziwy skarb kryje się w fundamentach. To na ich podstawie możemy określić, czy coś jest odporne na recesję czy nie.
Co się działo z zyskiem na akcję, kiedy rynek się sypał? Co z przychodami? Co z marżami? To są te smaczki, które pokazują, czy spółka to prawdziwy twardziel, czy tylko dobrze udaje.
Spadek akcji w przeszłości mógł wynikać z na przykład przewartościowanych mnożników w tamtym momencie albo jakichś innych czynników niezależnych – które wcale nie muszą się powtórzyć teraz w przyszłości. Z kolei, jeżeli coś choćby nie spadło w poprzedniej recesji, to wcale nie znaczy, iż nie spadnie w następnej recesji. Są jednak takie wybrane uniwersalne podmioty, iż niezależnie od recesji biznesowo trzymają się świetnie.
Gotowi na listę takich kozaków? No to jazda!
Zacznijmy od tego, iż wielu z Was pewnie myśli, iż żeby pokonać rynek, trzeba rzucić się na głęboką wodę – szukać jakichś turbo zmiennych spółek, najlepiej z technologicznego eldorado, gdzie stopy zwrotu lecą nieraz w kosmos.
Jasne, sam jestem wielkim fanem spółek technologicznych, bo takie firmy często biją indeksy na głowę, ale to ma swoją cenę. Obsunięcia kapitału bywają jak rollercoaster, nerwy jak podczas oglądania horroru i ciągle jest to pytanie: „wytrzymać czy nie?”. Ci z Was, którzy inwestują w spółki technologiczne prawdopodobnie nieraz się o tym przekonali. To naprawdę nie jest dla wszystkich.
Dla tych o słabszym żołądku, to jak mission impossible – albo takie osoby ostatecznie tną straty w panice, albo łapią zyski, zanim impreza się na dobre rozkręci.
Tylko, co, jeżeli powiedziałbym Wam, iż istnieją spółki, które nie dość, iż mają szansę bić rynek, to jeszcze robią to bez tego całego dramatu? Brzmi jak finansowa utopia, prawda?
W końcu wyższe zwroty powinny iść w parze z większym ryzykiem, prawda? A jednak nie zawsze tak musi być.
Pierwsza grupa spółek, o której dzisiaj pogadamy, to prawdziwe tytany odporności na recesję – czyli spółki z sektora luksusowego – ale nie mówimy tu o byle jakich graczach, którzy sprzedają swoje produkty i do bogatych i do tych “aspirujących bogatych” – mówimy tylko o hiper-luksusie z najwyższej półki.
Luksus śmieje się recesji w twarz
To nie jest poziom premium dla Kowalskiego z rocznym bonusem, tylko luksus, który w kryzysie śmieje się gospodarce w twarz, popijając szampana za tysiąc euro.
To spółki o wiele mniej podatne na wahania koniunktury niż zwykłe brandy odzieżowe. Niektóre z nich (jak LVMH) mają jednak również pewną grupę klientów z tzw. „aspirującego luksusu” – to tacy, co szaleją za ich produktami i gdy kasa się zgadza (jak w 2021), napędzają im wzrosty sprzedaży. Gdy kasa się nie zgadza jednak, to odpadają przez co generują na spółce cykliczność
Dlatego my bierzemy dwie ikony, które z takim klientem aspirującego luksusu nie mają praktycznie nic wspólnego: Hermès i Ferrari. To dwie marki, które nie tylko przetrwają każdą zawieruchę, ale jeszcze wyjdą z niej z klasą i z kasą.
To spółki, które grają w innej lidze, gdzie zwykłe zasady ekonomii idą na bok, a wszystko co uczone w szkołach ekonomicznych nie ma znaczenia. Rządzi tu tylko prestiż i pragnienie.
Hermès – symbol drogiej mody
Zacznijmy od Hermès. Hermès to nie tylko król luksusu, ale i mistrz gry w niedostępność, co widać w historii torebki Birkin – ikony, która zrewolucjonizowała rynek. W 2008 roku, gdy kryzys finansowy trząsł światem, francuski dom mody nie zwolnił tempa: przychody wzrosły o 8,6%, zyski netto stały jak skała. Dlaczego? Bo ich klienci to nie „aspirujący bogacze”, którzy w trudnych czasach rezygnują z fanaberii, tylko elita, dla której recesja nie ma znaczenia. W XXI wieku poza covid i minimalnym spadkiem, w zasadzie symbolicznym spadkiem w 2003 ani razu marka nie zaliczyła spadku przychodów.

