Dzisiaj przemyślenia dotyczące miksu: 6-tygodniowego urlopu z wiejskim stylem życia. Zamierzam opisać negatywne, głównie pozafinansowe aspekty przenosin na wieś.
O plusach wypaliłem już masę pikseli na monitorze. Wiecie, iż zdecydowałem się na mieszkanie w starym domu na wsi. Natomiast nie sposób nie dostrzec wad, w stosunku do miasta. I właśnie na nich dzisiaj się skupiam.
Na wsi zawsze jest coś do zrobienia. Od wyczyszczenia rynny (każdy) do dwukrotnego w ciągu dnia obrządzenia zwierząt (niektórzy). A w środku: koszenie, plewienie, sadzenie, sianie, podlewanie, naprawa ławki, walka z szambem, tworzenie planów awaryjnych. Negatywne skutki widzę dwa: czas i pieniądze. Czasami dochodzi jeszcze subiektywny element – niechęć do takich prac.
Z czasem jest prosto. Czyszczenie rynny to zadanie na pół soboty. Koszenie – podobnie. Własne warzywa – 3-4 godziny tygodniowo w sezonie. Zwierzęta gospodarskie – 1-2 godziny dziennie (w opcji: 10 kur, 3 kozy, a nie 100 świń). Odśnieżanie podjazdu – od 10 minut do 3 godzin. Nic dziwnego, iż dzisiaj na wsi została 1/3 społeczeństwa, a z rolnictwa utrzymuje się 10%. Przy czym mieszcząc się w tych 23% nierolników (1/3-10%) ze wsi, gwarantujemy sobie zajęcie na 5-6 godzin tygodniowo. Spokojnie do pogodzenia z zawodem. Dla niektórych zapalonych mieszczuchów – i to za dużo. jeżeli ktoś boi się ciemności, kosiarki, drabiny i komarów – lepiej niech zostanie na bruku.
A pieniądze? Tu mamy spory rozstrzał. W wersji „samowystarczalność” wydajemy sporo mniej niż w mieście, ale w inny sposób. Zamiast na nowe lakierki, 500 zł idzie na grabie, widły i siekierę. 1000 zł na weekend w SPA zamienia się na 6-metrową drabinę. Itp. itd. Kto nic nie potrafi zrobić sam – płaci sporo więcej. Naprawa dachu, rynien, zrobienie ogrodu, położenie kostki, każda z tych rzeczy może kosztować tanio, jeżeli liczymy tylko materiały i bardzo drogo (równowartość 10-letniego czynszu), gdy trzeba zapłacić fachowcom. A DIY wymaga czasu. Wracamy powyżej.
Na wsi liczą się specyficzne kontakty. Nieco inne niż w mieście, ale jednak. jeżeli źle potraktujemy szambiarza, dekarza czy kogoś kto kosi nasz ogródek, dostaniemy jasny komunikat zwrotny. W wersji eleganckiej – następnym razem nie znajdzie dla nas czasu. W zwyczajnej – zetnie się z nami. Dla kogoś przyzwyczajonego do poprawności korporacji, takie bezpośrednie reakcje potrafią wywołać szok. Żeby ich uniknąć w 90% wystarczy być miłym. I raczej słuchać niż mówić. A jeżeli usłyszymy odmowę? W mieście bierzemy następny telefon. Na wsi, np. w sytuacji awarii pieca c.o.. dobre kontakty to być albo nie być. I warto o tym pamiętać.
