Sytuacja na giełdzie – komentarz – 16.04.2025

2 dni temu

To był jeden z tych tygodni, które przypominają inwestorom, iż rynek to nie tylko zestaw wykresów, ale przede wszystkim emocje, oczekiwania i próba nadania sensu nieoczywistym informacjom. Jak ujął to Chetan Ahya z Morgan Stanley, „bez wątpienia był to najbardziej stresujący tydzień w mojej karierze w usługach finansowych” – i trudno się z nim nie zgodzić. To nie był bowiem tydzień danych czy wydarzeń, tylko kumulacji niepewności, niespójności i chaosu komunikacyjnego, które rozlały się szerokim strumieniem z Waszyngtonu. Choć obecny tydzień rozpoczął się nieco luźniej, niepewność pozostaje na wysokim poziomie. Ryzykowne aktywa z natury nie tolerują tego typu politycznej zmienności – a dokładnie to oferuje w tej chwili administracja: niepewność co do celów, środków i samego procesu decyzyjnego. choćby jeżeli inwestorzy są w stanie zrozumieć i zaakceptować ogólny kierunek (reshoring, niezależność gospodarcza, taryfy jako dźwignia negocjacyjna), to sposób, w jaki cele są wdrażane – poprzez sprzeczne sygnały, ad hocowe decyzje i brak jasnych kryteriów – budzi ogromną nerwowość.

W ostatnich dniach słyszeliśmy, iż taryfy będą zarówno „tymczasowe”, jak i „na stałe”. Zrobiono wyjątek dla Chin, ale jednocześnie utrzymano je na celowniku. Administracja chce objąć iPhone’y cłami, ale jednocześnie myśli o ich zwolnieniu. Polityka gospodarcza USA zaczyna przypominać ekonomię Schrödingera: jednocześnie żyje z rekordowych wpływów celnych i próbuje wskrzesić dawno zmarłe gałęzie przemysłu — mimo iż nie ma już kto w nich pracować. Wszystko to składa się na wrażenie, iż rynek nie ma już punktów odniesienia – iż dryfujemy, a komunikaty płynące z Białego Domu brzmią raczej jak mem: „Wszystko idzie świetnie, prosimy nie panikować.”

W tym kontekście szczególnego znaczenia nabiera wypowiedź Neela Kashkariego z Fedu, który stwierdził: „Nie wiemy, gdzie będzie nowy poziom stóp. I my – jako Fed – nie mamy żadnej zdolności, by to określić.” To zdanie jest bardziej symboliczne, niż może się wydawać – bo mówi wprost: dziś to rynek obligacji, nie Fed, nadaje ton kosztowi kapitału.

Kolejna nietypowa obserwacja dotyczy struktury samego handlu. Dane pokazują, iż większość ostatnich spadków na indeksie S&P 500 miała miejsce poza godzinami regularnego handlu, w trakcie sesji futures. To interesująca zmiana względem ostatnich kilku lat, w których to sesje kasowe były głównym źródłem zmienności. w tej chwili spadki zaczynają się nocą – w czasie, gdy inwestorzy z Azji i Europy próbują „odczytać” komunikaty polityczne z USA, często bez kontekstu, bez wyjaśnień i bez jasnej ścieżki interpretacyjnej.

W tle tego chaosu dzieją się jednak także rzeczy bardziej konkretne. Dane fundamentalne – choć mieszane – pokazują, iż amerykańska gospodarka przez cały czas trzyma się w miarę solidnie. Indeks Redbook, który mierzy sprzedaż detaliczną w tych samych sklepach, wzrósł o +6,6% r/r w tygodniu kończącym się 12 kwietnia (poprzednio +7,2%). To bardzo solidny wynik, wskazujący na stabilny popyt konsumencki, choć pytanie brzmi – jak będzie wyglądał w następnych miesiąch, gdy efekt „Liberation Day” zacznie być bardziej widoczny.

Również dane z sezonu wyników nie są póki co katastrofalne – analitycy Citi podają, iż ponad połowa spółek z S&P 500, które opublikowały wyniki w ostatnich tygodniach, utrzymała swoje prognozy, a pozostałe rozłożyły się mniej więcej po równo między rewizje w górę i w dół. Co ciekawe, średnie oczekiwane zmiany kursów po publikacji wyników (tzw. implied earnings moves) sięgają ą5,1% – to najwyższy poziom od 13 lat, nie licząc okresu pandemicznego. Rynek wyraźnie spodziewa się zaskoczeń – zarówno pozytywnych, jak i negatywnych.

Z drugiej strony dane o nastrojach instytucjonalnych są dramatyczne. W najnowszym Fund Manager Survey (FMS) od Bank of America zanotowano największą rotację z amerykańskich akcji w historii badania. w tej chwili alokacja funduszy w USA to netto 36% underweight – najniższy poziom od maja 2023. Jednocześnie oczekiwania recesyjne wzrosły do czwartego najwyższego poziomu w ciągu ostatnich dwóch dekad, co sugeruje, iż zarządzający portfelami widzą coraz więcej ryzyk, których nie da się dłużej ignorować.

