„Obligacje to są zawsze bezpieczne”, „Jak spadło to odbije, a jak wzrosło to spadnie”, „Na giełdzie to tylko grubasy zarabiają”
Słyszałeś to? Ja też. Słyszę w zasadzie prawie codziennie. Problem w tym, iż to nie jest jakaś mistyczna wiedza. To mity. Do tego głupie i takie, które potrafią wyczyścić portfel szybciej niż korekta na Nasdaq. W tym materiale nie powiem Ci, co kupić. Pokażę jednak, jak nie dać się ograć przez fałszywe przekonania, które często blokują wiele osób w ogóle przed inwestowaniem. Biorę tu pięć popularnych mitów inwestycyjnych i rozkładam dla was na czynniki pierwsze. Zapraszam!
Te 5 mitów inwestycyjnych kosztuje fortunę. Przestań w nie wierzyć!
Inwestuj z XTB! Podczas rejestracji podaj kod DNARYNKOW i odbierz darmowy kurs inwestowania dla początkujących
Załóż konto na: https://link-pso.xtb.com/pso/aKgIe
Giełda tylko dla wybranych? Obalanie mitu „smart money”
Mit pierwszy: „Na rynku zarabiają tylko grubasy i smart money”
Ile to ja razy słyszałem zwłaszcza wśród osób, które w ogóle nie inwestują. Mają jednak ogromne przekonanie, iż na giełdzie można zarabiać wyłącznie wtedy, gdy ma się ogromne doświadczenie, dostęp do „tajnych” informacji i szklaną kulę.
Czasem odnoszę wrażenia, iż wśród większości ludzi dalej nieznana jest prosta prawda o tym, iż szeroki rynek w długim terminie po prostu rośnie. Zamiast tego wiele osób wyobraża sobie raczej wykres przypominający sinusoidę, gdzie jeżeli nie trafisz w dołek i górkę, nie zarobisz ani grosza.

To podsyca narrację, iż zyski zgarnia jedynie smart money – duże instytucje i wielcy gracze, a malutcy inwestorzy indywidualni, są tylko dostawcami kapitału, dzięki którym ci pierwsi sprzedają „na górce”, zostawiając „ulicę” z ręką w nocniku.
Taki obraz dodatkowo utrwala przekonanie, iż giełda to niezwykle skomplikowane miejsce, w którym nie tylko trzeba przewidzieć każdy zwrot, ale także znaleźć frajera, któremu uda się sprzedać akcje, zanim rynek zacznie spadać.
Efekt? Mit hamuje rozwój całego rynku kapitałowego i wzmacnia wrażenie, iż giełda to coś gorszego niż hazard, bo w starciu ze smart money zwykły inwestor jest rzekomo z góry skazany na porażkę. Do tego sugeruje, iż inwestowanie to gra o sumie zerowej – ile ja zarobię, tyle ktoś musi stracić. To po prostu nieprawda.
W grze o sumie zerowej (jak poker czy zakład) każda wygrana oznacza czyjąś stratę. Pula się nie zmienia – jedni zyskują dokładnie tyle, ile inni tracą. Ale inwestowanie na giełdzie działa inaczej, bo… wartość rynkowa może rosnąć dla wszystkich. Co najwyżej, ktoś może zarobić mniej, a ktoś inny więcej. Dlaczego tak jest?
Ponieważ spółki generują zyski! To firmy, które prowadzą realną działalność, rozwijają się, wprowadzają nowe produkty, zdobywają klientów. Wartość ich biznesów w długim terminie rośnie, a razem z nią rośnie cena akcji. Za wypracowane zyski spółka może odkupować akcje od inwestorów z rynku albo wypłacać dywidendę i już sam ten wkład może sprawić, iż całkowita pula pieniędzy rośnie.
