Dzisiaj miał się ukazać kolejny wpis z serii o budowaniu zamożności, ale wydarzenia międzynarodowe (spotkanie Zełenski-Trump-Vance) skłoniły mnie do przyspieszenia i napisania o „prawdziwej białej Ameryce” oczami dwójki dziennikarzy czyli książce „Biedni w bogatym kraju. Przebudzenie z amerykańskiego snu” Nicolasa Kristofa i Sheryl WuDunn.
Lektura pozycji wydanej oryginalnie w 2020 r., a napisanej w trakcie kampanii wyborczej przed pierwszą prezydenturą Donalda Trumpa, pozwala otworzyć oczy lepiej niż „Elegia dla bidoków” J.D.Vance. Dlaczego? Ponieważ nie jest klasycznym reportażem, ale zawiera szereg danych statystycznych. I właśnie one porażają.
Nicolas Kristof urodził się i wychował w Yamhill w Oregonie. Należał do klasy uprzywilejowanej, jego rodzice pracowali umysłowo, skończył prestiżowe studia i zdobył pozycję dziennikarza z ogólnokrajową rozpoznawalnością. Teraz opisuje losy kolegów z dzieciństwa, którzy nie mieli tyle szczęścia.
W oryginale tytuł nie brzmi tak dramatycznie „Tightrope. Americans reaching for hope”, ale jak powiedziałem – dzięki statystyce opowieść jest porażająca. Jednoczesnym oskarżeniem, jak i diagnozą przyczyn.
Zacznijmy zatem od wysokiego „C”. Czy wiecie, iż długość życia przeciętnego amerykańskiego białego mężczyzny z klasy niższej (czyli właśnie tych „hillbillies”, „rednecks” itd.) jest równa Pakistańczykom, Mołdawianom (najbiedniejszy kraj Europy) czy mieszkańcom Sudanu? I przez cały czas spada. Tacy Bidenowie, Trumpowie, Muskowie żyją ponad 80 lat, a bohaterowie książki Greenowie, Knappowie, Goffowie, dwadzieścia lat krócej. Zmagają się z bezrobociem, narkotykami, alkoholizmem, rozpadem rodzin i… przez cały czas masowo głosują na miliardera Trumpa. Jak to możliwe?
Diagnoza jest ważna również w kontekście Polski. Zachodzi tu bowiem podobny mechanizm. Otóż, ci zalani alkoholem, zamroczeni narkotykami, wielokrotnie karani, z nieślubnymi dziećmi uważają siebie za…. konserwatystów ponieważ: wierzą w Boga i Amerykę, kochają broń i wolność oraz nienawidzą kolorowych. System stworzony przez miliarderów rąbie ich w głowę na każdym kroku (ograniczenie programów mieszkaniowych, zaostrzenie kar za narkotyki i jazdę po pijaku, opiłowanie tanich ubezpieczeń zdrowotnych), a oni głosują na miliardera i kibicują mu, gdy zapowiada (rozmowy z 2017 r.) dalsze ograniczenia praw klasy średniej, do której jeszcze niedawno aspirowali. Kristof tłumaczy to (i nie sposób się z nim nie zgodzić) niewiedzą, beznadzieją, brakiem jakichkolwiek perspektyw. Wybory jego kolegów, w większości już nieżyjących, ich dzieci i wnuków, sprowadzają się do dowaleniu „bubkom z NY czy Kalifornii”, a nie poprawie własnego stanu. W to już nie wierzą. Być może słusznie, bo jakie ma szanse na poprawę gość, który nie skończył liceum, waży 180 kg, żyje z dorywczych prac za 7-8 USD/godzinę (średnia zarobków poniżej 20 tys. USD rocznie przy ogólnoamerykańskiej 70 tys. USD), ma 5 wyroków za narkotyki, jazdę na bani, rozboje, rzuciła go żona, dzieci nie widział od miesięcy, mieszka z matką itp. Kompletnie nie wpisuje się w „American dream” ale ciągle powtarza słowa jednego z prezydentów sprzed stu lat „Amerykanie nie są narodem tych co nie mają i nie mają, ale tych co mają lub za chwilę będą mieli”, choćby jeżeli przeczy temu doświadczenie życiowe. Ich ojcowie, również alkoholicy, mieli jednak pewną pracę, konkretny zawód, żonę, dzieci i mieszkali we własnym domu na kawałku ziemi, a oni majątkiem, pozycją zawodową itp. podobni są do czarnych, którymi głęboko gardzą.