Równocześnie oczekiwania co do dalszej deprecjacji dolara są na najwyższych poziomach w historii.

Jeśli chodzi o oczekiwania inflacyjne – indeks wyceniany na 10-letnich TIPS-ach, który często traktowany jest jako syntetyczne „proxy” inflacji, pozostaje w interesujący sposób skorelowany z ceną baryłki ropy Brent.

A obie te wartości w ostatnich tygodniach wyraźnie się obniżyły, co może oznaczać, iż rynek zaczyna grać jednak pod scenariusz dezinflacyjny – i to mimo braku oficjalnych zapowiedzi obniżek stóp przez Fed. BOFA co prawda nie widzi recesji w 2025 roku i nie oczekuje cięć stóp, ale rynek coraz częściej zaczyna wyceniać możliwy pivot – choćby „nieoficjalny”.

W międzyczasie swoje stanowisko przedstawił sekretarz skarbu Scott Bessent, który próbował uspokoić nastroje. Podkreślił, iż dolar pozostaje silną walutą rezerwową, nie ma dowodów na dumpingową sprzedaż Treasuries, a wskaźnik zmienności VIX jego zdaniem „osiągnął już szczyt”. Dodał też, iż strategia administracji nie kończy się na cłach, ale obejmuje również cięcia podatków i deregulację.

A stawka nie jest mała. Według analityków Goldmana, 10-procentowy wzrost ceł mógłby dodać maksymalnie 100 tys. miejsc pracy w przemyśle, ale równocześnie kosztowałby 500 tys. miejsc pracy w innych sektorach, głównie przez wzrost cen komponentów i produktów pośrednich. To kosztowna polityka, której efekt netto może być ujemny – i to w momencie, gdy amerykański rynek pracy staje się coraz bardziej selektywny i strukturalnie napięty.

Na arenie międzynarodowej napięcie rośnie z każdym dniem. Według doniesień, Chiny deklarują gotowość do podjęcia rozmów, ale stawiają twarde warunki: Donald Trump musi okazać większy szacunek, wyznaczyć konkretnego negocjatora i ograniczyć jastrzębią retorykę ze strony swoich doradców. Co istotne, Pekin nie chce rozmawiać wyłącznie o handlu – żąda, by negocjacje objęły również kwestie Tajwanu, sankcji i ogólnych relacji dwustronnych.

Tymczasem gubernator Banku Japonii, Kazuo Ueda, w rozmowie z japońską prasą określił amerykańskie taryfy jako „negatywny scenariusz”, który przybliża globalną gospodarkę do niepożądanej trajektorii. Japonia – będąca gospodarką silnie zintegrowaną z łańcuchami dostaw i światowym handlem – może być, jego zdaniem, zmuszona do podjęcia działań stabilizacyjnych, jeżeli obecny chaos handlowy się utrzyma.

Zaniepokojenie płynie również z Azji Południowo-Wschodniej. Wicepremier Singapuru ostrzegł, iż amerykańskie taryfy – zarówno te już obowiązujące, jak i te spodziewane w sektorze półprzewodników i farmacji – wywołują znaczną niepewność i ryzyka spadkowe dla globalnej gospodarki. Podkreślił, iż w obecnych warunkach nie można wykluczyć scenariusza recesji w Singapurze jeszcze w tym roku.

A wszystko to odbywa się w cieniu pytań o przyszłość amerykańskiej dominacji gospodarczej. Rosną rentowności, fundusze redukują pozycje w USA, dolar pod presją. Czy to już koniec amerykańskiej supremacji? Takie głosy pojawiają się cyklicznie – i niemal zawsze okazują się nietrafne. Bo adekwatne pytanie brzmi:

Zamiast tego warto zadać sobie bardziej fundamentalne pytanie:
Czy najlepsze firmy świata przestaną być amerykańskie?
Czy centra innowacji przeniosą się z Doliny Krzemowej do Frankfurtu albo Shenzhen?

W ciągu ostatniej dekady aż 40% wzrostów indeksu S&P 500 wygenerowały firmy, które wcześniej były marginalne lub nie istniały. Tylko w USA ekosystem kapitału, innowacji i konsumpcji potrafi tak gwałtownie tworzyć nowych liderów globalnego rynku. I trudno sobie dziś wyobrazić, by gdziekolwiek indziej powstała firma z potencjałem na kolejne Google, Amazon, Nvidia czy Microsoft.

Europa czy Azja mogą próbować gonić, ale czy naprawdę stworzą swoje odpowiedniki Nvidii, Google’a, Microsoftu, Amazona czy Visy? Ponad 40% przychodów firm z S&P 500 pochodzi ponadto spoza USA – a słabszy dolar tylko im pomaga. Dla długoterminowego inwestora najważniejsze pytanie nie brzmi: „Gdzie będą rentowności za rok?”, lecz: „Które firmy dostarczą wartość przez następną dekadę?”. I to pytanie, mimo szumu, wciąż ma jedną dominującą odpowiedź.