Te tzw. smart money faktycznie może wpływać na rynek swoim rozmiarem, ale to nie jest stan możliwy do utrzymania się w długim terminie. Zatanówmy się nad dwoma rzeczami. Po pierwsze, czy instytucje określane mianem „smart money” rzeczywiście są takie niepokonane na rynku i czy one są naprawdę naszymi przeciwnikami?
Ogromne fundusze na pewno mają lepszy dostęp do informacji, narzędzi analitycznych i kumulują masę doświadczenia wielu wytrawnych inwestorów, a mimo to w latach 2001-2023 w większości lat od 48 do 87% tych funduszy aktywnych osiągało gorsze stopy zwrotu od zwykłego benchmarku S&P 500.
Większość tych niesamowitych „smart money” pomimo tego rzekomego kupowania w dołku i sprzedawania frajerom na górce osiąga gorsze wyniki w niż zwykła strategia „kup i trzymaj 500 największych firm z USA”.
Według innych badań i statystyk ten odsetek funduszy, które przegrywają z S&P 500 jest czasem jeszcze większy. Skoro więc wystarczy zapakować się w fundusz ETF na S&P 500, żeby pokonywać większość „smart money” to chyba nie są one takie smart, prawda?

Dlaczego tak się dzieje, skoro zarządzający tymi funduszami mają takie cudowne możliwości?
Po pierwsze, fundusze działają pod dyktando klientów. Ci kierując się emocjami często robią wszystko w odwrotnej kolejności niż powinni. Gdy na rynku trwa hossa i media trąbią o rekordach, klienci masowo wpłacają pieniądze. Fundusze muszą więc kupować akcje, choć są one już drogie. Gdy nadchodzi bessa, a nastroje się załamują, ci sami inwestorzy wycofują środki. Fundusze zmuszone są wtedy sprzedawać, często po bardzo niekorzystnych cenach. Efekt? To bardziej kupowanie na górce i sprzedawanie w dołku – odwrotność strategii prowadzącej do sukcesu.
Kolejnym problemem jest sama skala kapitału, jakim dysponują te wielkie fundusze. Przy miliardach dolarów pod zarządzaniem nie da się swobodnie budować pozycji. Kupując większy pakiet akcji fundusz może sam wywindować cenę i zablokować płynność rynku.
Nie ma tam też możliwości inwestowania w małe, dynamiczne spółki o dużym potencjale wzrostu, bo zbyt duża kwota sparaliżowała obrót. Z drugiej strony nikt nie będzie mając miliard dolarów bawił się w inwestowanie w coś 100 tysięcy, żeby płynność go nie zabiła. Po prostu nie ma to sensu i szkoda na to czasu.
W praktyce więc wielkie fundusze są ograniczone mocno do tych firm, które tworzą indeksy, a jeżeli grasz w dokładnie tej samej lidze, to i indeks trudno będzie pobić.
Dodatkowo, zarządzający funduszami są rozliczani z wyników w krótkim horyzoncie – często kwartalnym. To zmusza ich do działania pod presją, szybkich decyzji i grania pod wyniki, zamiast spokojnego budowania długoterminowej wartości.
Wszystko to sprawia, iż fundusze często nie osiągają lepszych wyników niż indeksy. Tymczasem indywidualny inwestor, który nie działa pod presją, może sobie pozwolić na cierpliwość, elastyczność i inwestowanie w spółki poza zasięgiem wielkiego kapitału. I właśnie w tym tkwi jego prawdziwa przewaga.
Te wielkie Smart money nie działa przeciwko Tobie. Oni mają po prostu inne cele, inne strategie i inne ograniczenia. Ich decyzje mogą wpływać na rynek, ale to nie znaczy, iż próbują z Tobą wygrać. W rzeczywistości wielu indywidualnych inwestorów może wręcz korzystać z tego, co robi smart money: obserwować przepływy kapitału, uczyć się z ich raportów, czy wykorzystywać ich brak elastyczności (np. w spółkach o mniejszej kapitalizacji).