A jaki ma to związek z bieżącymi wydarzeniami politycznymi? Otóż, poparcie większości tych ludzi dla Trumpa/Vance’a, połączone z zasadami wyborczymi (stan liczący kilkaset tysięcy ludzi ma tyle samo senatorów co 40 mln mieszkańców Kalifornii, a elektorów prezydenckich i reprezentantów przez cały czas nieporównywalnie więcej w przeliczeniu na liczbę ludności) może na lata zabetonować system. Efekty już widzimy. Obrażenie się na Europę, podziw dla Rosji, podejmowanie idiotycznych wojenek z sąsiadami (Kanada, Meksyk). Do czego to prowadzi?
Znowu. Sięgnijmy do historii. Finansowi arystokraci (oczywiście nie mieli żadnych tytułów, ale majątek) z Południa, poczuli się silni i w kontrze do Jankesów ze Wschodniego Wybrzeża doprowadzili do głębokiego pęknięcia, które zakończyło się Wojną Secesyjną i zahamowało rozwój pozycji międzynarodowej USA na dziesięciolecia. Wpływowi Amerykanie jeszcze długo po wybuchu I WŚ kompletnie nie byli zainteresowani Europą. Ich nastawienie zmienił dopiero Ignacy Paderewski, jako przyjaciel prezydenta Wilsona. Teraz ten schemat wraca. Paradygmat z XIX w. – interesów USA w obszarze obu Ameryk i Pacyfiku, właśnie widzimy.
Oczywiście, sytuacja międzynarodowa jest już inna. Wtedy nie istniały silne Chiny, Indie. Iran czy Korea Płn. nie dysponowały bronią atomową, ani żadną dającą taką przewagę na polu walki. Gospodarczo USA stracą na wojnach celnych z Chinami, UE, Kanadą czy Meksykiem, więcej niż zyskają. A mimo to pchają się w ten konflikt ekonomiczny. Rzecz jasna stracą wszyscy, no może poza Rosją. Tu warto podać prosty przykład. Cła na europejskie samochody – 25%. Kto na tym ucierpi? Chyba jednak nie Europa. W USA sprzedają się głównie modele premium: Porsche, BMW, Mercedes, Volvo oraz tanie – Volkswagen. W koncernie Stellantis są też marki amerykańskie. Ich zmiany nie dotkną. Cały import z Europy wynosi 820 tys. aut. Volkswagen – główny gracz, ma 4% rynku i … większość produkuje w Meksyku. Oczywiście i na nie Trump nałoży cło. Europejskie firmy zmniejszą udział, aczkolwiek 644 tys. aut na rynku amerykańskim w przypadku Volkswagena to niewiele, bo sprzedaje rocznie 9 mln aut, a choćby 25% cła nie ograniczą jego udziału w rynku do 0. Producenci premium znajdują się w jeszcze lepszej sytuacji – BMW czy Mercedes (oraz co jasne Porsche, Ferrari itp.) są za oceanem symbolem statusu. Bogaci kupią je i tak, choćby po podwyżce. Ktoś, kto chce Mercedesa S-klasse nie kupi Forda F-150, Tesli ale raczej Lexusa. choćby najniższe cła nie zmuszą Europejczyków do zmiany Dacii Sandero na Forda Explorera, bo to całkiem różne auta, a Ford zawsze będzie droższy.
A w drugą stronę? Jedynym istotnym amerykańskim graczem w Europie jest Tesla. I ona dostanie po krzyżu. To już się dzieje, sprzedaż spada. Zresztą, o czym Trump zapomina, głównym atutem USA jest handel. Wszczęcie wojen celnych, utrudni funkcjonowanie istniejących szlaków oraz spowoduje brak nowych. A jeżeli UE zahamuje udział amerykańskich platform streamingowych (damy radę bez Netflixa), handlowych (Amazon,) firm technologicznych (Apple) obłoży je podatkiem – straty korporacji amerykańskich okażą się większe niż zyski. Wyrugowanie koncernów farmaceutycznych (na marginesie – czy wiecie, iż fentanyl został w USA wprowadzony i zatwierdzony jako lek przez miejscową BigPharmę i państwową agencję? – ja dowiedziałem się z opisywanej książki) wręcz załamie gospodarkę USA.
I ostatni aspekt. Wojna ze wszystkimi nigdy się nie opłacała. Z bliskimi sąsiadami (Meksyk, Kanada) jeszcze mniej. Za wszystko zapłacą właśnie „biedni biali”. To oni najbardziej przeżyją inflację (nieuchronną, gdy cła na towary z Chin wzrosną 25%), dalszą redukcję miejsc pracy i obcięcie programów społecznych. To oni dostaną rykoszetem przy zaostrzeniu prawa antynarkotykowego. W gorszej sytuacji znajdą się tylko Latynosi, którzy nota bene głosowali na Trumpa. A Europa? Poniesie spory koszt zbrojeń, przeorientuje sojusze, przestawi gospodarkę na inny tryb (czy wiecie, iż Skoda produkowała kiedyś ciężką broń?) i wyjdzie z całej sytuacji zwycięsko.