A co jeszcze interesującego działu się na rynku?

Spis Treści

  • Wyniki sektora finansowego i interesujące dane
  • Spadek zmienności
  • Pozycjonowanie na rynku
  • Scott Bessent – wizja
  • Scott Bessent w Argentynie – jaka szansa stoi przed Ameryką Łacińską?
  • Ryzyko krótkoterminowe dla spółek reklamowych
  • Restrykcje na Nvidia
  • TSMC podnosi ceny w fabrykach w USA

Zapraszam!

Wyniki sektora finansowego i interesujące dane

Sektor finansowy w USA dostarczył solidnych wyników za pierwszy kwartał, prezentując zaskakującą odporność na otoczenie pełne niepewności polityczno-gospodarczej (choć w dużej mierze prawdziwe efekty obecnego zamieszania będziemy widzieć w wynikach za 2Q). Bank of America odnotował zysk netto w wysokości 7,4 miliarda dolarów, co oznacza wzrost o 11% rok do roku. Zysk na akcję wyniósł 90 centów, przewyższając konsensus analityków (82 centy). Przychody banku wzrosły o 5,9% do poziomu 27,5 mld USD, głównie dzięki silnemu wzrostowi dochodów odsetkowych oraz przychodów z handlu.

Z perspektywy ryzyka kredytowego, wyniki są wyjątkowo łagodne. Odpisy kredytowe w segmencie komercyjnym spadły rok do roku, a w segmencie detalicznym wzrosły jedynie symbolicznie. Bank utrzymał rezerwy kredytowe na poziomie 1,5 mld USD, czyli bez zmian w ujęciu kwartalnym i tylko nieco więcej niż rok wcześniej (1,3 mld USD). To sugeruje brak większych obaw o jakość aktywów w najbliższej przyszłości – pomimo niepokojów inwestorów o potencjalne spowolnienie gospodarcze. Na tym tle Citigroup również pokazał siłę, zyskując 3,7% w dniu publikacji wyników, sygnalizując większą odporność na turbulencje związane z taryfami czy presją makroekonomiczną.

Bank of America pokazał wyniki, które zupełnie nie pasują do nerwowej atmosfery na rynku. Szczególnie pozytywnie zaskoczyła jakość portfela kredytowego. Straty z kredytów konsumenckich pozostały praktycznie bez zmian – około 1,1 miliarda dolarów – a wskaźnik niespłacanych kredytów tylko nieznacznie wzrósł do 0,98%. Jeszcze lepiej wypadły kredyty dla firm – straty spadły do 333 milionów dolarów, czyli najniższego poziomu od roku, a wskaźnik niespłacalności obniżył się do 0,22%. Bank nie zwiększał też rezerw na złe kredyty – utrzymał je na poziomie 1,5 miliarda dolarów, co sugeruje, iż nie widzi istotnych nowych zagrożeń.

CEO Brian Moynihan mówi o odporności konsumentów i dobrej kondycji klientów biznesowych. W czasach, gdy ekonomiści straszą recesją, a inwestorzy uciekają z rynku, dane z BoA przypominają, iż realna gospodarka – przynajmniej według jednego z największych banków w USA – wciąż trzymała się w 1Q w miarę dobrze – choć należy pamiętać, iż dane te nie uwzględniają pogorszenia nastrojów po „Liberation Day”.

Spadek zmienności

Pierwszy wykres przedstawia bardzo interesujący i rzadko analizowany schemat zachowania rynku akcji po silnych cyklach zmienności — a konkretnie po spadku indeksu VIX (tzw. „indeks strachu”) z poziomu powyżej 50 do poziomu poniżej 30. Takie momenty w historii rynków (zielone trójkąty) występowały niezwykle rzadko — tylko czterokrotnie w ostatnich dekadach — i niemal za każdym razem zapowiadały bardzo silne odbicie rynku w horyzoncie 6–12 miesięcy. Warto zwrócić uwagę na dane w dolnej tabeli: mediana stopy zwrotu z indeksu S&P 500 wynosiła po takich epizodach +2.8% w ciągu 3 miesięcy, +11.0% w ciągu 6 miesięcy i +17.9% w ciągu roku — z 100% skutecznością na 12-miesięcznym horyzoncie.

Z kolei drugi wykres ilustruje bieżące zachowanie indeksu VIX, który jeszcze kilka dni temu przekraczał 55 punktów, a dziś wraca w okolice 30. To poziom graniczny – historycznie moment, w którym VIX spadał poniżej 31, oznaczał, iż rynek akcji już wcześniej wyznaczył lokalny dołek, choć warto zaznaczyć, iż jedyne tego typu sytuacje miały miejsce w skrajnych wydarzeniach, czyli w latach 2008 (kryzys finansowy) oraz 2020 (pandemia COVID). Wtedy indeks VIX wystrzelił powyżej 60, ale odbudowa rynku akcji ruszyła, zanim VIX zdążył wrócić do „normalnych” poziomów.