Wniosek? Nie musisz z nikim walczyć. Twoim celem nie jest „pokonanie” funduszy, tylko pomnażanie własnego kapitału, a to możesz robić na swoich warunkach – cierpliwie, konsekwentnie i bez emocji.
Inwestowanie to nie gra o frajera
Przeprowadźmy sobie prosty eksperyment myślowy. Wyobraź sobie, iż pewnego dnia na giełdzie handel się zatrzymuje na 10 lat. W akcjonariacie kilku różnych spółek zostajesz tylko Ty, kilku innych inwestorów indywidualnych, kilka funduszy i założyciele firm. Nikt z Was nie może już sprzedać akcji dalej. Nie ma „frajerów”, którym można je opchnąć na górce. Czy to znaczy, iż wszyscy straciliście pieniądze? W końcu nie możecie zrealizować zysków, prawda?
A jednak spółki dalej się rozwijają. Dojrzewają, rosną, aż w końcu generują na tyle solidne zyski, iż zaczynają wypłacać dywidendę. Powiedzmy, iż stopa dywidendy wynosi 10%. Czyli co roku otrzymujecie 10% wartości Waszych akcji – w gotówce, z realnych zysków firmy. Łatwo policzyć, iż choćby jeżeli nigdy nie sprzedacie tych akcji, to po 10 latach inwestycja się zwróci.
Nie, nie zacząłem promować inwestowania dywidendowego (bleh). Chodzi mi o to, żeby zobrazować fakt, iż akcja to nie jest jakiś dziwny eteryczny byt. To po prostu prawo do generowanego przez spółkę zysku, a nie tylko przedmiot spekulacji, który trzeba opchnąć drożej.
Wcale nie trzeba mieć dostępu do tajnych informacji, żeby zarabiać na giełdzie. Wystarczy zrozumieć, iż rynek rośnie w długim terminie, a inwestowanie to udział w realnym biznesie, a nie gra przeciwko komuś. To naprawdę wystarcza.
Obligacje – naprawdę bezpieczne?
Okej, pora na wielki mit nr dwa, czyli „Obligacje to coś bezpiecznego”.
To już mit bardziej wyrafinowany. Przekonanie, iż obligacje są zawsze bezpieczne, ma swoje korzenie w ich postrzeganiu jako „nudnej”, konserwatywnej alternatywy dla giełdy.
Przez dekady inwestorzy – zarówno indywidualni, jak i instytucjonalni – traktowali obligacje, zwłaszcza skarbowe, jako stabilne źródło dochodu i pewny sposób ochrony kapitału. Dodatkowo, media finansowe i materiały edukacyjne często prezentowały obligacje jako „bezpieczną część portfela”, nie zagłębiając się w ich różnorodność i ryzyka.
Ten wizerunek został jeszcze wzmocniony przez wiele lat niskiej inflacji i stabilnego otoczenia stóp procentowych, w którym ceny obligacji praktycznie nie spadały, a ich wartość rosła choćby w czasie kryzysów. Dla wielu osób obligacja stała się wręcz synonimem bezpieczeństwa. Czymś w rodzaju bankowej lokaty dla bardziej zaawansowanych. Niestety, to zbyt duże uproszczenie, które ignoruje wiele realnych zagrożeń.
Żeby to dobrze zrozumieć, musimy nieco poszerzyć kontekst. Ceny obligacji skarbowych poruszają się odwrotnie do rentowności: gdy rentowności rosną, ceny obligacji spadają, a gdy rentowności spadają, to ceny rosną.
Na przestrzeni ostatnich dekad, począwszy od lat 80., amerykański bank centralny – czyli Fed – systematycznie obniżał stopy procentowe. Oczywiście zdarzały się okresy podwyżek, ale ogólny trend był wyraźnie spadkowy. Skoro stopy procentowe malały, malały też rentowności obligacji, a to oznaczało wzrost ich cen.

