Władimirec T-25 – czy to już czas na żółte tablice?

3 godzin temu

Czy ten ciągnik to jeszcze narzędzie pracy, czy już eksponat muzealny? Może czas przykręcić mu żółte tablice i wysyłać na zloty zabytków? T-25 Władimirec, choć niektórzy wciąż go używają, budzi coraz większe zdziwienie. Być może dlatego, iż przez lata bardziej walczono z nim niż nim pracowano.

Nie ukrywam, iż nie lubię tego ciągnika. Pracowałem nim, pracowałem nad nim i nigdy mnie nie urzekł. Był w PRL-u jak erzac – produkt zastępczy – ciągników Ursus C-330 czy małych Zetorów. Jego konstrukcja to zlep różnych rozwiązań technicznych, które są tak dopracowane, jakby były tworzone na ciężkim kacu.

Jedynie silnik D-21 konstrukcyjnie wzbudza mały podziw, ale jest rak radzieckim wynalazkiem, jak niemieckie rakiety V-2 von Brauna. Ale coż tu mówić, takie były czasy, gdy się od wszystkich (patrz z Zachodu) jumało pomysły i okraszano je własną technką.

I żeby nie było, iż marudzę. Te najstarsze egzemplarze jeszcze trzymały jakieś normy jakościowe i póki nie dostały się w ręce per. “mechaników”, to mogą działać i do dziś. Późniejsze sztuki z połowy lat 80., to już dramat na skalę przemysłową.

Radziecka myśl techniczna – kopiuj, wklej, popraw!

Nie da się odmówić radzieckiej technologii inwencji – szczególnie w kopiowaniu cudzych pomysłów. Radziecka władza ludowa miała swoją wizję techniki, a radziecki rolnik musiał używać wyłącznie własnych, socjalistycznych maszyn. Import z Zachodu? Niedopuszczalne!

W latach 60. postanowiono stworzyć mały, lekki ciągnik. Najpierw produkcję uruchomiono w Charkowie, ale gwałtownie uznano, iż coś poszło nie tak, a traktor jest zbyt szkaradny i całość przeniesiono do fabryki Władimirskij Motoro-Traktornyj Zawod. To tam powstał „Władimirec”, dziś znany u nas głównie z opowieści o tym, jak to wszystko mogło pójść lepiej.

Silnik nie zły, bo stanowczo brak w nim genów socjalizmu

Sercem T-25 jest dwucylindrowy silnik D-21. Konstrukcja trwała i oszczędna, ale z jednym „małym” problemem – to niemiecki pomysł, tylko w radzieckim wykonaniu. W teorii mógł działać bez zarzutu, ale w praktyce ciśnienie smarowania bywało kapryśne, koło zamachowe odkręcało się na drobnozwojowych śrubach, a wały korbowe pękały w najmniej oczekiwanych momentach. Poza tym, był całkiem OK i to zdecydowanie najjaśniejsza strona całego ciągnika.

Silnik D-21 to dobra jednostka napędowa, która trapią nieliczne wady, fot. Adam Ładowski

Skrzynia biegów – koszmar mechanika

Skrzynia biegów Władimirca to dowód, iż można zaprojektować coś, co działa, ale nie wiadomo jak. Biegi wypadały z powodu marnej sprężyny lub śrubki, a dźwignie przełączania były tak chaotycznie rozmieszczone, iż bardziej przypominały kokpit bombowca niż ciągnika. Po latach fabryka zdecydowała się na poprawki. Efekt? Było inaczej, ale wcale nie lepiej.

Zwykle przyczyną niesprawności w przerzucaniu biegów był krótki wałek blokady znajdujący się z boku skrzyni biegów. Wyrobiony po latach użytkowania i ze zmęczoną takim smutnym życiem sprężyną, blokował biegi. Inną przyczyną niesprawności przekładni był wałek rewersu, który pękał w miejscu przewężenia. Jakby było mało, to konia z rzędem temu, który adekwatnie potrafił założyć na niego komplet podkładek regulacyjno-zabezpieczających.

Zalety? Tylko dla wytrwałych!

Czy T-25 ma jakieś zalety? Może fakt, iż był tani i dostępny od ręki. Kabina była przestronna, ale specyficzne ogrzewanie hydrauliczne czerpane prosto z pompy hydraulicznej NSz-10 generowało gorące, tłuste przecieki.

Układ kierowniczy był tak prosty, iż lepiej sprawdziłaby się uprząż i lejce. Hydraulika? Raczej dla cierpliwych – teoretycznie podnosił 600 kg, w praktyce generował efekt fontanny oleju gdy pękały przewody albo puszczały podkładki. A tylne koła? W Polsce zakładano inne niż oryginalnie (10,5×28) zaplanowano, co skutecznie skracało żywotność przeniesienia napędu.

Tylny TUZ i jego 600 kg na siłowniku C-75, fot. Adam Ładowski

Legenda, która przetrwa?…

Dzisiaj po Władymircach zostały głównie wspomnienia tych, którzy się ich pozbyli i kilkadziesiąt tysięcy jeszcze działających egzemplarzy, które dzielnie walczą o przetrwanie.

Jeszcze mozolnie pyrkają w polu, czasem są reanimowane przez zapaleńców, a czasem odjeżdżają na wschód, skąd przyszły. Może to i lepiej? Bo ile można użerać się z maszyną, która od samego początku była ciężkim przypadkiem i zastępstwem dla Ursusa C-330?

Dodam jeszcze od siebie, iż owszem, jest taki w eksploatacji. Mało pali, a części zamienne kosztują grosze. A tak na marginesie samych części, to jakość tych w tej chwili dostępnych w sklepach jest tylko cieniem dawnych, które i tak były co najwyżej poprawne.

A jeżeli ktoś jeszcze nim jeździ, to może pora na żółte tablice? Zabytek jak się patrzy – nie do zdarcia, ale też nie do poprawienia!

Idź do oryginalnego materiału