Pozycjonowanie na rynku

Obecna sytuacja na rynku kapitałowym przypomina momenty typowego wychłodzenia. Dane z funduszy systematycznych i vol-control są jednoznaczne: alokacja w akcje znajduje się nisko. Volatility control funds, które dostosowują ekspozycję do zmienności rynku, w tej chwili trzymają się zaledwie 1. percentyla – niżej było tylko podczas szoku pandemicznego.

Z kolei szerokie pozycjonowanie systematyczne (m.in. CTA, risk parity, momentum) spadło do poziomów -2 Z-score, co odpowiada 2–4. percentylowi historycznemu. Innymi słowy – inwestorzy instytucjonalni nie chcą mieć dziś akcji w portfelu. Ale nie dlatego, iż zmienili zdanie. Po prostu muszą – bo zmienność wzrosła, a algorytmy każą redukować ryzyko. To nie jest kapitulacja z przekonania, tylko z przymusu(w tym wypadku).

Wykres poniższy za to pokazuje zagregowane pozycjonowanie w akcjach (Consolidated Equity Positioning) oparte na średniej ważonej Z-score dla różnych wskaźników pozycjonowania. w tej chwili wskaźnik znajduje się na poziomie około -1,7, co odpowiada 2. percentylowi od 2010 roku. Oznacza to, iż inwestorzy są defensywni, a tak niskie pozycjonowanie historycznie miało miejsce tylko podczas poważnych okresów stresu rynkowego (np. COVID, korekty 2016/2018).

Nowe dane z Bank of America Fund Manager Survey tylko potwierdzają tę narrację: rekordowa liczba globalnych inwestorów planuje redukować ekspozycję na akcje USA. Odsetek zarządzających deklarujących niedoważenie USA skoczył w kwietniu do poziomu nienotowanego od ponad dwóch dekad. Netto 36% respondentów jest underweight, a zmiana sentymentu od lutego to aż -53 punkty procentowe – największy spadek w historii badania. Co więcej, 82% ankietowanych oczekuje osłabienia globalnej gospodarki, a aż 73% uważa, iż narracja o „wyjątkowości USA” właśnie się wyczerpała.

Jednocześnie jednak nie widać jeszcze pełnej kapitulacji po stronie alokacji gotówkowej – ta wynosi 4,8%, podczas gdy historyczne dołki rynkowe miały raczej 6%+. Wnioski z badania są jednoznaczne: zarządzający są „max bearish na makro, ale jeszcze nie max bearish na rynek”, co sugeruje, iż dalsze spadki mogą wymusić większą redukcję pozycji.

Na rynku opcyjnym sytuacja również staje się napięta. Łączny wolumen opcji (call + put) osiągnął nowe rekordy, przekraczając 14 milionów kontraktów dziennie (5-dniowa średnia krocząca). Jednak co najważniejsze – wolumen netto calli (czyli calls minus puts) znajduje się dziś w 1. percentylu od 2010 roku. To znaczy, iż przy tak gigantycznej aktywności opcyjnej inwestorzy nie grają na wzrosty – wręcz przeciwnie. Dominują zabezpieczenia, spekulacja na spadki i rotacja w stronę defensywy.

To wszystko składa się na rynek, który jest jednocześnie wyprzedany, wystraszony i ekstremalnie spolaryzowany. W takich momentach choćby mały impuls – lepsze dane inflacyjne, pozytywne zaskoczenie z wyników, zmiana tonu Fed – może uruchomić efekt domina w postaci rebalansów i short squeeze’ów. Nie trzeba być hurraoptymistą, by uznać, iż ryzyko jest w tej chwili asymetryczne – a każdy dzień defensywnego pozycjonowania zwiększa szansę na gwałtowne odreagowanie.

Trzeci wykres pokazuje wskaźnik forward P/E dla tzw. „Magnificent Seven” – czyli siedmiu największych amerykańskich spółek technologicznych. Wskaźnik ten spadł do poziomu 22,6x, co jest najniższym odczytem od stycznia 2023 roku. Oznacza to, iż wyceny zaczynają się normalizować.

Scott Bessent – wizja administracji

W dwóch niedawnych wystąpieniach Sekretarz Skarbu Scott Bessent zarysował pełną strategię gospodarczą administracji, której rynek – jego zdaniem – nie rozumie w pełni. Inwestorzy i media skupili się niemal wyłącznie na polityce celnej, ignorując pozostałe dwa filary: nadchodzące obniżki podatków i deregulację. Bessent nazywa tę strategię „trójnogiem” i przekonuje, iż cła były tylko pierwszym krokiem, zaplanowanym po to, by otworzyć drogę do nowych negocjacji handlowych. Docelowo mają one doprowadzić do obniżenia nie tylko ceł, ale i barier pozataryfowych, manipulacji walutowych oraz subsydiów. Co ważne – wiele państw ma szansę osiągnąć porozumienie przed końcem 90-dniowego zawieszenia i – jak podkreśla Bessent – ci, którzy pierwsi wyjdą z konstruktywną ofertą, mogą uzyskać najbardziej korzystne warunki. Efekt? „First mover advantage”.