Dlaczego stopy znajdowały się w tak długim trendzie spadkowym? Głównie z powodu rozwoju gospodarczego, postępu technologicznego i globalizacji. Te czynniki obniżyły koszty produkcji, zmniejszyły presję inflacyjną i sprzyjały wzrostowi oszczędności w społeczeństwie.
Niższa inflacja oznaczała, iż Fed nie musiał już tak agresywnie z nią walczyć, a rosnąca podaż kapitału wynikająca z większych oszczędności prowadziła do spadku jego ceny, czyli właśnie do spadku stóp procentowych.
Chodzi o to, iż pożyczanie pieniędzy to nic innego jak forma inwestycji. jeżeli pożyczkodawców jest niewielu, mogą żądać wyższej ceny za udostępnienie kapitału, czyli wyższego oprocentowania. Gdy zaś kapitału jest dużo, jego cena naturalnie spada, a wraz z nią oprocentowanie. Natomiast ilość kapitału zależy do pewnego stopnia od ilości oszczędności.
Ostatnie 40 lat nauczyły nas jednego: ceny obligacji rosły dość stabilnie. Nie tak dynamicznie jak ceny akcji, ale za to przy znacznie mniejszej zmienności i z poczuciem bezpieczeństwa, iż „w razie czego” rząd i tak wykupi je po cenie nominalnej.
W takim środowisku dojrzewała popularna koncepcja portfela 60/40, w którym 40% kapitału alokowane jest w „bezpieczne” obligacje, a 60% w bardziej ryzykowne akcje. Tylko… czy na pewno obligacje są zawsze aż tak bezpieczne? Nie do końca ALE z jednym wyjątkiem. W Polsce wielu z nas jako z „obligacjami” utożsamia wyłącznie detaliczne obligacje skarbowe, które nie są notowane na giełdzie.
To oznacza, iż nie można ich sprzedać na rynku wtórnym nikomu innemu, a ich cena w czasie się nie zmienia. W każdej chwili można je jednak odsprzedać dla państwa z niewielką karą za wcześniejsze wycofanie środków. Takie instrumenty i takie obligacje rzeczywiście są bardzo bezpieczne.
Problem w tym, iż większość państw nie oferuje takiego modelu. To polski finansowy ewenement, z którego można być naprawdę zadowolonym. Okej, koniec dygresji.
Ogólnie kupowanie obligacji oznacza kupowanie tych, które są notowane na rynku, czy to dzięki funduszy dłużnych, czy funduszy ETF na obligacje czy czegoś innego.
Notowanie na rynku generuje w tym wszystkim główne wyzwanie. Cena obligacji zależy od poziomu stóp procentowych. Ostatnie lata świetnie pokazały pułapkę, jaką rynek obligacji zastawiał na inwestorów przez ostatnie dekady. Od lat 80., kiedy to stopy procentowe były systematycznie obniżane, doszliśmy w końcu do granicy zera. W USA, między 2008 a 2015 rokiem, stopy utrzymywano na poziomie 0,25%. W niektórych krajach były choćby ujemne.
Gdy po pandemii COVID-19 inflacja wymknęła się spod kontroli, wiele banków centralnych, w tym Rezerwa Federalna w USA, musiało gwałtownie podnieść stopy do poziomów niewidzianych od ponad 20 lat.

Początkowo wielu obserwatorów rynku zakładało, iż pandemia wywoła głęboką recesję, a Fed gwałtownie będzie zmuszony obniżyć stopy procentowe do skrajnie niskich poziomów, żeby ratować gospodarkę. Tak się jednak nie stało.
Gospodarka okazała się zaskakująco odporna, a dziś już wiemy, iż banki centralne nie planują tak drastycznych obniżek stóp. Wręcz przeciwnie – otwarcie mówią o utrzymywaniu ich na poziomie istotnie wyższym niż w ostatniej dekadzie. Wszystko po to, żeby w razie przyszłej recesji mieć przestrzeń do działania i możliwość ponownego luzowania polityki monetarnej.
