Załamanie złotego? Raczej błąd systemu. Jaki wniosek dla nas, a jaki dla decydentów?

10 miesięcy temu

W Nowy Rok polski światek finansowy poruszyła niepokojąca wieść o rzekomym krachu polskiej waluty. Złoty potaniał wobec euro i dolara o ponad 20% – tak przynajmniej pokazywały notowania w wyszukiwarce Google. Do gaszenia paniki przystąpił minister finansów Andrzej Domański, który w mediach społecznościowych zdementował tę (dez)informację, nazywając podawane przez Google kursy – „fejkami”. Jaką naukę niesie to rzekome „załamanie złotego” i jakie z tego wnioski?

Co się adekwatnie stało? Otóż 1 stycznia 2024 r., w czasie, gdy większość światowych inwestorów odpoczywała jeszcze po sylwestrowej zabawie, na notowaniach złotego zaczęło dziać się coś dziwnego. A przynajmniej – według Google.

Najpopularniejsza wyszukiwarka internetowa ma zakładkę „Finance”, w której można wyszukać notowania tysięcy instrumentów finansowych: walut, akcji, obligacji, indeksów giełdowych, kontraktów na surowce czy kryptowalut.

Około godziny 17.00 notowania euro wobec złotego (oznaczany skrótowo jako EUR/PLN) zaczęły gwałtownie rosnąć. A oznacza osłabienie naszej waluty – im kurs wyższy, tym więcej złotych kosztuje jedno euro.

I choć wahania na rynku walutowym nie są niczym nietypowym, to taka skala, którą odnotował Google mogła u ekspertów wywołać przerażenie – gdyby okazała się prawdziwa. W szczytowym momencie wykres pokazywał krach o ponad 30%. Dla porównania – największe jednodniowe osłabienie złotego do euro zanotowano w lutym 2009 r., w środku wielkiego kryzysu finansowego.

„Fejkowe” załamanie złotego w danych pokazywanych przez Google. Zrzut ekranu.

Skutki takiego tąpnięcia byłyby dla gospodarki katastrofalne. Kupowane za granicą towary z dnia na dzień stałyby się o jedną trzecią droższe, zadłużenie w walutach obcych (i konsumentów, i firm, i Skarbu Państwa) mogłoby w mgnieniu oka okazać się nie do udźwignięcia.

Załamanie złotego – minister finansów z odsieczą

Na mediach społecznościowych, jak to na mediach społecznościowych, zaczęło się przerzucanie teoriami, spekulacjami, szukanie winnych i obwinianie niewinnych. Z litości nie będę tutaj przytaczać wpisów, ale wiele osób publicznych zaczęło wplatać to „załamanie złotego”, pokazywane przez Google, we własne narracje dotyczące polityki czy światopoglądu.

Wątpliwości rozwiał minister finansów Andrzej Domański, który opublikował wpis o treści:

„Spokojnie. Ten kurs złotego, który sieje panikę to „fejk” (błąd źródła danych). Za chwilę otworzą się rynki w Azji i sytuacja wróci do normy.”

Co adekwatnie wywołało tę niepokojącą sytuację? Czym jest ów „błąd źródła danych”, na który powołał się minister?

Wypada w tym miejscu wyjaśnić, iż w przypadku notowań walut nie ma adekwatnie czegoś takiego, jak obiektywny kurs. A przynajmniej w ujęciu rynkowym. Dlatego właśnie banki centralne (w Polsce jest to NBP) publikują „oficjalne kursy”.

Obrót akcjami czy obligacjami na giełdzie jest regulowany, a wszystkie transakcje są rozliczane w ramach jednego systemu. Każda akcja i obligacja, która podlega handlowi, jest zarejestrowana we właściwym depozycie papierów wartościowych. Dlatego to organizator obrotu ostatecznie potwierdza, po jakim kursie został instrument kupić. I pilnuje, żeby każdy mógł sprzedać tylko to, co wcześniej nabył.

W przypadku walut jest inaczej. O ile akcjami np. Orlenu można handlować tylko na GPW (bo tam są dopuszczone do obrotu), o tyle złotym – na setkach platform tradingowych. Dlaczego? Ponieważ w przypadku par walutowych nie handluje się tak naprawdę samymi dolarami, euro czy jenami. Zamiast tego tak naprawdę zawiera się kontrakty (czyli faktycznie zakłady) o zmianę notowań.

Skąd Google wziął dane o rzekomym załamaniu złotego?

Na rynku walutowym adekwatnie nie kupuje się… walut. Kupuje się kontrakt na parę walutową, na przykład na EUR/PLN – a więc obstawia się, iż euro w stosunku do złotego się umocni (kurs pójdzie w górę). jeżeli ktoś uważa, iż będzie odwrotnie, może zainwestować w… PLN/EUR. Albo sprzedać EUR/PLN (nawet jeżeli go nie posiada – byle po drugiej stronie znalazł się ktoś, kto będzie chciał taki kontrakt z nami zawrzeć).