Jeśli chodzi o podatki, Bessent nie ukrywa entuzjazmu. Wierzy, iż trwałe przedłużenie ulg podatkowych z 2017 roku („Tax Cuts and Jobs Act”) uda się przeforsować do 4 lipca. Mówi o „nadzwyczajnej jedności” Republikanów, która ma pomóc w realizacji tej wizji. Co więcej, pojawiły się nowe pomysły: pełne odpisywanie kosztów inwestycji w sprzęt i fabryki w roku poniesienia, ulgi podatkowe dla napiwków, świadczeń z Social Security i nadgodzin, czy przywrócenie możliwości odliczania odsetek od kredytów samochodowych – ale tylko na amerykańskie auta. To przekaz nie tylko do rynków – to być może chęć wsparcia klasy średniej.

Trzecia noga strategii – deregulacja – według Bessenta dopiero pokaże swoją siłę. Efekty mają być odczuwalne od września/października i będą mieć, jak sam to ujął, „very powerful impact”. Dotyczy to zarówno sektora finansowego, jak i całej gospodarki. Mniej przepisów, mniej papierologii – więcej oszczędności dla gospodarstw domowych i firm.

Co to wszystko oznacza dla rynku? jeżeli strategia „trójnogu” zadziała, efekty mogą być silne i trwałe. Obniżki podatków dają firmom i konsumentom stabilność i przewidywalność, deregulacja – niższe koszty operacyjne i większą konkurencyjność, a polityka handlowa – możliwość odbudowy pozycji USA na uczciwszych zasadach. Bessent podkreśla, iż w czasie pierwszej kadencji Trumpa podobna kombinacja bodźców przyniosła zauważalny wzrost realnych płac, szczególnie dla pracowników godzinowych, oraz szybszy przyrost majątku netto najbiedniejszych.

Z rynkowego punktu widzenia, przesłanie Bessenta brzmi jasno: rynek widzi tylko cła, a powinien patrzeć na całą układankę. Obecna niepewność to efekt zawężonej optyki. jeżeli inwestorzy uwzględnią postępy w zakresie podatków i deregulacji, zmienność powinna spaść, a wyceny zaczną lepiej odzwierciedlać potencjał wzrostu. Na razie mamy tylko jedną nogę trójnogu w centrum uwagi – a to za mało, by ocenić równowagę całej konstrukcji.

Niezależnie od tego, co myślimy o obecnym zachowaniu i polityce administracji Trumpa – z rynkowego punktu widzenia nasze subiektywne odczucia emocjonalne nie mają znaczenia. Poglądy polityczne należy odłożyć na bok i spróbować zamiast tego zrozumieć, jaki cel ma obecny rząd USA i jak ich plany mogą wpłynąć na rynek.

Scott Bessent w Argentynie – Ameryka Łacińska między Pekinem a Waszyngtonem

Niedawna wizyta sekretarza skarbu Scotta Bessenta w Buenos Aires jest interesująca z wielu powodów – nie tylko jako element gospodarczej strategii USA, ale jako najważniejszy ruch geopolityczny w regionie, który zmuszony będzie dokonać wyboru między Chinami a Stanami Zjednoczonymi. Jak wynika z wywiadu, administracja Trumpa przestaje traktować Amerykę Łacińską jako zapomniany załącznik i ponownie stawia na nią jako strategiczny front w rywalizacji z Chinami.

Bessent mówi wprost: nie chcemy, żeby w Ameryce Łacińskiej powtórzył się scenariusz afrykański, gdzie Pekin „maskując pomoc jako inwestycje”, przejmował prawa do zasobów naturalnych w zamian za ukryte zadłużenie. „Takie umowy gwarantują, iż przyszłe pokolenia będą biedniejsze i bez zasobów” – ostrzegł w wywiadzie dla Bloomberg TV. Brzmiało to jak ostrzeżenie i wezwanie do wyboru.

USA podejmują ofensywę dyplomatyczną: sekretarz obrony Hegseth w Panamie, Bukele w Białym Domu, Bessent w Argentynie, nowy Pro-Trumpowy prezydent w Ekwadorze. Cel? Odbudować wpływy w regionie i wyprzeć Chiny z kluczowych sektorów, takich jak infrastruktura, surowce i finanse. Co ważne, w odróżnieniu od przeszłości – USA nie proponują już tylko przemówień, ale konkretne ramy: negocjacje handlowe, znoszenie barier celnych, zachęty podatkowe i wsparcie dla reform.