W 1984 roku Birkin kosztowała około 2000 dolarów. Dziś? Podstawowy model startuje od 8850 dolarów w sklepie, ale to dopiero początek. Na rynku wtórnym ceny szybują jeszcze bardziej – w 2025 roku za Birkin płaci się 60 000 dolarów i więcej. Dlaczego? Hermès celowo ogranicza produkcję i – co brzmi jak szaleństwo – niszczy rocznie produkty warte setki milionów dolarów, w tym torebki, zegarki i szaliki. Niszczą je, aby utrzymać aurę rzadkości.
Z biegiem lat Birkin stała się bowiem inwestycją. Od 2000 roku jej wartość rosła średnio o 14% rocznie, przebijając złoto i S&P 500. W 2015 roku rekordowa Birkin Himalaya sprzedana na aukcji osiągnęła 185 000 dolarów, a w 2021 roku inna poszła za 500 000 dolarów. To nie torebka, to aktywo – jak nieruchomość czy dzieło sztuki. Nie możesz jej po prostu kupić – musisz być „zaproszonym”, czekać kilka lat na liście, a i tak nie ma gwarancji, iż kupisz.
Inne marki, jak Chanel czy Louis Vuitton, próbowały naśladować tę strategię, ale żadna nie dorównała Hermès. Bo tu nie chodzi o samą torebkę, tylko o pragnienie, które buduje. Firma nie wydaje milionów na reklamy – płonące Birkiny i odrzuceni klienci robią to za nich.
Ferrari to nie jest firma motoryzacyjna
Trudno znaleźć coś bardziej antycyklicznego. ALE Ferrari jest tu godnym rywalem. Według Morgan Stanley Ferrari jest „tak blisko odporności na recesję, jak to tylko możliwe” a Enzo Ferrari mawiał, iż “Ferrari zawsze dostarczy o jeden samochód mniej niż chce rynek”

W czasie kryzysu finansowego w 2008 roku Ferrari nie tylko nie dało się zepchnąć w przepaść, ale wręcz zaliczyło rekordowe zyski. Sprzedaż wzrosła, przychody skoczyły o 15,2% (z 1,668 mld euro w 2007 do 1,921 mld w 2008), a zysk podskoczył o 27% do 339 mln euro. Sprzedali 6587 aut, o 2% więcej niż rok wcześniej.
Ferrari to firma, która zamienia konie mechaniczne w czyste złoto i sprawia, iż każdy fan motoryzacji ślini się na myśl o ich furach. I nie to nie jest zwykły producent samochodów – to jedna z najlepszych spółek luksusowych, nieosiągalne marzenie wielu milionerów. I wyceniać ją należy dokładnie jak światowej klasy spółkę luksusową, a nie motoryzacyjną.
W 2022 roku, kiedy wszyscy bali się recesji, Ferrari rosło jak na drożdżach a ich przychody wzrosły o 19%. Produkują mało – w 2023 roku dostarczyli tylko 13 663 auta – czyli mniej więcej tyle ile Tesla dostarcza w zaledwie trzy dni! Jednak każde z aut to majstersztyk, który klienci personalizują za bajońskie sumy, wybierając odcienie lakieru, jakiego nie ma nikt inny – a potem jak już tyle wybulą, to i tak go regularnie serwisują, aby nic mu się nie stało.
Jednym z filarów strategii ekskluzywności Ferrari jest ograniczona produkcja. W przeciwieństwie do Porsche czy Lamborghini, które stale zwiększają liczbę produkowanych aut, Ferrari pilnuje, by ich liczba nie przekraczała kilkunastu tysięcy rocznie.
Sergio Marchionne, były prezes Ferrari, podkreślał, iż „samochody są jedynie dodatkiem do marki Ferrari” – to nie sama produkcja generuje wartość, ale kontrolowanie popytu poprzez sztucznie ograniczoną podaż.
Ferrari nie sprzedaje w końcu swoich samochodów każdemu chętnemu. Aby kupić niektóre modele, trzeba najpierw zdobyć zaufanie marki, budując historię zakupów i uczestnicząc w eventach Ferrari. Istnieje nieoficjalna lista preferowanych klientów, a w skrajnych przypadkach marka odmawia sprzedaży aut osobom, które ich zdaniem nie pasują do wizerunku Ferrari.
Przykładem jest Justin Bieber, któremu Ferrari odmówiło sprzedaży po tym, jak przemalował swoje Ferrari i sprzedał je bez konsultacji z marką. Podobnie było w przypadku projektanta Philippa Pleina, którego styl życia nie przypadł Ferrari do gustu i konflikt z projektantem skończył się w sądzie, w którym zresztą ferrari zwyciężyło, pozywając projektanta o a bezprawne wykorzystanie wizerunku ich samochodów.
Od 2015 roku cena sprzedawanego Ferrari rosła średnio o 5% rocznie, z czego w ostatnim roku szczególnie widać spory skok z 375 tysięcy dolarów na 417 tysięcy dolarów, czyli już o ponad 11%.

