Węgiel najdroższy w historii, a PGG brakuje 2 mld zł

1 rok temu
Zdjęcie: Docelowe zatrudnienie może osiągnąć poziom 160-200 pracowników. Fot. PSE


W kolejnym odcinku serialu „W węglowym kręgu” wszystko jak zwykle kręci się wokół kasy, której jak zwykle nie ma. Tym razem za sprawą senatorów. Zablokowali oni ustawę o gwarancjach dla Narodowej Agencji Bezpieczeństwa Energetycznego. Sejm z powodów przedwyborczych obaw o wyniki głosowania już się nie zebrał i ustawa trafiła do kosza.

To oznacza spore kłopoty dla Polskiej Grupy Górniczej, bo rząd wrzucił do ustawy również kilka przepisów, które miały ulżyć spółce w płaceniu podatków i składek. Według naszych źródeł brak ustawy oznacza, iż firma będzie musiała poradzić sobie z brakiem w kasie ok. 2 mld zł. Prawdopodobnie poradzi sobie tak jak robiła to wcześniej – wystąpi o odroczenie płatności lub rozłożenie na raty płatności do Urzędu Skarbowego i ZUS i prawdopodobnie dostanie zgodę. To jako tako ustabilizuje sytuację finansową spółki. Na kilka miesięcy.

Podatnik dopłaci do pensji górnika

Po ubiegłorocznych wysokich (sięgających 300 dol.) cenach miałów energetycznych na świecie nie pozostało już śladu. Dziś za tonę standardowego węgla ARA w kontrakcie rocznym trzeba zapłacić ok 130 dol. W Polsce szok cenowy był łagodniejszy niż na świecie – ceny w indeksie PSCMI1 wzrosły z 13 zł za gigadżul (290 zł za tonę) do 33 zł zł za tonę. Ale o ile ceny na świecie zjechały o ponad połowę, to polskie spaść nie chcą. I prawdopodobnie już nie spadną, bo górnicy przyzwyczaili się do wyższych pensji.

PGG tłumaczy ceny węgla rosnącymi kosztami. I rzeczywiście, w sprawozdaniu za 2022 r. widać, iż ceny materiałów (głównie stali i drewna) oraz prądu wzrosły z 1,5 mld zł do 2,8 mld. Ale już w pierwszej połowie 2023 r. ceny prądu na TGE spadły o ponad 30 proc. w dół poleciały też ceny stali. Ceny krajowego węgla zaś trzymają się mocno.

Koszty płac to już połowa kosztów PGG. W prywatnej PG Silesia to ok. 20 proc. Żródło: sprawozdanie PGG za 2022 r.

I nie ma się czemu dziwić, skoro ostro w górę poszedł najbardziej „kosztotwórczy” element czyli płace. W 2021 PGG wydała na to 4,8 mld zł, w 2022 już ponad 6 mld zł. Przy czym o ile ceny prądu i stali spadły, to płace oczywiście już nie spadną. W 2021 średnia pensja w spółce wyniosła 8.05 tys. zł, w 2022 r. już przekroczyła 10, 7 tys. zł.

W tym, iż górnicy zarabiają więcej nie ma oczywiście nic złego, gdyby spółka na ten wzrost pensji zarobiła. Niestety, odbyło się to na koszt podatników. Polska Grupa Górnicza dostała w ponad 800 mln zł tzw. dopłat do redukcji wydobycia ( o tym niżej). Skarb Państwa dokapitalizował też PGG – wiosną 2022 kupił jedną akcję o wartości nominalnej 100 zł za… uwaga - 627 mln zł. Był to prawdopodobnie najdroższy pojedynczy papier wartościowy w dziejach Polski, przy czym słowa „wartościowy” nie należy traktować dosłownie.