Jednocześnie administracja Trumpa gra twardo – zapowiedziała wprowadzenie „wtórnych ceł” na kraje kupujące ropę z Wenezueli, wymierzone pośrednio w Chiny, które są największym nabywcą. Coraz częściej mówi się też o blokowaniu strategicznych portów zarządzanych przez chińskie podmioty – np. w Kanale Panamskim.

Ale to wszystko dzieje się w cieniu faktu, iż Chiny nie odpuszczają. Inwestują w metro w Bogocie, porty w Peru, umacniają się handlowo z Brazylią, a choćby w czasie pandemii to one wysłały pomoc medyczną. Xi Jinping przyjeżdża na szczyty w Ameryce Południowej, głosząc hasła „globalizacji i rozwoju”. I – jak zauważa Bloombergodpowiada na presję USA marchewką, nie kijem.

Tymczasem USA wydają się działać odwrotnie – więcej presji, mniej zachęt. Bessent przyznał, iż nie ma rozmów o żadnej linii kredytowej dla Argentyny, mimo iż Pekin właśnie przedłużył jej 18-miliardowy swap. jeżeli USA chcą konkurować skutecznie, muszą zaoferować coś więcej niż „geopolityczny kij”. jeżeli to będzie mieć miejsce, to region będzie rozchwytywany z obu stron – co może mieć interesujące konsekwencje.

Co to oznacza dla rynków?

Latynoamerykańskie aktywa zyskują w tym roku na tle Wall Street. MSCI LatAm bije S&P 500 o ponad 20 pkt proc. od początku 2025 roku. Region został oszczędzony przez amerykańskie cła, a przy rosnącym napięciu geopolitycznym i słabnącym dolarze, inwestorzy szukają alternatyw. Brazylia i Meksyk zyskują na wartości walut vs USD i wzrostach giełdowych, a inwestorzy instytucjonalni coraz częściej mówią o „nowym paradygmacie globalnego handlu” z rosnącą rolą regionalnych bloków. W tym świecie Ameryka Łacińska może być beneficjentem – o ile zdoła utrzymać równowagę między Chinami a USA.

Bessent wie, iż gra toczy się nie tylko o porozumienia handlowe, ale o przyszłą mapę wpływów. Argentyna, Brazylia czy Meksyk stają się kluczowymi figurami na szachownicy globalnej rywalizacji. A to, czy wybiorą strategię „pragmatycznego balansowania”, czy zwiążą się z jednym graczem – zdecyduje nie tylko o ich gospodarce, ale i o przyszłości całego regionu. To wszystko – ofensywa dyplomatyczna USA, zmiana kierunku globalnych przepływów handlowych i ucieczka kapitału z USA do tańszych, mniej napiętych jurysdykcji – tworzy środowisko, które jest zaskakująco bycze dla Ameryki Łacińskiej. I właśnie w tym kontekście szczególnie warto spojrzeć na działania regionalnych championów, takich jak (moje ulubione) Mercado Libre, które działa jak czuły sejsmograf latynoamerykańskiej koniunktury.

W 2025 roku firma zatrudniła ponad 28 000 nowych pracowników, a do końca roku liczba zatrudnionych w całym regionie ma przekroczyć 112 000 osób – to 7 razy więcej niż w 2020 r., kiedy pandemia dopiero otwierała e-commerce na nowe poziomy wzrostu. Największe przyrosty?

  • Brazylia: +13 800 nowych miejsc pracy → razem 50 400
  • Meksyk: +10 100 → razem 35 800
  • Argentyna: +2000 → razem 14 300

Co więcej, niemal 80% tej ekspansji dotyczy logistyki, czyli twardej infrastruktury obsługującej rosnącą bazę klientów. Wynagrodzenia w firmie wzrosły średnio o 33%, a rozwój obejmuje również mniejsze rynki jak Chile, Kolumbia czy Urugwaj. To nie są tylko dane kadrowe – to bezwzględny wskaźnik skali. Mercado Libre rośnie, nie zwalnia, a tempo ekspansji sugeruje, iż popyt i perspektywy w regionie są solidne, mimo globalnych turbulencji. Dla inwestorów to klarowny sygnał: LatAm przestał być rynkiem narracji, a zaczął być rynkiem wyników.

Na tle ekspansji operacyjnej MercadoLibre otrzymało właśnie nową, byczą rekomendację od Benchmark, który rozpoczął pokrycie spółki z oceną „Buy” i ceną docelową 2500 USD. Analitycy argumentują, iż MELI to regionalny lider o globalnym potencjale, działający na jednym z najmniej nasyconych rynków e-commerce i fintech na świecie – Ameryce Łacińskiej. Mimo dynamicznego wzrostu w ostatnich latach, penetracja zakupów online w regionie wciąż znajduje się w dolnych kilkunastu procentach, co oznacza ogromny, strukturalny potencjał dalszego rozwoju.

