Chcesz wojny, nakładaj cła

4 dni temu

– Donald Trump myśli, iż deficyty handlowe oznaczają stratę dla USA. Nie rozumie, iż państwo to nie biznes – z Tomem G. Palmerem, publicystą i teoretykiem libertariańskim związanym z Cato Institute i Atlas Network, autorem książki „Być wolnym. Jak zachować kontrolę nad swoim życiem w państwie opiekuńczym?” (Wydawnictwo WEI) rozmawia dla „Dziennika Gazety Prawnej” Sebastian Stodolak.

Jest pan jednym z najaktywniejszych promotorów wolności osobistej. adekwatnie dlaczego ta wolność jest taka ważna? Trzeba się starać, podejmować decyzje. Nie lepiej, żeby ktoś decydował za nas?

Jeśli nie ma wolności, nie można za nic odpowiadać. Odpowiedzialność jest konieczna, aby być w pełni człowiekiem. To ona odróżnia nas od zwierząt. Nie chcę iść przez życie, będąc traktowanym jak przedmiot.

Chce pan powiedzieć, iż rezygnując z wolności, przestajemy być ludźmi?

W pewnym sensie tak. Richard Overton, XVII-wieczny myśliciel, podkreślał, iż każda osoba ma do siebie prawo – w innym wypadku nie byłaby tym, kim jest. jeżeli nie akceptujemy siebie jako podmiotu moralnego, przestajemy być sobą.

Trudno się nie zgodzić, gdy mówimy tak ogólnie, ale w praktyce część wolności zachowujemy, a część – tam, gdzie nam wygodnie – cedujemy na innych ludzi albo na państwo. Nie da się być wolnym absolutnie.

Wolność jest stopniowalna. Dlatego jedne społeczeństwa są bardziej wolne od innych. Co więcej, wolna osoba nie jest wolna od współzależności. Niektórzy dzielą wolności na istotne i nieistotne, zakładając, iż nie wszystkie zasługują na ochronę. Ludzie, którzy tak uważają, przyjmują arbitralne zasady: chcą chronić wolność słowa czy wyznania, ale już nie wolność wyboru szkoły, opieki medycznej czy sposobu oszczędzania na emeryturę. Nie zgadzam się z takim podejściem. Według mnie każda ta sfera jest częścią rdzenia wolnego życia. Czy chcielibyśmy, aby o naszych wyborach zawodowych decydował ktoś inny? Gdy odpowiedzialność przejmuje państwo, dzieją się tragedie. Nikt nie wie lepiej od nas, co jest dla nas najlepsze. jeżeli to jednostka wybiera i ponosi odpowiedzialność, czyli bierze na siebie zarówno korzyści, jak i koszty, osiągamy optymalne rezultaty.

Dystopijne książki minionego stulecia – z „Nowym wspaniałym światem” na czele – bywają jednak traktowane jak instrukcje, a nie przestrogi. Ich głównym motywem jest przekonanie, iż elita wie, co najlepsze zarówno dla jednostek, jak i dla społeczeństwa.

Trudno jednoznacznie stwierdzić, iż mamy dzisiaj do czynienia z wszechogarniającą tendencją w kierunku zniewolenia. Na pewno obserwujemy wzmacnianie się totalitarnych tendencji w takich państwach, jak: Chiny, Rosja czy Korea Północna. Zresztą to nie są jedyne kraje. choćby w USA są dziś silne antywolnościowe tendencje, przejawiające się zapotrzebowaniem na rządy silnej ręki. Jednocześnie sporo państw pozostaje relatywnie wolnych i demokratycznych. Na poziomie wolności osobistej obraz też jest niejednoznaczny. Są pozytywne akcenty, np. uznanie w wielu krajach małżeństw homoseksualnych. To brakujący element w moralnej układance – do możliwości wyboru partnera doszła odpowiedzialność.

W ostatnich latach narodził się pogląd, iż można pogodzić wolność indywidualną ze sterowaniem społeczeństwem. Mówię o paternalizmie libertariańskim, idei głoszącej, iż można popychać ludzi ku dobrym decyzjom bez przymusu, projektując im odpowiednie środowisko dokonywania wyborów. Pan uważa to za wskazane?

Widzę tu sprzeczność. Owi projektanci – tak jak wszyscy inni ludzie – bywają irracjonalni. Założenie, iż urzędnik z politykiem i ekspertem są nieomylni, jest głupie. Przeciwnie, rządzący należą do najbardziej omylnych ludzi na świecie. Na szczyt dostają się najgorsi. choćby Lenin to rozumiał – i cynicznie wykorzystywał.