Prywaciarze to mają dziwne górnictwo

Jeśli zestawimy te liczby z danymi prywatnej kopalni PG Silesia należącej do giełdowego Bumechu, to widać podobieństwa i różnice. W Silesii koszty materiałów, energii i pensji w 2022 r. wzrosły bardzo podobnie, pensji choćby o prawie 30 proc. Spółka nie podaje ile wynosi przeciętna wypłata, ale jak podzielimy koszty wynagrodzeń (129,7 mln zł) przez liczbę pracowników (ok. 1400) to wyjdzie nam 7,7 tys. zł. I tyle mniej więcej jest rynkowo warta praca górnika w kopalni PGG. Reszta – dodatkowe 3 tys. zł – to haracz nałożony na podatników.

Dodatkowo w PG Silesia, tak jak w każdej rynkowo zarządzanej kopalni w Australii, RPA czy USA pracuje się również w soboty i niedziele, bo kosztujący miliony zł sprzęt górniczy nie powinien stać w weekendy. Wśród polskich związkowców praca górnika australijskiego czy sąsiada z PG Silesia budzi zgrozę. Szef „Solidarności” w JSW, Jarosław Kozłowski w związku z wyborami przestrzega przed powrotem prezesa, „który chciał wprowadzić w naszych kopalniach (wzorem prywatnej kopalni "Silesia") tak zwany czterobrygadowy system pracy, gdzie soboty i niedziele byłyby normalnymi dniami pracy, opłacanymi tak jak każdy inny <czarny dzień>.

To musi być rzeczywiście potworne, wyobrażamy sobie cierpienia amerykańskich czy australijskich górników nie mających dostępu do światłej wiedzy polskich działaczy związkowych.

Rząd dzięki hojnemu rozsypywaniu pieniędzy podatników, ma to co mu jest najbardziej potrzebne przed wyborami – spokój w kopalniach i poparcie górniczej „Solidarności”.

Polski górnik pierwszy na świecie

Smutnym dowodem upadku polskiego górnictwa jest opublikowany niedawno raport Global Energy Monitor na temat światowych tendencji w pracy górników. Raport opisuje m.in wyścig w zmniejszaniu kosztów i dążenie do jak największej mechanizacji. W raporcie znajdziemy też obrazek, który pewnie trzeba by pokazywać na polskich uczelniach górniczych – w naszym kraju do wydobycia miliona ton węgla rocznie potrzeba 822 górników, w drugich w kolejności Indiach o połowę mniej. W USA i Australii milion ton rocznie wydobywa mniej niż 100 górników.

Polska nazywana jest krajem odstającym („outlier”), przy czym dane dotyczą zarówno węgla kamiennego jak i brunatnego, więc w rzeczywistości statystyki dla polskiego GWK są jeszcze gorsze. Dokładnie rzecz biorąc dwukrotnie gorsze. Aby wydobyć 1 mln ton węgla w Polsce, zatrudnia się 10-krotnie więcej osób niż w USA, ale polscy górnicy zarabiają nie 10% pensji amerykańskiej, a 50% pensji, jaką mają ich amerykańscy koledzy.

Kiedy w 2021 r. rząd zawarł z górniczymi związkami porozumienie o wygaszaniu górnictwa do 2049 r. ostrzegaliśmy, iż jest nierealne, przede wszystkim dlatego, iż nie będzie komu tego węgla sprzedać. Porozumienie zakładało, iż budżet będzie dopłacać do strat w spółkach górniczych – nazwano to dopłatami do redukcji wydobycia. Ale coś za coś - pensje górników w spółkach objętych programem miały rosnąć wyłącznie o wskaźnik inflacji.

Okazało się, iż wprawdzie rząd kasę dał, ale drugiego warunku już wyegzekwować nie miał zamiaru. Pensje w PGG wzrosły o ponad 20 proc., inflacja wyniosła w 2022 r. 14,4 proc.

Górnicze związki przypominają rozpieszczone dzieci, które wprawdzie obiecują, iż zaczną się uczyć jeżeli tata kupi grę, ale wiedzą, iż choćby jak w dzienniku będą same pały, to tata i tak kupi następną grę, żeby mieć święty spokój. Różnica jest tylko taka, iż w tym wypadku „tata” rozdaje nie swoje pieniądze.

