Parlament Europejski uszczęśliwił dzisiaj Stary Kontynent stekiem nowych ekologicznych regulacji. Regulacje te są ekologiczne w sposób podobny do tych już istniejących, tj. sprowadzają się do dodatkowych wymogów, kosztów i opłat, które w ten czy inny sposób trzeba będzie ponieść. Czy nie jest nie na miejscu pytanie, jak bardzo i jak długo Europa będzie z upodobaniem dusić własną ekonomię?
Ostatnie lata ciężko nazwać spokojnymi. choćby dla od dekad względnie spokojnej Europy. W odległości raptem kilkuset kilometrów od granic UE toczą się dwie zaciekłe i krwawe wojny. W samej Unii ceny podstawowych dóbr biją rekordy, ulice wstrząsane są protestami rolników czy przewoźników, przemysł przeżywa ogromne trudności, zmagając się z azjatycką konkurencją, zaś gospodarki państw UE jako całość uginają się pod brzemieniem fiskalizmu i przeregulowania.
Co na to jaśnie oświecone organa UE, miłościwie panujące obywatelom Europy w dalekiej Brukseli? No jakże to, oczywiste jest, co! Postanowiły dołożyć kolejny kamyczek (a w tym przypadku raczej głaz) do wspomnianego brzemienia. Cóż bowiem znaczą błahostki w rodzaju wojen czy kryzysów, gdy mowa o świeckiej świętości europejskich instytucji, czyli [fanfary] Agendzie Klimatycznej.
Co prawda dzięki temu ceny jeszcze wzrosną, koszty prowadzenia biznesu jeszcze bardziej wystrzelą, aktywność ekonomiczna jeszcze bardziej szukać będzie szans poza Europą, zaś innowacyjność stanie się jeszcze trudniejsza. Ale za to obywatele UE będą mieli satysfakcję, że, pardon le mot, „żrą gruz” w imię zielonej utopii klimatycznej. Czujecie się, obywatele, uradowani? A spróbujcie tylko się nie czuć, to zostaniecie oskarżeni o „denializm klimatyczny”…
Szanowni P.T. czytelnicy będą uprzejmi wybaczyć piszącemu te słowa drobne okruchy zgorzknienia, jakie być może wkradły się do wstępu niniejszego tekstu. Trudno jednak wzbić się na wyżyny optymizmu, analizując najnowsze doniesienia legislacyjne z Brukseli, za pośrednictwem których wspólnotowe instytucje dyktują jakoby wolnym i demokratycznym narodom Starego Kontynentu, w jaki sposób ma wyglądać ich rzeczywistość.
Parlament na zielono
Parlament Europejski uchwalił dziś mianowicie serię regulacji. Prócz głośnego zatwierdzenia zmian w prawie migracyjnym – których esencja sprowadza się do tego, by państwa, które nie mają problemów z nielegalnymi imigrantami, przejęły ten problem (oraz samych imigrantów) od tych krajów, które ze względów humanitarnych wzdragają się rzeczonych deportować – uchwalono także dwa akty ekologiczne.
Pierwszy z nich narzuca „ambitne” (czytaj: absurdalne) normy emisji gazów na samochody ciężarowe. Wedle jego zapisów, do 2040 roku wartość owych mitycznych emisji ma zostać zmniejszona o 90%. Narzucono także stopnie pośrednie, wymagając cięć o 65% do 2035 roku oraz o 45% do 2030.
Europarlamentarzyści popierający projekt egzaltowali się doniosłością ustawy, która prowadzić ma do osiągnięcia „celów klimatycznych”. Wyrażali także nadzieje, iż cały transport w Europie będzie się odbywał za pośrednictwem „neutralnych” klimatycznie ciężarówek – choć takie (zwłaszcza w odniesieniu do faworyzowanych przezeń wozów elektrycznych) dzieli jeszcze wiele od uzasadnionej praktycznie i ekonomicznie adopcji.
Ci bardziej sceptyczni punktowali fakt, iż ustawa ta to kolejny czynnik, który obniża już i tak niezbyt wielką atrakcyjność Europy jako miejsca prowadzenia działalności gospodarczej. Wskazywali także, iż zawarte w regulacji zapisy, które może, w zależności od uznaniowości Komisji Europejskiej, mogą dopuścić rejestrowanie ciężarówek innych niż elektryczne, są niczym innym niż pustosłowiem.
Pomysły na gazie
Druga z uchwalonych dziś regulacji to nowe wymogi dotyczące importu gazu do Europy (zupełnie tak jakby ten był tutaj za tani). Myśliciele z Parlamentu Europejskiego wydumali, iż nie od rzeczy będzie narzucić dodatkowe wymogi na importerów rzeczonego gazu. Wymogi te mają wymuszać na nich zapobieganie przedostawaniu się metanu (zawartego w gazie ziemnym) do atmosfery.
Oczywiście, jak zawsze, wszystko po to, by zapobiec ociepleniu, dziurze ozonowej, stopieniu lodowców etc. I równie oczywiście, będzie to miało swoje konkretne koszty, które obciążą – jakżeby inaczej – obciążą finalnych odbiorcy. Za zielone pomysły eurokratów i europosłów zapłacą zatem więcej w swych rachunkach za gaz normalni obywatele, jak i podmioty w branży chemicznej.
Co za tym idzie, spodziewać się należy, przykładowo, droższych nawozów, a w konsekwencji także i żywności – czy licznych innych produktów, które w dalszym ciągu produkuje się w Europie. Pytanie, czy będą dalej, czy też ich producenci przeniosą je w końcu do krajów, które, kolokwialnie mówiąc, gwizdają sobie na „cele klimatyczne” Unii? Omijanie sztucznych restrykcji jest bowiem naturalnym dążeniem, które prędzej czy później daje o sobie znać.
Nierzadka jest opinia, iż Parlament Europejski to instytucja, której znakomicie opłacani członkowie na co dzień się nie przemęczają. Uchwalają bowiem głównie te projekty, które swój początek biorą w gabinetach urzędników Komisji Europejskiej. Można jednak powiedzieć, iż dziś europosłowie mieli nader „produktywny” dzień. Niestety ich produktywność wydaje się być odwrotnie proporcjonalna do przyszłej produktywności europejskiej gospodarki.