Wiejskie świry są świrami do kwadratu. `I nie da się ich uniknąć. W mieście, o ile żyjemy w bańce miłego osiedla, skrajnych świrów nie spotykamy. Ja mam np. dwóch lekkich postrzeleńców w sąsiedztwie, ale nieszkodliwych. Jeden – straszliwy gaduła-weredyk, drugi dorosły chłop mieszkający z mamusią. Taki folklor. Na wsi świr, inaczej bzik, wygląda inaczej. Regularny, agresywny, niekontrolujący emocji, wariat. Gania z siekierą, zaczepia ludzi. I możemy go spotkać codziennie. Może podpalić dom („puścić czerwonego kura”), w domu trzyma samopały. Lepiej zejść mu z drogi, bo to zupełnie inna kategoria. Podobnych spotkamy w mieście tylko w tzw. złych dzielnicach. W praktyce klasy średniej – nigdy.
Wieś wymaga pokory. Padający śnieg, wyłączenia prądu, własne szambo, ziemia. Wszystko uczy nas pokory. Nic nie da się zrobić na zapas. Nie możemy także nic nie robić. Piękne tulipany zje nornica, pod dachem zamieszka kuna, jastrząb porwie królika, a w zimie zasypie nas do połowy drzwi. Taki wiejski life. Kto chce, już natychmiast, szybko…. gwałtownie się wykończy. Psychicznie. Trzeba zredukować do dwójki i spokojnie iść do przodu. Nie każdy lubi, nie każdy potrafi.
Na wsi miejskie umiejętności okazują się nieprzydatne. Zdolność do wykonania prezentacji – bez sensu. Umiejętność szybkiego czytania – zbędna. Języki obce – a po co to. Nikogo nie interesuje wiedza jak ugotować wegański obiad. Triathlon – szaleństwo. Co więcej, chwaląc się nimi zyskujemy łatkę dziwaka.
Co innego, gdybyśmy umieli naprawiać silniki diesla, piłować drewno na czas, wędzić kiełbasy, wtedy jesteśmy na miejscu.
A i nam samym bardziej pomogą: szybkie odśnieżanie, patent hydraulika itd. Typowy mieszczuch zwykle tego nie wie. I popełnia kosztowne błędy.
Na wsi trzeba wiejskiego stylu życia. A on sprowadza się do wiejskiego small talku (czyli nie o najnowszej premierze Opery Warszawskiej, ale cenach skupu pszenicy), słuchania odpowiedniej muzyki (i nie jest to ani Kwiat Jabłoni, ani Dawid Podsiadło), spędzania wolnego czasu (ogród, grill, jezioro), a choćby adekwatnej rasy psa (i nie mówmy „owczarek niemiecki” ale wilczur, buldog francuski odpada). `Nie wierzysz? To pojedź na najbliższe targowisko i posłuchaj rozmów, zobacz kto występuje na dożynkach itp.
Styl życia to też odpowiednie wybory. Od auta (pickup, VW, Audi), do stroju (roboczy, dżinsy to elegancja). Sam widziałem idących do kościoła chłopaków w sportowych butach (białe Nike) do garnituru. Na żadnym facecie nie zrobi wrażenia dobór paska do butów, ani wina do potrawy, podstawowa umiejętność korposzczura.
I znowu, dzielę się własnymi doświadczeniami. Wzbudziłem podziw wiejskiej młodzieży, ze swadą wyliczając zalety różnych silników do kosiarek, a zdziwienie analizą twórczości Słowackiego (Kordian = wokalista disco polo). Ponieważ nie mam kija w tyłku, więcej błędu nie zrobiłem i skupiam się raczej na przewagach Loncina nad Hondą, a „Beniowskiego” i „Króla-Ducha” zostawiam na inne okazje. I tak musi pozostać. Teraz choćby upodobania muzyczne (Chopin, a nie Czajkowski) sprzedaję opowieściami o rosochatej mazowieckiej wierzbie, między innymi dlatego, iż o rosyjskim kompozytorze-romantyku, nikt nie słyszał, a moi rozmówcy nie wiedzą co to rubato czy maestoso. I powiedzmy szczerze – świetnie sobie bez tej wiedzy radzą, ponieważ jest im doskonale zbędna.
Warto mieć tego świadomość. I płacić cenę, bo jest tego warta.