To, co sprawia, iż te dwie spółki są jak skała w recesji to ich siła cenowa. Popyt na ich produkty jest ogromny, a podaż sztucznie ograniczana. O torebki Birkin czy nowe Ferrari najbogatsi tego świata potrafią się bić – zapisują się na listy, czekają latami, a i tak są szczęśliwi, iż w ogóle dostali szansę.
Tacy klienci nie liczą groszy, czy gospodarka rośnie, czy się wali – dla nich to nieistotne. Historia to potwierdza: w 2008-2009, kiedy rynki leżały i kwiczały, obie firmy radziły sobie lepiej niż dobrze.
To efekt Veblena w pełnej krasie – im drożej, tym ludzie bardziej chcą kupować. Hermès mógłby podnosić ceny Birkin o 3% rocznie przez trzy dekady, a i tak byłby tańszy niż na rynku wtórnym, gdzie wartość jest 2,5 raza wyższa niż w sklepie. Ferrari? Podnieś cenę o kilka milionów euro za limitowany model, a i tak znajdą się chętni.
Jean Jacques Guiony, CFO LVMH, powiedział kiedyś:
„Siła cenowa to funkcja pożądania marki. Marki pożądane mogą podnosić ceny, a te niepożądane nie”.
Proste, ale genialne – Hermès i Ferrari to dwie najbardziej takie pożądane spółki, w które inwestor może zainwestować.
Luksus to inna rzeczywistość, serio – tu zwykłe reguły ekonomii nie działają. Podczas gdy większość firm robi wszystko, żeby dotrzeć do jak największej liczby klientów i zgarnąć jak najwięcej kasy, marki jak Hermès czy Ferrari robią dosłownie na odwrót.
Co pokazują liczby? Forbes stworzył indeks CLEWI (Cost of Living Extremely Well Index), który od 1982 roku mierzy koszty życia w luksusie – taki finansowy termometr dla miliarderów. W długim terminie CLEWI bije inflację CPI na głowę, a w porównaniu z majątkami najbogatszych – którzy bogacą się w tempie rakiety – wygląda dalej skromnie. Co to znaczy? Że firmy luksusowe rosną szybciej niż inflacja, a do tego mają jeszcze masę miejsca na podnoszenie cen, bo ich klienci nie tracą siły nabywczej – oni ją pomnażają szybciej, niż rosną ceny! To spółki, które niezależnie od recesji czy nie poradzą sobie dobrze.

I dokładnie dzięki tej odporności Ferrari trafią do naszego publicznego portfela spółek „defensywnych”, który jest prowadzony u partnera tego materiału – w Saxo Banku. Przypominam, iż w marcu 2025 uruchomiliśmy dla was kolejny portfel publiczny. Łącznie są trzy i na tym pewnie poprzestaniemy. Jeden to publiczny portfel kwartalny oparty o funduszach ETF. Drugi to portfel aktywny spółek mocno agresywnych. Portfel w Saxo to również portfel aktywny, ale oparty o spółkach o wiele spokojniejszych.
Autozone i O’Reilly – defensywna moc wśród smarów i śrubek
Nie tylko luksus jest antyrecesyjny. Druga grupa spółek, którą dzisiaj bierzemy pod lupę, to spółki z amerykańskiej branży części zamiennych do samochodów, gdzie królują AutoZone i O’Reilly Automotive. To nie są firmy, które błyszczą na salonach jak Ferrari, ale w kryzysie pokazują pazur, bo naprawa auta, choć może nie akurat Ferrari a bardziej Fiata czy Forda, to dla wielu nie fanaberia, a po prostu konieczność – szczególnie w USA, gdzie bez auta ani rusz.
Przyjrzyjmy się, jak te giganty radzą sobie, gdy gospodarka się chwieje i dlaczego warto mieć je na oku
AutoZone i O’reilly to liderzy w branży, który dostarcza części zamienne, akcesoria i narzędzia – zarówno dla mechaników, jak i majsterkowiczów. Właśnie ten segment dla majsterkowiczów szczególnie dobrze radzi sobie w recesji, bo jest tańszy i gdy ludzie zaciskają pasa, to chętniej próbują sami naprawiać swoje auta.
Firma działa głównie w USA, ale rozciąga swoje macki też do Meksyku i Brazylii, posiadając 45% sklepów na własność, co daje im też niemałe portfolio nieruchomości. W czasach kryzysu, jak ten z 2008 roku, AutoZone nie tylko się nie załamało, ale wręcz dalej stabilnie rosło – spójrzcie na te dane z ich sprawozdania finansowego za lata 2005-2010.

