„Tak świata nie naprawimy”. Ekonomista mówi o marnotrawstwie ogromnych pieniędzy

1 dzień temu

Politycy zawsze będą chcieli koncentrować się na tych problemach, które najbardziej chwytają za serce ich wyborców. Żeby rzeczywiście naprawić świat, musimy skoncentrować wydatki na prostych, skutecznych działaniach – przekonuje w rozmowie z money.pl duński ekonomista Bjørn Lomborg.

Grzegorz Siemionczyk, money.pl: Co jest nie tak z Celami Zrównoważonego Rozwoju, które w 2015 r. wyznaczyły sobie kraje ONZ?

Bjørn Lomborg, szef think tanku Copenhagen Consensus: Fundamentalny problem polega na tym, iż obiecaliśmy wszystko wszystkim wszędzie. Intencją przyjęcia tych celów było uczynienie świata lepszym. Nie wyznaczono jedynak priorytetów.

Głównych Celów Zrównoważonego Rozwoju (CZR) jest 17, ale szczegółowych aż 169. Gdybyśmy założyli, iż zrealizujemy je do 2030 r., musielibyśmy wydawać rocznie 10-20 bln dol., czyli 10-20 proc. światowego PKB. To nierealne. Być może jesteśmy w stanie wydawać 5 proc. tej kwoty. A skoro tak, to powinniśmy rozmawiać o tym, jak te pieniądze wydać najlepiej.

Czy twórcy CZR nie zdawali sobie z tego sprawy? Wcześniej społeczność światowa uzgodniła Milenijne Cele Rozwoju, które – jak twierdzi pan w książce „Naprawa świata w 12 krokach” – rzeczywiście uczyniły świat lepszym.

W 2014 i 2015 r., gdy ONZ pracowało nad CZR, w Copenhagen Consensus przeprowadziliśmy ekonomiczną analizę niemal 100 propozycji. Zidentyfikowaliśmy sporo obiecujących, tzn. charakteryzujących się dobrym stosunkiem korzyści do kosztów. Spotkałem się wtedy osobiście z 1/3 ambasadorów w ONZ, którzy byli zaangażowani w tworzenie CZR. Od wszystkich słyszałem, iż nasze wyliczenia są bardzo wartościowe i pozwalają wskazać globalne priorytety. Ale nie na tym im zależało. Każdy kraj miał swoje koniki i nie mógł oprzeć się pokusie, żeby umieścić je wśród celów. Żeby uzyskać przychylność innych państw, akceptował z kolei ich koniki.

W ten sposób obiecano dosłownie wszystko, co się dobrze kojarzy – od eliminacji głodu i ubóstwa po promocje ekologicznej żywności i zrównoważonej turystyki.

Wygląda więc na to, iż przywódcom ponad 190 państw ONZ trudno jest osiągnąć konsensus w jakiejkolwiek sprawie. Sądzi pan, iż da się to zmienić?

Politycy zawsze będą chcieli koncentrować się na tych problemach, które najbardziej chwytają za serce ich wyborców lub tych, które mają najgłośniejszych rzeczników. Ale sądzę, iż mogę sprawić, aby proces decyzyjny na arenie międzynarodowej był choć odrobinę mniej zły. Wychodzę z założenia, iż ludzie w większości chcą czynić dobro.

Ale myślą lokalnie, a nie globalnie. Może pan na przykład udowodnić zamożnym Polakom, iż niewielka część ich dochodów wystarczy, aby zapobiec dziesiątkom tysięcy zgonów na malarię. Ale dla nich to nie jest największy problem. Oni i tak będą woleli wydać te pieniądze na edukację własnych dzieci, a w najlepszym wypadku wsparcie jakiejś krajowej fundacji.

Oczywiście, wszystkie nacje chcą wydawać większość swoich pieniędzy na własne potrzeby. Nie zamierzam tego zmieniać. Nie twierdzę też, iż Polska powinna wydawać na pomoc międzynarodową więcej niż obecnie. Uważam jedynie, iż skoro już wydajecie na nią ok. 0,5 proc. PKB – a w praktyce więcej, bo np. nakłady na zapobieganie zmianom klimatu w większości nie służą lokalnym potrzebom – to zamiast cienko rozsmarowywać tę kwotę na setki rozmaitych inicjatyw, lepiej skoncentrować je na działaniach, które będą najbardziej skuteczne.

W pańskiej definicji najbardziej skuteczne są te inicjatywy, które przynoszą największe korzyści w stosunku do nakładów. To się jednak zmienia w czasie. Niektóre z inicjatyw, które uważał pan za bardzo efektywne w 2015 r., dziś już takie nie są. Skąd wiadomo, iż np. dążenie do redukcji emisji CO2 w transporcie, na co rządy sporo dziś wydają, nie okaże się ostatecznie efektywne?

Może tak się zdarzyć, ale to nie podważa mojego głównego argumentu: mamy całkiem dobrą wiedzę na temat tego, co działa, a co nie, ale jej przełożenie na decyzje polityków jest niewielkie.

Zarówno w Polsce, jak i wszędzie indziej, przywódcy koncentrują się na oliwieniu piszczących kół, jak mawiają Amerykanie. Problemy, o których jest najgłośniej, przyciągają najwięcej uwagi i pieniędzy. A nie zawsze są to akurat te, na które mamy najbardziej efektywną odpowiedź.

Ludzie natomiast w większości woleliby, żeby ich pieniądze były wydawane skutecznie. Gdy tak się nie dzieje, tracą gotowość do pomocy.

Do pańskiej definicji efektywnych pomysłów można mieć zastrzeżenia natury etycznej. Czy naprawdę te problemy, które potrafimy efektywnie rozwiązać, są najważniejsze? To podejście jest bardzo pragmatyczne, ale ludzie tacy nie są: kierują się też wartościami. Weźmy równość płci, która jest wśród CZR. To może być dla ludzi ważne, niezależnie od tego, ile dolarów korzyści przynosi każdy wydany na ten cel dolar.

Podchodzimy do kwestii ulepszania świata z perspektywy ekonomii dobrobytu. Bierzemy pod uwagę koszty każdej polityki, ale i jej efekty. Choć przedstawiamy koszty i korzyści w ujęciu pieniężnym, traktujemy je szeroko. Uwzględniamy to, ile istnień ludzkich dana polityka uratuje, ile zapewni dodatkowych lat życia w zdrowiu, ile ochroni lasów, jak dużo oszczędzi ludziom czasu itp. Ekonomiści od dekad próbują te efekty wyceniać, żeby dało się je porównywać.

Szeroko akceptowanym szacunkiem jest np. ten, iż uratowanie jednego życia w biedniejszej połowie ludności warte jest około 128 tys. dol. Z takich właśnie liczb korzystamy w naszych wyliczeniach. Dzięki temu możemy powiedzieć, iż wydanie jednego euro na ochronę przed gruźlicą daje 46 euro korzyści.

Albo jeżeli wyda się jedno euro na doszkolenie nauczycieli i na dostosowanie poziomu nauczania do wiedzy uczniów, a nie do ich wieku, to uzyska się 65 euro korzyści – głównie dzięki większej produktywności dorosłych już osób. Każdy zrozumie, iż to są bardzo dobre inwestycje – choćby jeżeli jego system wartości dyktuje mu jakieś inne priorytety.

(…)

Cała rozmowa dostępna jest TUTAJ.
Idź do oryginalnego materiału