Squattersi zajęli posiadłość w Hollywood, zażądali płacenia czynszu sobie. Skąd takie absurdy?

8 miesięcy temu
  • Grupa squatterersów włamała się do posiadłości w Los Angeles, z widokiem na Hollywood. Squattersi zamienili ją nie tylko w zaśmiecony klub imprezowy, ale też miejsce kręcenia materiałów dla dorosłych.
  • Incydent mógłby zostać zbyty wzruszeniem ramion, jako pospolite przestępstwo – rzecz jednak w mechanizmach prawnych i obyczajach, które takie wypadki umożliwiają.

Emily Randall Smith, która tę historię ujawniła, wraz z mężem była – a w sensie formalnym cały czas jest – prawnym zarządcą domu w Los Angeles, w dzielnicy Hollywood Hills. Oboje pracują w obronie nieruchomościami i reprezentują jego właściciela, który posiadłość chciał zbyć. Na swoje nieszczęście, na dwa tygodnie wyjechali oni poza miasto. A gdy wrócili, czekała na nich niespodzianka.

Okazało się, iż posiadłość miała już swoich mieszkańców. Co prawda całkowicie nielegalnych, ale za to przekonanych o swojej słuszności. Zarówno dzielnica, jak i dom kwalifikują się do miana luksusowych, co mogło zachęcić rzeczonych, aby na miejsce swojego squatu wybrać właśnie to miejsce.

Indywidua owe często przedstawiają się medialnie jako „aktywiści”, walczący „z wykluczeniem mieszkaniowym” czy „o prawa lokatorów” – co ich zdaniem daje im prawo do zajmowania nieruchomości oraz wyrzucania z nich właścicieli tychże nieruchomości.

W walce o lepsze jutro

Grupka kalifornijskich squattersów postawiła zatem zawalczyć z wykluczeniem mieszkaniowym, włamując się do domu pani Smith i jej męża, a następnie urządzając tam imprezę. Względnie serię takowych – taki bieg wypadków sugerują pozostawione góry śmieci, ślady użycia narkotyków, ludzkie oraz zwierzęce fekalia oraz podobne atrakcje.

Mając na względzie walkę o prawa lokatorów, squattersi sami poczęli wynajmować dom czterem lub pięciu osobom. Konduita owych person pozostaje nieznana, choć co najmniej jedna z nich była modelką produkującą się na portalu OnlyFans. W ramach swego aktywizmu, społecznicy kasowali od niej 2 tys. dolarów miesięcznie w zamian za udostępnienie uroczej scenerii do treści przeznaczonych na wspomniany portal.

Aby zaś zabezpieczyć się przed wrażymi siłami reakcji – czyli panią Smith – które mogłyby chcieć odzyskać kontrolę nad posiadłością, wymienili zamki oraz środki dostępu do domu. Co więcej, poczęli też wystawiać fikcyjne dokumenty wynajmu, mające sprowadzonym przezeń personom dać podstawę „prawną” do zamieszkiwania w nim.

Zapłać pan złodziejowi, on taki biedny

Bonanza skończyła się, gdy Emily Smith ściągnęła policję na miejsce. Ta, nieczuła na społeczny aktywizm squattersów oraz los ich lokatorów, usunęła rzeczone towarzystwo z nieruchomości. Nikogo jednak przy tej okazji nie aresztowano, ani też (póki co) nie postawiono zarzutów z powodu dewastacji domu. A mimo to i tak należy to uznać za szczęśliwe zakończenie.

Mowa bowiem o Los Angeles, gdzie „wrażliwe społecznie” władze stanowe i miejsce doprowadzały już do większych absurdów. Tak w wyniku legislacji „chroniącej prawa lokatorów”, jak i świadomego niedopełniania obowiązków przez zaangażowanych politycznie oficjeli, tzw. prawa squattersów bywają tam lepiej chronione niż prawa właścicieli.

Dochodziło już zatem do tak absurdalnych, iż wprost nie mieszczących się w głowie sytuacji, w której włamywacze mogli miesiącami – w oczekiwaniu na wynik sądowego procesu – mieszkać w czyimś domu, podczas gdy właściciele pozostawali na ulicy.

Co oczywiście nie zwalniało tych drugich z obowiązku płacenia podatku od nieruchomości, a także rachunków za prąd i media… zużywane przez squattersów. Gdyby bowiem tego nie robili, mogłoby to być uznane za odcięcie tychże mediów do domu. A to, jak się można domyślać, naruszałoby „prawa lokatorów”.

Dziwne obyczaje w Hollywood

Oczywiście, nie wymaga przyznania, iż prawa tych ostatnich – ale prawdziwych, uczciwych lokatorów – bez wątpienia muszą być chronione przez abuzywnymi praktykami wynajmujących: czy to niektórych podmiotów korporacyjnych, czy też przedstawicieli tzw. „januszexu” kulturowo-ekonomicznego.

Incydenty podobne do powyższego jednakże szkodzą idei praw lokatorów bardziej niż dowolne działania lobby zarządców nieruchomości.

Na szczęście dla pani Smith, sytuacja w jej przypadku skończyła się inaczej. Trudno jednak nie zauważyć, iż również i ona zdaje się być przedstawicielką specyficznej formacji intelektualnej – specyficznej zwłaszcza dla Hollywood.

Myśląc bowiem, jak zabezpieczyć się przed podobnym zdarzeniem w przyszłości, wpadła na pomysł, iż środkiem ku temu będzie… nie, nie kupno strzelby lub wynajęcie ochrony, ale instalacja tabliczek z napisem „no trespassing”. Tak, to z pewnością musi się udać…

Idź do oryginalnego materiału