W 2008 roku, gdy Wielki Kryzys Finansowy rozłożył rynek na łopatki, przychody wyniosły 6,54 mld dolarów z dynamiką 5,02%, a rok później, w 2009, skoczyły do 6,817 mld dolarów z wzrostem 5,84%. choćby w 2010 roku, gdy świat powoli się podnosił, osiągnęli 7,56 mld dolarów z dynamiką 9,2% – to pokazuje, iż recesja dla nich to nie problem, a wręcz okazja na poszerzenie swojego outperformance do rynku.
Ludzie odkładali kupno nowych aut, naprawiali stare i AutoZone zgarniało kasę, bo w Ameryce bez samochodu nie da się żyć.
Branża części zamiennych to prawdziwy twardziel – antycykliczna jak mało która, co oznacza, iż choćby gdy gospodarka leży, sprzedaż nie siada. Weźmy kryzys 2008-2009 – AutoZone pokazało, jak to się robi, rosnąc z 6,54 mld dolarów w 2008 roku (5,02% dynamiki) do 6,92 mld w 2009 (5,84%).
Dlaczego? Bo choć ludzie odkładają zakup nowych samochodów, to jednak stare muszą jakoś jeździć. Ponownie – to nie fanaberia, to konieczność. Średni wiek auta z USA również idzie regularnie w górę, co tylko podkręca wyniki Autozone i O’reilly.

Do tego dochodzi rosnąca złożoność aut – dzisiejsze maszyny z elektroniką wymagają profesjonalistów (DIFM), a klienci coraz rzadziej grzebią sami pod maską – a to jest z kolei bardziej zyskowny dla tych spółek segment.
AutoZone i O’Reilly to również prawdziwi „akcyjni kanibale”. Ich polityka skupów akcji (buybacków) to majstersztyk. Wykupując regularnie od dekad własne akcje i je umarzając, zmniejszają ich liczbę na rynku, co winduje EPS (Earnings Per Share). Mniej akcji, to większy kawałek tortu zysków dla wszystkich akcjonariusza. AutoZone i O’Reilly robią to konsekwentnie, nigdy nie zaliczając spadku przychodów rok do roku od debiutu na giełdzie.
W efekcie akcje rosną odpowiednio 19% i 21% rocznie od IPO, bijąc indeksy na głowę przy znacznie niższej zmienności. To stabilizatory portfela z „alfą” w kieszeni – a szczególnie dobre na bessę.

Futrzaste gwiazdy defensywnego portfela – Zoetis i IDEXX
Trzecia grupa spółek, obok luksusu i części zamiennych, to prawdziwe gwiazdy w świecie, gdzie wygrywa zdrowie– ale nie ludzi, a futrzastych przyjaciół! Sektor opieki zdrowotnej dla zwierząt – od pupili domowych po krowy na farmie – a konkretnie o dwóch kozakach sektora: IDEXX Laboratories i Zoetis. Branża, która wyróżnia się wieloma wybitnie antycyklicznymi cechami.
Przede wszystkim wydatki na zwierzęta domowe w USA co roku stale rosną ze względu na trend humanizacji zwierząt domowych.

Siłę sektora świetnie obrazuje o ten wykres. Zestawia średnie roczne wydatki Amerykanów w latach 2007-2011 na jedzenie poza domem (dla siebie) i na żywność dla ich zwierząt. Mimo gigantycznego kryzysu finansowego, który miał miejsce w tamtym czasie, wydatki na żywność dla pupili nie spadły, w przeciwieństwie do jedzenia poza domem przez właścicieli, które to polecialo na łeb na szyje.