Dopłacamy do redukcji wydobycia, ale wydobycie ma rosnąć

Możemy też odkryć prawdziwy paradoks – budżetowe dotacje nazwano „dopłatami do redukcji wydobycia”. I rzeczywiście wydobycie do 2049 r. ma sukcesywnie spadać, tak żeby jakoś przekonać Brukselę do zatwierdzenia planu – pomoc publiczna dla górnictwa jest w UE zakazana i Komisja Europejska musi mieć bardzo solidne podstawy faktyczne, żeby próbować znaleźć jaką furtkę prawną.

Tymczasem resort aktywów państwowych poprosił PGG o… zwiększenie wydobycia do 2025. Oczywiście sytuacja na rynku była trudna ze względu na wojnę, wydawało się, iż węgla może brakować. Ale jednocześnie na zlecenie rządu Polska Grupa Energetyczna i Węglokoks sprowadziły ponad 14 mln ton węgla, który do tej pory zalega na rynku. Brakowało bowiem węgli grubych i średnich do palenia w domach i małych kotłowniach, a sprowadzano głównie miały energetyczne po to żeby wysiać z nich grubsze sortymenty.

Dziś związkowcy skarżą się, iż energetyka nie odbiera zamówionego węgla. Ale energetyka nie ma go gdzie spalać – wskutek rosnącej lawinowo mocy OZE i spadku popytu na prąd elektrownie węglowe pracują coraz krócej.

Dziś już gołym okiem widać, iż „umowa społeczna” jest nierealna. Odpowiedzialny za górnictwo wiceszef MAP Marek Wesoły przyznał, iż negocjacje z KE nie są łatwe, a notyfikacja umowy w tym roku stoi pod znakiem zapytania. Rząd w 2022 r. dopłacił do PGG i Tauronu Wydobycie ( do tej spółki tylko „177” mln zł), ale pomimo trudnej sytuacji finansowej obu spółek w tym roku uznał, iż dopłat nie będzie. Być może nie chce drażnić Komisji.

A sytuacja górnictwa będzie coraz trudniejsza. Zwały węgla rosną w tempie 300 tys. ton miesięcznie. Do końca lipca importowaliśmy 12,5 mln ton węgla, wprawdzie import latem zwolnił, ale przez cały czas wynosi po 800 tys. ton miesięcznie. W tym tempie sprowadzimy 17 mln ton węgla energetycznego- tyle samo co w zeszłym roku. Co gorsza większość z tego to będą miały energetyczne, których na rynku i tak jest nadmiar, ale do kraju wciąż trafia węgiel zamawiany jeszcze kilka miesięcy temu przez PGE i Węglokoks. Minister Wesoły pochwalił się, iż „zostało wydane polecenie, aby zrywać choćby kontrakty z okresu zimowego – jeżeli takie wciąż były”, ale według danych Agencji Rozwoju Przemysłu importowany węgiel liczony w sierpniu po cenie ARA jest już tańszy niż ten z PGG i Tauronu Wydobycie.

UE kupi polski węgiel?

Jeśli zima będzie łagodna, to rosnąca góra miałów zatka rynek. Ale jest rozwiązanie – być może „czarne złoto” uda się sprzedać Ukraińcom, którzy mogą mieć deficyt surowca zimą. „W związku z blokadą portów ukraińskich oraz całkowitym zaprzestaniem wydobycia w tamtejszych kopalniach, prognozujemy, iż nasz sąsiad, pomimo trudności wewnętrznych, skupi z Polski zapasy. Granicą wielkości tych zakupów są możliwości polskiej infrastruktury przeładunkowej” - mówił w we wrześniowym czacie z inwestorami szef Bumechu Marcin Sutkowski.

Ukraina już w zeszłym roku sprowadzała polski węgiel, ale w „aptekarskich” ilościach nieco ponad 100 tys. ton. Żeby redukcja węglowej górki była odczuwalna, trzeba by sprzedać co najmniej milion ton. Ukraiński budżet w tej chwili wisi w ponad połowie na pomocy z UE i USA więc gdyby za unijne kilkaset milionów euro Kijów kupił zalegający w Polsce węgiel, to byłby naprawdę chichot historii.

Idź do oryginalnego materiału