Autor: FWG
Koncepcja narodowych czempionów – wielkich korporacji, którym rząd z góry wyznacza rolę zwycięzcy, pojawiła się we Francji w latach 80. XX wieku. Wpisywała się we francuską tradycję dyryżyzmu – idei głoszącej, iż „dobrze” rządzone państwo, kierowane przez „właściwych” ludzi, kierujących się „słuszną” ideologią, a zarazem państwo zachowujące istotną rolę jako właściciel w kluczowych obszarach gospodarki, jest w stanie nie tylko adekwatnie pełnić funkcję regulacyjną, ale także skutecznie zastąpić rynek w sferze alokacyjnej.
Rządy oczekują od czempionów nie tylko maksymalizacji zysku, ale także „działania w interesie narodu”, cokolwiek to pojęcie znaczy. Sprzyjają fuzjom i przejmowaniu przez wyznaczony podmiot innych spółek. Narodowe czempiony nie muszą być spółkami państwowymi, choć zwykle państwo ma w nich znaczący udział. Ale choćby gdy udział państwa jest mniejszościowy, rządy mają znaczący wpływ na podejmowanie strategicznych decyzji przez czempiona.
Polscy politycy pokochali czempionów, a suflowali im rozmaici eksperci, często korzystający na relacjach z państwowymi firmami.
„Czempioni narodowi dają motywację do rozwoju biznesu i są wizytówką za granicą. Warto wspierać czempiony narodowe, budują one bowiem pozycję Polski w świecie” – mówili prelegenci w trakcie sesji: „Narodowe czempiony – ambicje i perspektywy”, która odbyła się w maju 2018 roku w ramach Europejskiego Kongresu Gospodarczego w Katowicach.
Jak Korea przejechała się na czebolach
Polscy (i nie tylko polscy) politycy przez lata byli zafascynowani fenomenem gospodarki koreańskiej, której PKB na mieszkańca wzrósł w latach 1960-2015 22 razy. Sukces był tym większy, iż w ciągu pół wieku ludność Korei zwiększyła się z 25 mln do ponad 50 mln. Koreańczykom zazdroszczono przede wszystkim wielkich konglomeratów gospodarczych, czyli czeboli. Popularny jest sąd, iż to one są źródłem koreańskiego cudu, który skądinąd stopniowo słabł – według ekspertów OECD w tym roku wzrost PKB w Korei Południowej wyniesie 1,5 proc., a w przyszłym 2,1 proc.
Czebole prowadziły działalność w różnych branżach gospodarki. Rząd koreański je wspierał, a jednocześnie wyznaczał im zadania – określał, w co mają inwestować. Wiele decyzji inwestycyjnych było błędnych. Czebole urosły do takich rozmiarów, iż żadna instytucja finansowa w kraju nie była w stanie sprostać ich ogromnemu zapotrzebowaniu na kredyt. Zaczęły więc pożyczać za granicą. Dzięki nieczytelnym powiązaniom kapitałowym w ramach czeboli spółki mogły wzajemnie gwarantować sobie pożyczki.
Mocne zaangażowanie państwa w gospodarkę sprzyjało też korupcji. Skorumpowani urzędnicy dawali rządowe gwarancje pozwalające na praktycznie nieograniczone czerpanie z zagranicznych kredytów. W rezultacie zadłużenie czeboli zaczęło przekraczać ich wartość.
Gdy w 1997 roku w Azji Wschodniej wybuchł kryzys finansowy, dotknął on także Koreę. W latach 1997-99 zbankrutowało 11 spośród 30 największych czeboli, w tym Daewoo – drugi co do wielkości koreański konglomerat. Korea wymagała międzynarodowej pomocy (zorganizowanej przez MFW). Czebole zostały dofinansowane i zrestrukturyzowane.
Korea negatywnie odczuwa skutki nadmiernej centralizacji także dziś. Wytworzyła się w niej gospodarka dualna. Międzynarodowe giganty w rodzaju Samsung Electronics i Hyundai Motors mają jedną z najwyższych na świecie w swych branżach produktywność (na te dwa czebole przypada 25 proc. koreańskiego eksportu), ale 90 proc. Koreańczyków pracuje w małych firmach, głównie w usługach, których produktywność jest niska.
Strategia Korei polegała (i wciąż polega) na coraz większych nakładach kapitałowych, dzięki którym możliwe jest podnoszenie produktywności, ale z uwagi na dualną gospodarkę wysoka stopa inwestycji przynosi mniejsze przyrosty PKB niż w niektórych krajach przy niższych nakładach. W dodatku wysoka stopa inwestycji oznacza relatywnie niższą stopę konsumpcji. Poziom życia Koreańczyków jest niższy, niż wskazywałaby wielkość PKB. Niski poziom spożycia uzależnia natomiast koreańską gospodarkę od eksportu.