Benchmark podkreśla, iż MELI nie tylko skutecznie wykorzystuje niski punkt wyjścia rynku, ale również buduje przewagę dzięki dogłębnemu zrozumieniu lokalnych zachowań konsumenckich, co przekłada się na wysoką jakość wykonania i lojalność klientów. Spółka ma dziś około 25% udziału w rynku e-commerce w regionie, co czyni ich bezdyskusyjnym liderem gotowym do wykorzystania przewagi skali w długim terminie. Według prognoz, branża ma rosnąć w tempie dwucyfrowym do 2029 roku, co tworzy dla MELI wielowymiarową historię wzrostu.

Co więcej, MELI skutecznie wykorzystuje swoją bazę użytkowników w rozwijającym się segmencie fintech – zarówno w zakresie płatności, kredytów, jak i usług finansowych dla MŚP. Benchmark zwraca uwagę, iż cyfryzacja gotówki, niska penetracja usług bankowych oraz niedosyt w zakresie dostępu do kredytu to sekwencja długoterminowych trendów strukturalnych, które tylko wzmacniają atrakcyjność spółki jako inwestycji na rynkach wschodzących. W skrócie: lider rynku, działający na niedoszacowanym obszarze, z długą ścieżką wzrostu przed sobą – MELI to nie tylko e-commerce, to infrastruktura cyfrowa LatAm.

Ryzyko krótkoterminowe dla spółek reklamowych

Temu wyparowało z rynku reklam w USA – a razem z nim choćby 2% przychodów reklamowych dla gigantów jak Meta i Google.

Jeszcze na początku kwietnia Temu miało ponad 60 tys. aktywnych reklam na Google – od grafik i tekstów po video. Równolegle wydawało ponad 1 milion USD dziennie tylko na Facebooku, a także znaczące kwoty na Instagramie, Snapchacie, TikToku i platformach zakupowych Google. W niektórych dniach odpowiadało za 19% wszystkich wrażeń reklamowych w Google Shopping w USA.

Wystarczyło jednak kilka dni, by cała obecność reklamowa Temu w Stanach praktycznie zniknęła. Z 60 000 reklam na Google – zostało 6. Na Meta, według Adweek i danych Pathmatics, Temu miało w USA zaledwie 4 aktywne reklamy w ostatni wtorek. Sponsorowane treści na TikToku? Z około 15 tygodniowo do… zera. Firma przeniosła aktywność reklamową do innych regionów – m.in. 2,800 reklam w Turcji i 1,100 w Kanadzie – ale największy i najważniejszy rynek, czyli USA, został wyłączony niemal całkowicie.

Co to oznacza dla rynku?

Przede wszystkim – to bezpośredni cios dla spółek reklamowych, takich jak Meta i Alphabet. Według szacunków, w 2024 roku Temu odpowiadało za ok. 2 miliardy dolarów przychodu z reklam tylko dla Meta, co stanowiło 1,2% łącznych przychodów reklamowych spółki. Warto tu jednak podkreślić jedną rzecz: Family of Apps EBIT – czyli operacyjny zysk segmentu obejmującego Facebooka, Instagrama i WhatsAppa – był głównym źródłem dochodu Meta w 2024 roku. Innymi słowy: strata 1–2% przychodów reklamowych może przełożyć się na jeszcze większy wpływ na zysk operacyjny. Meta odpowiadała ponadto za około 61% wydatków reklamowych online Temu oraz 65% wydatków Shein w 2023 roku (Źródło: Huatai Research)

A jeżeli doliczymy Shein – drugiego chińskiego giganta e-commerce – który również ogranicza kampanie (m.in. z powodu zakłóceń w wysyłce związanych z wstrzymaniem współpracy Poczty w Hongkongu z USA) – to całkowity wpływ na przychody reklamowe największych graczy może być spory. To poziom, który trudno zignorować – zwłaszcza w środowisku, gdzie popyt reklamowy i pricing power nie rosną automatycznie. Jest to więc realne krótkoterminowe ryzyko dla i Meta i Alphabet, Snapchata i Trade Desk oraz w mniejszym stopniu również Amazon.

Czy to koniec? Niekoniecznie. Choć dane z Adweek wyglądają dramatycznie, trzeba też dodać jedno: tak jak Temu zniknęło w ciągu kilku dni, tak samo gwałtownie może wrócić. Firmy e-commerce tego typu działają bardzo elastycznie. Ich budżety reklamowe są często „always-on”, ale z opcją pełnego wygaszenia i ponownego uruchomienia w zależności od warunków rynkowych, taryf celnych, kosztów logistyki i sezonowości.

Poza tym – Temu i Shein to tylko dwie z wielu chińskich platform sprzedażowych. W kolejce czekają inni gracze, którzy mogą albo wejść w miejsce dotychczasowych dominatorów, albo przejąć część wolnych zasobów reklamowych po niższych stawkach. Ale dla Meta, Alphabetu czy Snapchata to oznacza próbę utrzymania marż w środowisku bardziej wymagającym, niż w ostatnich latach.