To mocna zmiana paradygmatu. Po dekadach spadków stopy procentowe wyłamały się z długoletniego trendu, a ceny obligacji gwałtownie na to zareagowały.
Wystarczy spojrzeć na wykres rentowności 10-letnich obligacji skarbowych USA. W ostatnich latach wzrosły one do najwyższego poziomu od 2007 roku, przebijając długoterminowy trend spadkowy. Przypomnę: rentowność to odwrotność ceny, więc tak silny wzrost rentowności oznacza, iż ceny obligacji… poleciały na łeb.

Ceny 10-letnich obligacji skarbowych spadły między 2020 a 2023 rokiem o ponad 50%, a dziś – dwa lata później, w 2025 roku – wciąż utrzymują się blisko dołka z tamtego okresu! Innymi słowy, te rzekomo „bezpieczne” obligacje skarbowe zaliczyły spadek większy niż indeksy S&P 500 czy choćby Nasdaq 100 w czasie pandemii COVID-19 i bessy z 2022 roku.
Bessa rynku obligacji ciągnie się już piąty rok, a ceny dalej szorują po dnie. W tym samym czasie te „ryzykowne akcje” zdążyły odrobić dwa potężne spadki i ustanowić szereg nowych rekordów.

Tak zachowuje się „bezpieczne” aktywo? Nie sądzę.
Oczywiście ktoś może powiedzieć, iż wystarczy przeczekać do terminu wykupu, żeby odzyskać pełną wartość nominalną jakiejś obligacji. Jasne, dlatego fundusze obligacyjne i tak w końcu wrócą na swoje szczyty.
Problem w tym, iż obligacje mają różne terminy wykupu – a jednymi z najpopularniejszych są te 10-letnie. jeżeli ktoś „na kilka lat przed emeryturą” zapakował się w takie „bezpieczne” dziesięciolatki, to może się okazać, iż musi przełożyć emeryturę o kilka lat. Paradoksalnie, w takiej sytuacji lepiej wyszedłby, gdyby trzymał 100% kapitału w akcjach. Trudno więc mówić tu o bezpieczeństwie.
Duże i znane firmy też mogą zawieść
Co tam dalej się pojawia często? O mam, przekonanie, iż inwestowanie w duże i znane firmy, które zaliczyły głębokie spadki, to zawsze dobra decyzja.
Wielu początkujących inwestorów, którzy nie czują się pewnie w jakiejkolwiek analizie fundamentalnej, chętnie po prostu wrzucają swoje pieniądze w duże firmy, które akurat spadły. Kojarzą je, może mają z nimi jakieś dobre doświadczenia i korzystają z ich produktów od lat, co buduje poczucie, iż taka firma „musi sobie poradzić”, bo przecież dominuje rynek i jest zbyt duża, by mieć poważne problemy.
Łatwo wpaść w tę pułapkę, gdy myślimy o producencie elektroniki, odzieży czy sieci sklepów, które mijamy codziennie i z których chętnie korzystamy, a gdy kurs takiej spółki spada, intuicja podpowiada: „to przecież świetna firma, na pewno odbije”.
To klasyczny błąd, który czyha na tych, którzy chcą iść na skróty, czyli kupić coś znajomego, nie zagłębiając się w fundamenty. W końcu to duża, rozpoznawalna marka, więc co mogłoby pójść nie tak?
Problem w tym, iż firma nie musi zbankrutować, żeby przynieść straty. Wystarczy, iż przestanie rosnąć, straci udział w rynku, nie nadąży za technologią albo przestanie zaskakiwać innowacyjnością, a czasem choćby to nie jest potrzebne. Może po prostu akurat akcje były przewartościowane, i choćby po spadku wciąż są zbyt drogie, by miały realny potencjał do wzrostu.