Firmom pomaga nie skala, ale rywalizacja
Argumentem za tworzeniem wielkich firm jest efekt skali. Wielkie podmioty mogą realizować wielkie inwestycje, mają większe zdolności kredytowe i stać je na innowacje – własne lub zakupione. Ale im większa firma, tym bardziej dominuje na rynku i mniej odczuwa presję konkurencyjną. To osłabia sprawność managementu, sprzyja marnotrawstwu, przerostom zatrudnienia, a także wykorzystywaniu majątku firmy dla prywatnych interesów kierownictwa. Gdy czempion jest własnością państwa, nieuchronnie wypływają z niego pieniądze na cele wskazywane przez polityków.
Z pomysłu tworzenia narodowych czempionów, których państwo z góry typuje na zwycięzców konkurencji, wyśmiewał się zmarły przed kilku laty wybitny ekonomista profesor Jan Winiecki: „Prawdziwa przewaga firm amerykańskich nad europejskimi czempionami brała się nie z tego, iż były wielkie, ale z tego, iż działały w warunkach ostrej konkurencji. Tam, gdzie w USA konkurowało dziesięciu producentów, we Francji czy w Niemczech dwie-trzy firmy. W mniejszych krajach nierzadko po fuzjach pozostawała już tylko jedna!” – mówił w wywiadzie dla „Wyborczej”.
Badania pokazują, iż niektóre fuzje korzystnie wpływają na wzrost wydajności, ale wcale nie jest to regułą. choćby profesjonalni decydenci, nastawieni na maksymalizację zysku, często angażują się w fuzje, które nie przynoszą pozytywnego efektu. Gdy decydenci kierują się nie zyskiem, ale narodowymi ambicjami, porażka jest bardzo prawdopodobna. Była ona udziałem narodowych czempionów w branży komputerowej – ICL w Wielkiej Brytanii, Bulla we Francji i Olivetti we Włoszech. Rządy sprzyjały tym korporacjom w nadziei, iż podejmą skuteczną konkurencję z dominującą w latach 70. i 80. korporacją amerykańską IBM. Porażki francuskich czempionów w branży teleinformatycznej opisała francuska ekonomistka Élie Cohen w książce „Le colbertisme high-tech”.
Francuzi zwinęli parasol nad Bullem
Firmę Bull założył w latach 20. XX wieku norweski inżynier Fredrik Rosing Bull, który wynalazł maszynę do administrowania kartami perforowanymi. Po II wojnie światowej firma rosła, zatrudniając na początku lat 60. ponad 15 tys. pracowników. Niestety, przegrywała konkurencję z IBM, mimo iż wprowadziła na rynek komputer Gamma 60 potrafiący zapisać 600 tys. cyfr w ciągu jednej sekundy.
Ponieważ odbiorcami produktów Bulla były instytucje francuskiego państwa, spółka zaczęła korzystać z dotacji. W latach 1964-70 przez sześć kolejnych lat ponosiła straty i od bankructwa uratował ją amerykański producent sprzętu wojskowego Honeywell. W ten sposób powstała korporacja Honeywell Bull, która przez pewien czas była drugim największym na świecie producentem komputerów. W latach 70. do korporacji dołączyła International Computer Company, ale mimo znacznej wielkości zaczęła przegrywać w konkurencji z amerykańskimi i japońskimi spółkami, które gwałtownie rozwijały technologie mikroprocesorów.
Choć korporacja była prywatna, wymagała nieustannych dotacji. Za prezydentury François Mitterranda została znacjonalizowana, po czym… ponosiła jeszcze większe straty. W latach 1990-93 było to 18,3 mld franków (ok. 3 mld euro), a oburzone gazety pisały, iż dotacje do Bulla kosztują więcej niż udział Francji w wojnie w Zatoce.
W 1994 roku zaczęła się stopniowa prywatyzacja, a państwo zaczęło zwijać nad Bullem parasol. Wymusiła to zresztą Komisja Europejska, która po wejściu w życie traktatu z Maastricht przestała tolerować wspomaganie czempionów rządowymi subsydiami.
Państwowa miłość do elektrowni
Państwo w oczywisty sposób nie nadaje się do rozwijania przedsiębiorstw w branżach, które są wystawione na międzynarodową konkurencję, a technologie gwałtownie się zmieniają. Chętnie za to kontroluje spółki energetyczne, które mogą być chronione przed konkurencją nie tylko jawnymi lub ukrytymi subsydiami, ale także odpowiednimi regulacjami.
Budowa narodowych czempionów w energetyce zaczęła się jeszcze za pierwszego rządu PiS. W 2006 r. za rządu Kazimierza Marcinkiewicza elektrownie i zakłady energetyczne, które prąd sprzedają, zostały pogrupowane w cztery wielkie koncerny. Największym była Polska Grupa Energetyczna, najmniejszym Energa. Rząd z góry zastrzegł, iż nad spółkami zachowa kontrolę, choć część jej akcji wypuści na giełdę.