Restrykcje na Nvidia

NVIDIA mierzy się z poważnym ciosem ze strony geopolityki. Rząd USA ogłosił zakaz eksportu chipów H20 do Chin, powołując się na względy bezpieczeństwa narodowego. Te nowoczesne układy AI są zbyt wydajne – mogą potencjalnie zostać wykorzystane w zastosowaniach militarnych lub superkomputerowych. W efekcie NVIDIA zakomunikowała, iż w pierwszym kwartale odnotuje koszt w wysokości 5,5 miliarda dolarów, związany z odpisami zapasów, zobowiązaniami zakupowymi i rezerwami.

To ogłoszenie jest kolejnym sygnałem, iż Waszyngton coraz mocniej ogranicza eksport zaawansowanych technologii związanych z AI. NVIDIA – jako perła amerykańskiej branży półprzewodników – znajduje się w samym centrum tego konfliktu. Choć uderzenie finansowe jest dotkliwe, jeszcze istotniejsze są konsekwencje strategiczne. Firma miała bowiem zarezerwowane zamówienia na H20 o wartości ponad 18 miliardów dolarów od początku 2025 roku. Fakt, iż nie poinformowała wszystkich kluczowych klientów o zakazie od razu, tylko zwiększa napięcie.

Modele analityków z Wall Street przez cały czas zakładały około 3 miliardów dolarów kwartalnych przychodów z Chin, więc teraz będą musiały zostać skorygowane w dół. Tego typu zakazy są jak znak „zakaz wjazdu” dla amerykańskich innowacji na rynek chiński. Problemem NVIDII nie jest brak popytu – tylko niemożność jego obsłużenia. Z perspektywy rynku to nie koniec historii wzrostu NVIDII, ale raczej przymusowa pauza.

Na pocieszenie dla byków załącze Tweeta od Jima Cramera, który … określił Nvidie jako „meme stock”.

TSMC podnosi ceny w fabrykach w USA

Sytuacja wokół TSMC nabiera nowego wymiaru w obliczu amerykańskich ceł i globalnych napięć handlowych. Firma stoi dziś w centrum dwóch krzyżujących się sił: rosnących kosztów produkcji oraz przymusowego przestawienia globalnego łańcucha dostaw na bardziej „patriotyczne” – z perspektywy USA – tory.

Według najnowszych doniesień, TSMC oraz Intel stają przed gwałtownym wzrostem kosztów sprzętu produkcyjnego (WFE – wafer fab equipment), szczególnie w związku z podwyżkami cen ze strony ASML i japońskich dostawców. Dla samego TSMC oznacza to nawet 6 miliardów dolarów dodatkowych kosztów, o ile spółka utrzyma swój ambitny plan wydatków kapitałowych na poziomie 65 mld USD w 2025 roku. W efekcie nowe cła mogą znacząco zwiększyć presję na marże oraz opóźnić skalowanie produkcji w USA – zwłaszcza w fabryce w Arizonie.

Tymczasem administracja USA wyraźnie wymusza na firmach takich jak Apple, Nvidia czy AMD, by produkowały swoje najnowsze układy na terenie Stanów – w przeciwnym razie czeka je bariera celna. Problem polega na tym, iż moce przerobowe TSMC w USA są w tej chwili bardzo ograniczone, co tworzy lokalną lukę podażową i… ogromną siłę cenową dla TSMC – właśnie z uwagi na efekt „braku alternatyw”. W efekcie TSMC może być jednym z nielicznych podmiotów, które wygrywają na tej wojnie taryfowej, choćby jeżeli po drodze poniesie duże koszty.

Z punktu widzenia inwestorów, obawy dotyczące przekazywania technologii do Intela (w kontekście partnerstw foundry) są raczej przesadzone. Jak argumentują bywalcy rynku: Obawy rynku o cięcia w produkcji CoWoS (kluczowej dla chipów AI) oraz potencjalne napięcia w relacjach USA–Tajwan spowodowały przejściową przecenę akcji TSMC, co sprowadziło wskaźnik P/E spółki do atrakcyjnych, historycznie niskich poziomów.

W skrócie: TSMC pozostaje niezastąpionym graczem, a obecne napięcia tylko wzmacniają jego strategiczne znaczenie. W świecie, gdzie koszty produkcji rosną, a dostęp do technologii jest coraz bardziej reglamentowany, firmy zdolne do kontrolowania zarówno ceny, jak i kosztów – jak TSMC – mają potencjał, by wyjść z tej wojny handlowej jako najwięksi wygrani, choć ewidentnie inwestorzy dyskontują również rosnące ryzyko zamieszania wokół samego Tajwanu.

Do zarobienia,
Jurek Tomaszewski

[/ihc-hide-content]

67
5
Idź do oryginalnego materiału