Rynek ten napędzają takie trendy, jak postępująca humanizacja zwierząt i starzejące się społeczeństwa, gdzie dzieci schodzą na dalszy plan, a pupile stają się gwiazdami domu. Od 35 lat liczba zwierząt domowych rośnie jak na sterydach. Według American Pet Products Association, wydatki na nie w USA idą w górę nieprzerwanie od 1994 roku.
W 2022 roku Amerykanie wydali 136,8 mld dolarów, o 10,68% więcej niż w 2021 (123,6 mld) – i to mimo spowolnienia gospodarczego w tamtym czasie i wysokiej inflacji.
Trendy zwalają z nóg. Pierwszy hit? W USA 19% ludzi przygarnęło psa lub kota podczas lockdownu. W Wielkiej Brytanii popyt na szczenięta był tak wielki, iż brakowało ich na rynku, a ceny poszybowały do 1900 funtów – dwukrotnie więcej niż wcześniej!
W USA 66% gospodarstw (86,9 mln) ma pupila, w porównaniu z 56% w 1988 roku, podczas gdy dzieci są tylko w 40% domów. W Polsce połowa z nas ma psa, a 90% właścicieli twierdzi, iż zwierzaki to psychiczny ratunek – 2/3 traktuje je jak rodzinę!
W USA ludzie wydają średnio 730 dolarów rocznie na psa, ale 41% właścicieli, jak wynika z ankiety Forbes Advisor, wydaje od 500 do 1999 dolarów, a 8% choćby ponad 2000! Ubezpieczenia dla pupili? W latach 2018-2021 liczba polis podwoiła się. 86% właścicieli mówi, iż zapłaci każdą kwotę za weterynarza, jeżeli trzeba. Badania pokazują, iż połowa prędzej obetnie swoje wydatki niż pupila,
To nie jest chwilowa moda tylko rewolucja. Sektor jest więc również odporny na recesje. Zoetis zauważyło, iż choćby jeżeli budżet gospodarstwa spada o 20%, właściciele nie tną wydatków na zwierzęta.
Znajdziesz tam więcej wartościowych treści o inwestowani, giełdzie i rynkach.
DNA Rynków – merytorycznie o giełdach i gospodarkach
Czym zajmują się te spółki?
Zoetis to gigant leków dla zwierząt, który wykluł się z Pfizera i od 2013 roku rządzi rynkiem weterynaryjnym. Produkuje wszystko – od szczepionek i antybiotyków po innowacyjne diagnostyki. Działa w dwóch segmentach: zwierzęta domowe (psy, koty, konie), gospodarskie (bydło, świnie, drób. Ma potężne marże i rośnie stabilnie, bo ludzie nie oszczędzają na leczeniu pupili a konkurencja w branży jest znacznie mniejsza niż w lekach dla ludzi.
IDEXX z kolei to lider diagnostyki weterynaryjnej specjalizujący się w analizatorach laboratoryjnych, testach krwi, sprzęcie obrazowym i oprogramowaniu dla klinik weterynaryjnych. Firma koncentruje się głównie na sektorze zwierząt domowych, który stanowi 91% jej przychodów, a pozostała część pochodzi z usług dla hodowli zwierząt oraz testów jakości wody.
IDEXX nie zarabia tylko na sprzedaży sprzętu, ale przede wszystkim na stałym dopływie gotówki z odczynników, testów diagnostycznych oraz serwisowania urządzeń. To strategia przypominająca sprzedaż maszynek do golenia – sprzęt to tylko początek, a prawdziwe pieniądze są w regularnym dostarczaniu wkładów.
Spokój w zamian za zyski – defensywne spółki kontra rollercoaster technologii
Wzrostowe firmy technologiczne, które często potrafią stracić ponad 50% swojej wartości od szczytów, może i ostatecznie generują wysoką stopę zwrotu, ale po drodze serwują inwestorowi emocjonalny diabelski młyn. Inwestowanie w te firmy jest niczym jazda na karuzeli grozy w wesołym miasteczku – raz jesteś na szczycie, czujesz wiatr we włosach i euforię, a po jakimś czasie spadasz na łeb, zastanawiając się, czy to na pewno była dobra decyzja. Nie jest to po prostu dla wszystkich.
Stabilność finansowa i mniejsza zmienność defensywnych spółek sprawiają, iż inwestowanie w nie jest mniej stresujące i bardziej przewidywalne dla wielu inwestorów, przez co jest większa szansa, iż będą w nich na długi termin – nie uciekając w dołkach panicznie.
Regularne spadki wartości o ponad 50% od szczytów mogą zniechęcić mniej doświadczonych i zmusić ich do sprzedaży akcji w niekorzystnym momencie, realizując straty. Dlatego też, dla wielu ludzi inwestowanie w mało zmienne spółki może być po prostu łatwiejsze do utrzymania w dłuższej perspektywie. Wtedy z pomocą inwestorowi przychodzą właśnie takie spółki, jak te z tego materiału.
Otwórz konto w Saxo Banku i zyskaj 250 euro bonusu: https://bit.ly/saxo-dna-bonus
oraz odbierz bezpłatnie najnowsze wydanie Stockscan!
Do zarobienia,
Piotr Cymcyk