Wystarczy spojrzeć na takie firmy jak Nokia czy Intel. Giganci swoich czasów, liderzy rynku i synonimy technologicznego sukcesu, a jednak każda z nich zaliczyła spektakularny spadek wartości i to nie dlatego, iż przestały być rozpoznawalne, ale dlatego, iż nie nadążyły za zmianami technologicznymi, popełniły strategiczne błędy albo zostały wyparte przez bardziej innowacyjną konkurencję.
Akcje Nokii osiągnęły historyczne szczyty podczas bańki internetowej, a później jak wiele spółek technologicznych – ich kurs się załamał. Tylko iż w przeciwieństwie do wielu swoich rywali, Nokia nigdy się już nie podniosła. Przez lata dominowała na rynku telefonów komórkowych, ale zlekceważyła znaczenie systemu i interfejsu użytkownika.
Gdy Apple w 2007 roku wypuściło iPhone’a, a Google postawiło na otwarty system Android, Nokia została przy zamkniętej architekturze Symbian, która zaczęła gwałtownie odstawać technologicznie. Późniejsze przejście na Windows Phone było spóźnione i nieprzekonujące – brakowało aplikacji, a sam system nie miał realnego wsparcia deweloperów. Zabrakło odwagi do pełnej transformacji i wizji, jaką pokazali konkurenci.
W efekcie, Nokia z globalnego lidera stała się w kilka lat marginalnym graczem. A inwestorzy, którzy kupowali jej akcje na spadkach w przekonaniu, iż „taki gigant na pewno odbije”, do dziś są na minusie.

Bardziej aktualnym przykładem może być Intel. Choć sytuacja tej spółki nie pozostało całkowicie przesądzona, to trudno nie odnieść wrażenia, iż bez wsparcia rządu USA firma mogłaby dziś nie istnieć – przynajmniej nie w takiej formie, jaką znamy.
Intel przez dekady był absolutnym królem rynku procesorów – dominował w komputerach osobistych, serwerach i laptopach. Ale podobnie jak Nokia, firma zlekceważyła najważniejszy zwrot technologiczny, który na nowo ukształtował cały rynek. Kiedy świat zaczął przesiadać się z komputerów na telefony i tablety, Intel nie zdołał stworzyć odpowiednio energooszczędnych i wydajnych procesorów mobilnych.
Firma zbyt długo działała w przekonaniu, iż jej pozycja jest niezagrożona. Zlekceważyła trendy i klientów. Symbolem było odejście Apple, które przez lata korzystało z procesorów Intela w MacBookach.
W efekcie spółka w ciągu ostatnich pięciu lat straciła ponad 70% swojej wartości rynkowej i do dziś nie potrafi odbudować utraconej pozycji.

To przykłady tzw. value trap – pułapek wartości. Spółka wygląda na tanią i „bezpieczną” tylko dlatego, iż kiedyś była wielka, a inwestorzy ignorują fakt, iż fundamenty się sypią, przewaga konkurencyjna znika, a przyszłość wcale nie wygląda różowo.
Wniosek? Marka, historia i rozmiar nie chronią przed spadkiem wartości. Liczy się to, czy firma potrafi się dostosować do nowej rzeczywistości, a czasem to właśnie te największe spółki mają z tym największy problem.
Zmienność nie jest Twoim wrogiem
O wiem, co jeszcze co chwilę słyszę: „Zmienność to ryzyko”. Mot numer 4.
Owszem, w pewnych sytuacjach na rynku finansowym można utożsamiać zmienność z ryzykiem. Zwłaszcza wtedy, gdy mamy krótki horyzont inwestycyjny i obawiamy się, iż przez nagłe wahania cen będziemy zmuszeni wyjść z inwestycji na minusie, zamiast przeczekać trudniejszy okres.
To jednak bardzo zawężone spojrzenie na temat. W rzeczywistości, przy odpowiednio długim horyzoncie czasowym, zmienność nie tylko nie musi oznaczać ryzyka, ale może być wręcz okazją dając szansę na regularne zakupy po silnych przecenach i tym samym mocne obniżenie średniej ceny kupna.