Dlatego też możliwe jest, iż inwestor z Japonii zakłada się z inwestorem z RPA, o zmianę kursu złotego do dolara, chociaż żaden z nich nie ma w kieszeni ani grosza, ani centa.

W przypadku kursów walutowych Google – zresztą jak i w przypadku większości podawanych przez siebie informacji – nie generuje ich samodzielnie. Zaciąga je z jednej z platform z notowaniami. A skąd te platformy biorą notowania? zwykle z transakcji zawieranych przez jej klientów.

To zaś oznacza, iż w dniu takim jak 1 stycznia, gdy większość instytucjonalnych inwestorów – takich jak banki czy fundusze inwestycyjne – ma wolne, jedna nietypowa transakcja, na jednej platformie inwestycyjnej może sprawić, iż Google pokazuje załamanie złotego. Chociaż tak naprawdę nic takiego nie ma miejsca.

Nie muszą być to więc tak do końca „fejkowe” kursy. Po prostu w każdy inny dzień zostałyby one „urealnione” tysiącami innych transakcji, bliższych rzeczywistej wycenie. Z tego samego powodu notowania walut na różnych platformach czy aplikacjach mogą się różnić. Po prostu obliczane są na podstawie innych danych.

Wniosek dla nas

Technologie ułatwiają życie i czynią wiele rzeczy możliwych – na przykład aplikacje do inwestowania dają możliwość łatwego lokowania oszczędności. Ale cyfrowy świat bywa też skomplikowany – a tam gdzie pojawia się złożoność, tam występują też pomyłki.

Pierwsza nauka, którą daje nam to noworoczne „załamanie złotego” jest adekwatnie powtórzeniem podstawowej zasady weryfikowania informacji w sieci – zawsze sprawdź drugie źródło. jeżeli Google pokazuje, iż polska waluta w dzień wolny doświadcza krachu, to zanim zaczniesz panikować – zobacz co podają inne portale specjalistyczne.

Jest bardzo wątpliwe, by tego typu zdarzenie – gdyby było prawdziwe – nie zostało odnotowane przez agencje prasowe (w Polsce np. PAP, na świecie Bloomberg czy Reuters) albo inne media branżowe (m.in. Bankier, Business Insider, Money czy zagraniczne CNBC czy Financial Times).

Gdyby rzeczywiście polska waluta załamywała się, to komunikaty w tej sprawie powinny wydać też państwowe instytucje, odpowiedzialne za bezpieczeństwo finansowe. I o ile można pochwalić ministra Domańskiego za szybką reakcję na X, o tyle za oficjalną komunikację – a adekwatnie jej brak – należy się uwaga do dzienniczka.

Na stronie Ministerstwa Finansów ostatnim komunikatem (stan na przedpołudnie 2 stycznia) jest informacja o projekcie przepisów o wakacjach kredytowych, zaś Narodowy Bank Polski zajmuje się sprawą dla polskiej gospodarki absolutnie priorytetową, czyli walką o utrzymanie stanowiska w Banku Światowym dla Jacka Kurskiego.

Nauczka dla rządzących, jak reagować na kolejne „załamanie złotego”

I to jest drugi wniosek – który powinny wziąć do serca właśnie instytucje publiczne. Sytuacje kryzysowe mogą pojawić się też poza godzinami pracy urzędu. I warto, by wtedy zadziałała jakaś komunikacja. Ja wiem, iż dla większości polskiego sektora finansowego to platforma X jest podstawowym źródłem informacji. A minister finansów, który się z tego środowiska wywodzi, może uważać, iż jak opublikuje wpis, to sprawa wyjaśniona.

Niestety (albo stety), większość Polaków nie ma na dawnym Twitterze konta, więc do wieczornego postu ministra mogło nie mieć dostępu. A jeżeli sam szef resortu uznał, iż warto się w tej sprawie wypowiedzieć, to tym bardziej konieczny jest komunikat oficjalnym kanałem.

Co to komunikacji NBP… tutaj, wybaczcie nihilizm, wielkich nadziei nie mam. Tak, w idealnym świecie bank centralny, którego mottem jest „dbanie o wartość polskiej waluty” powinien gwałtownie uspokoić nastroje. Mam dwa „ale”: po pierwsze w wydaniu tych speców od komunikacji, których mamy obecnie, mogłoby to tylko pogorszyć sytuację.

A po drugie – nie dało się tak gwałtownie wydrukować i nakleić bannera na budynku NBP, tym bardziej, iż w poniedziałek mocno padało.

Związki między technologią a finansami są bardzo silne. Przeczytaj, jak wysoka inflacja zaszkodzi… innowacjom.

Źródło zdjęcia: Pawel Czerwinski/Unsplash

Idź do oryginalnego materiału