Rząd Donalda Tuska programu energetycznego nie zliberalizował i nie przeprowadził prywatyzacji sektora. W 2011 roku minister skarbu państwa negocjował z Kulczyk Investments sprzedaż kontrolnego pakietu akcji Enei, ale ostatecznie do transakcji nie doszło. Rząd obawiał się, iż duża prywatyzacja zostanie zaatakowana przez opozycję. Wymusił też na największej spółce energetycznej – PGE – dużą inwestycję w blok energetyczny (węglowy) w elektrowni Opole.
Przed 2016 rokiem skarb państwa kontrolował zdecydowaną większość sektora energetycznego. Według danych URE trzej najwięksi wytwórcy: PGE, Enea i Tauron, dysponowali ponad połową mocy polskich elektrowni i dostarczali prawie dwie trzecie produkcji energii elektrycznej w kraju. Państwo jest jednocześnie regulatorem (poprzez Urząd Regulacji Energetyki) i właścicielem elektrowni. Ta podwójna kontrola doprowadziła do fatalnych wyników spółek. W czasie ośmiu lat rządów PiS wycena akcji spółek PGE, Enea i Energa spadła o ok. 50 proc. Utrzymał się tylko kurs Tauronu, w którym skarb państwa ma mniejszy udział – ok. 30 proc. Realny spadek wyceny (także Tauronu) był znacznie większy z uwagi na wysoką inflację.
Orlen – ulubiony czebol PiS
Rząd PiS konsekwentnie wzmacniał jednego narodowego czempiona – Orlen. Z początkiem 2018 roku podpisany został list intencyjny rozpoczynający proces wchłonięcia Grupy Lotos przez PKN Orlen. Transakcję sfinalizowano ostatecznie w sierpniu 2022 roku.
W marcu 2022 roku Orlen uzyskał warunkową zgodę UOKiK na fuzję z Polskim Górnictwem Naftowym i Gazownictwem (PGNiG). Warunkiem jest oddanie przez PGNiG kontroli nad spółką Gas Storage Poland niezależnemu inwestorowi w ciągu 12 miesięcy od połączenia.
Od 2020 roku PKN Orlen posiada większościowy pakiet udziałów w spółce Energa (90,92 proc.) i dąży do wykupu pozostałych inwestorów mniejszościowych w akcjonariacie.
W listopadzie 2020 spółka poinformowała, iż do końca roku ma stać się większościowym akcjonariuszem Ruchu, z pakietem 65 proc. udziałów. Miesiąc później ogłosiła podpisanie umowy przedwstępnej na nabycie całości akcji spółki Polska Press, będącej m.in. wydawcą 20 dzienników regionalnych i serwisów internetowych.
Orlen wykupił 100 proc. udziałów spółki transportowej OTP, jednego z największych przewoźników paliw w Polsce, rozwija sieć paczkomatów, przymierza się do budowy małych elektrowni atomowych, planuje przejęcie Zakładów Azotowych Puławy.
Przejęcia dokonywane przez Orlen wynikały z decyzji politycznych, a nie z rachunku ekonomicznego. Spółka nie musiała płacić za przejmowane akcje innych spółek (PGNiG miała kapitalizację większą niż Orlen), ale wymieniała się akcjami, pozostając podmiotem dominującym. Niektóre transakcje (np. Polska Press) miały charakter wyłącznie polityczny i z góry było wiadomo, iż przyniosą straty.
Powstały konglomerat stał się narzędziem w rękach rządzących polityków. Zatrudnia setki osób mających rekomendacje polityków, prowadzi akcje propagandowe, służy do załatwiania doraźnych problemów (np. ratunek upadających Zakładów Azotowych), bezpośrednio włączał się w kampanię wyborczą, zaniżając ceny paliw, daje zarobić grube miliony firmom doradczym, PR-owskim, prawniczym.
Wciąż przynosi zyski, gdyż Orlen jest monopolistą na hurtowym rynku paliw i ma dominujący udział w rynku detalicznym. Z uwagi na pozycję monopolistyczną nie sposób ocenić jego rzeczywistej rentowności i efektywności wykorzystania kapitału. Z punktu widzenia całej gospodarki jest bytem szkodliwym.
Politycy nowego rządu będą musieli podjąć decyzje, co zrobić z tym narodowym czempionem. Najprościej byłoby go sprywatyzować, po wcześniejszej restrukturyzacji i sprzedaży niektórych posiadanych przez Orlen spółek. Politycy PO, Lewicy, PSL i Polski 2050 nie powinni ulec pokusie zatrzymania czempiona i wykorzystywania go tak, jak to robili politycy PiS.
Witold Gadomski – dziennikarz, publicysta „Gazety Wyborczej”
Artykuł jest częścią cyklu Fundacji Wolności Gospodarczej „Okiem Liberała” i ukazał się również na stronie Wyborcza.pl.