Zmienność to tylko statystyczna miara tego, jak bardzo cena danego instrumentu odchyla się od swojej średniej. Nie mówi nic o jakości inwestycji ani o ryzyku trwałej straty kapitału.
Akcje są bardziej zmienne niż obligacje, ale – jak pokazaliśmy przy micie nr 2 – w długim terminie ich realne ryzyko czasem bywa niższe, a potencjał zysków znacznie większy.
Dla porównania: aktywa o niskiej zmienności, takie jak obligacje czy fundusze rynku pieniężnego, mogą wyglądać „spokojnie” na wykresie, ale w obliczu inflacji lub błędnego momentu zakupu realnie zjadają wartość kapitału. Paradoksalnie więc to, co wygląda „bezpiecznie”, może być bardziej ryzykowne.
Tak samo mała spółka o niskiej płynności może być bardziej zmienna niż giełdowy gigant, ale to jeszcze nie znaczy, iż jej perspektywy są gorsze. Czasem jest wręcz odwrotnie.
Wniosek? Zmienność boli psychicznie, ale nie zawsze finansowo. Prawdziwe ryzyko to utrata siły nabywczej, złe decyzje inwestycyjne i brak strategii – a nie to, iż wykres się waha.
Tania spółka nie znaczy dobra spółka
Na koniec mit, który pokutuje choćby wśród doświadczonych inwestorów – przekonanie, iż niska wycena mnożnikowa automatycznie oznacza, iż spółka jest tania i stanowi dobrą inwestycję.
Tymczasem niski mnożnik nie zawsze oznacza atrakcyjną wycenę!
Tak naprawdę samych wskaźników jest przecież wiele – i w zależności od rodzaju działalności mogą one dawać zupełnie sprzeczne sygnały. Przykładowo: firma o niskiej marży może mieć niski wskaźnik cena do przychodów (P/S), a jednocześnie bardzo wysoki wskaźnik cena do zysku (P/E). To w końcu spółka tania czy droga?
Weźmy chociażby przykład polskiej spółki budowlanej Erbud. W swojej historii miała okresy, w których marża netto spadała tak mocno, iż wskaźnik P/E wyskakiwał powyżej 200, a równocześnie P/S wynosił zaledwie 0,2 – ekstremalnie nisko. I co wtedy? Tania czy droga?
Nie da się tego stwierdzić bez pogłębionej analizy działalności firmy, jej perspektyw oraz szerszego kontekstu – przede wszystkim dotyczącego tego, jak mogą w przyszłości zachowywać się marże. Sam mnożnik to za mało.

Kolejna pułapka to coś, o czym wspominałem już wielokrotnie – czyli porównywanie wskaźnika C/Z bez uwzględnienia tempa wzrostu zysków. Często zdarza się, iż spółka A ma niższy wskaźnik C/Z niż spółka B, co na pierwszy rzut oka sugeruje, iż jest tańsza. Ale jeżeli spojrzymy na wskaźnik PEG, który uwzględnia również tempo wzrostu zysków, obraz może być zupełnie odwrotny – i to spółka B okazuje się bardziej atrakcyjnie wyceniona.
Jak więc rozstrzygnąć, która firma jest faktycznie tańsza, skoro różne wskaźniki pokazują sprzeczne informacje?

A choćby jeżeli odpowiemy sobie już na pytanie, która spółka jest tańsza – to czy rzeczywiście oznacza to, iż jest lepszą inwestycją?
Jeśli jakaś spółka jest tania, to zwykle nie bez powodu. Rynek często przyznaje jej dyskonto, bo to firma słaba jakościowo: nie rośnie, nie potrafi reinwestować kapitału, jest obarczona dużym ryzykiem albo ma zarząd, któremu nie można ufać i który drenuje spółkę z gotówki.
Dlatego jeżeli ustawiasz sobie sztywny filtr – na przykład „kupuję tylko spółki z C/Z poniżej X” – to w praktyce odcinasz się od firm lepszej jakości: tych, które rozwijają się szybciej, są lepiej zarządzane i mają przed sobą realne perspektywy. Rynek płaci premię za jakość – a niskie mnożniki wyceny to często po prostu filtr, który selekcjonuje firmy słabe. Paradoksalnie więc, inwestując tylko w „taniochę”, celujesz często w najgorszy segment rynku.
To trochę tak, jakby ktoś postanowił, iż nie wyda na samochód więcej niż 10 tysięcy złotych, bo „nie chce przepłacać jak frajerzy”. Tylko iż później komfort jazdy i liczba wizyt u mechanika może brutalnie zweryfikować ten tok rozumowania.
Pokażę Ci przykład. Weźmy dwóch producentów półprzewodników: TSMC i Intela. W 2020 roku TSMC był ponad 2,5 razy droższy od Intela i to mimo iż firma z siedzibą na Tajwanie obciążona była politycznym dyskontem ze względu na napięcia z Chinami. Z kolei Intel notowany był na prestiżowej giełdzie w USA, która generalnie uchodzi za jedną z najdroższych. TSMC wyceniano wówczas na poziomie 22–25 P/E, podczas gdy Intel oscylował wokół 9–11. I co się stało od tamtej pory? Cena akcji TSMC wzrosła o 270%, a Intel stracił ponad 50%.

To nie znaczy, iż masz kupować tylko najdroższe firmy. To też pułapka. To znaczy, iż sam wskaźnik wyceny jeszcze o niczym nie świadczy. Najważniejsze jest zrozumienie biznesu, jego przewag i perspektyw – a dopiero później sensowna analiza mnożników i ocena czy cena akcji jest atrakcyjna w kontekście tego, co już o spółce wiesz.
Rozpoczynanie analizy od filtrowania spółek wyłącznie po wycenie wskaźnikowej jest jak robienie zakupów nie na podstawie tego, czego brakuje w lodówce, ale według zasady „nie kupuję nic powyżej 5 zł”. Być może przy kasie zapłacisz niewiele, ale czy cokolwiek z tego naprawdę Ci się przyda? Trudno powiedzieć – bo zamiast kierować się potrzebą, kierujesz się sztucznym ograniczeniem, które nijak ma się do rzeczywistości.
Inwestuj świadomie, nie na skróty
To tylko kilka z mitów, które na co dzień psują decyzje albo powstrzymują niektórych przed inwestowaniem. Jednak im więcej rozumiecie, tym mniej powinniście się obawiać. Czy to zmienności, czy 'taniochy’ czy smart money, a jeżeli chcecie inwestować świadomie, a nie na skróty to właśnie takiego podejścia będziemy się trzymać na tym kanale.
Gdybyś chciał jednak być jeszcze bardziej świadomym inwestorem, to pamiętaj też, żeby sprawdzić wersję premium portalu DNA, gdzie możecie dołączyć do ponad 2 600 inwestorów. Co dostajecie? Prawie codzienne różne analizy i przemyślenia o rynkach i gospodarce ode mnie i całego zespołu, a do tego możliwość obserwacji jak sam inwestuję własne oszczędności w portfelach o łącznej wartości ponad 4,5 miliona złotych.
Duże pieniądze i dużo emocji, ale gwarantuję, iż jeszcze więcej nauki Więcej na ten temat znajdziesz na stronie premium.dnarynkow.pl. Link oczywiście w opisie nagrania, a w tym materiale to już wszystko. Do zarobienia! Cześć!
Inwestuj z XTB! Podczas rejestracji podaj kod DNARYNKOW i odbierz darmowy kurs inwestowania dla początkujących
Załóż konto na: https://link-pso.xtb.com/pso/aKgIe
Do zarobienia!
Piotr Cymcyk