Ale czy niektóre kwestie nie są oczywiste? Czy rząd się myli, próbując zniechęcić ludzi do kupowania alkoholu poprzez podnoszenie akcyzy? Albo tworząc fundusze oszczędzania na emeryturę?

Zarówno zdrowie, jak i oszczędzanie są wyjątkowo ważne. Ale czy rządy są tak dobre w tych dziedzinach? Kondycja państwowych systemów ochrony zdrowia woła o pomstę do nieba. Systemy emerytalne są obarczone zobowiązaniami, których nie będzie można spłacić – to tykająca bomba. Nie ma tam oszczędności. To worki bez dna. Założenie, iż jeżeli czegoś nie zrobią politycy, to nie zrobi tego nikt, jest nieprawdziwe. Istnieje wiele instytucji, które rozwiązują problemy ludzi bez odgórnej ingerencji. Weźmy np. prywatne biura informacji kredytowej. W wieku 18 lat, kiedy nie wiedziałem jeszcze zbyt wiele o finansach, otrzymałem pierwszą w życiu kartę kredytową. I gwałtownie tak się zadłużyłem, iż wylądowałem w rejestrze dłużników. Skontaktował się ze mną windykator, mówiąc: „Słuchaj, nie chcemy niszczyć ci życia, tylko odzyskać swoje pieniądze. Rozłożymy ci spłatę tak, abyś sobie z nią poradził. Otrzymasz specjalną kartę z limitem wydatkowym w wysokości 500 dol. jeżeli będziesz spłacać zadłużenie regularnie, wykreślimy cię z listy dłużników”. Odebrałem w ten sposób lekcję odpowiedzialności. Państwo nie było do tego potrzebne.

W przypadku walki ze zmianami klimatu też jest pan zwolennikiem oddolnych działań? Wróciłem właśnie z konferencji klimatycznej COP29 w Baku. Wszyscy byli tam przekonani, iż ludzi należy skłaniać do tej walki wszelkimi metodami – także odgórnie.

Zmiany klimatu są zewnętrznym kosztem aktywności gospodarczej. Z tego punktu widzenia systemy handlu emisjami mają sens. W rybołówstwie zadziałało podobne rozwiązanie – na Islandii ustanowiono ogólną kwotę połowu i rozdzielono ją między przedsiębiorstwa rybackie proporcjonalnie do wielkości ich połowów z lat wcześniejszych. Każde mogło wykorzystać cały limit, odsprzedać część bądź zostawić na przyszłość. Firmy rybackie zaczęły więc oszczędzać, czyli łowić mniej, obstawiając, iż w przyszłości ceny ryb pójdą w górę. W efekcie populacja ryb wzrosła. Rolą rządu nie było tu zarządzanie połowem czy wprowadzanie paternalistycznych mechanizmów, ale ustanowienie praw własności. Inny przykład: ludzie instalują na dachach panele fotowoltaiczne nie dlatego, iż ktoś im każe albo tak zależy im na klimacie, ale dlatego, iż dają one realne oszczędności. Sam je zainstalowałem, dzięki temu zmniejszyłem rachunki za energię o ponad połowę.

Tyle iż obok handlu emisjami, które wytwarzają pewne sygnały rynkowe, pojawiają się mechanizmy, które te sygnały zakłócają. Mam na myśli fundusze kompensacyjne czy kontrole cen energii.

To nonsens. Musimy się zdecydować, czy chcemy, aby ludzie uczyli się samodzielnie odpowiadać na sygnały rynkowe, czy nie.

A co wybrali Amerykanie w wyborach prezydenckich: wolność i odpowiedzialność czy kontrolę państwa?

Trudno powiedzieć. Mieliśmy dwóch niedoskonałych kandydatów. Wielu wyborców podejmowało decyzje w oparciu o myślenie magiczne.

To znaczy?

Weźmy inflację, która okazała się jedną z przyczyn zwycięstwa Trumpa. Ludzie obwiniali za nią administrację Bidena, zakładając, iż rząd w magiczny sposób kontroluje ceny. A to przecież wynik gry popytu i podaży. Rząd może manipulować podażą pieniądza, a wzrost cen wynikał z tego, iż była ona nadmierna – i to głównie w pierwszej kadencji Trumpa. Ukaranie administracji Bidena za inflację było aktem kolektywnej irracjonalności. Trump sprytnie rozegrał też demokratów w kwestiach światopoglądowych, takich jak aborcja. Nie wyrażał się jasno na ten temat, twierdził tylko, iż to kwestia stanowa, a nie federalna. Wybory dotyczyły przede wszystkim tożsamości – tego, co to znaczy być prawdziwym Amerykaninem. To przejaw głębokiej polaryzacji Ameryki, prowadzącej do szukania „wrogów wewnętrznych”. Sondaże pokazują, iż znaczący odsetek demokratów i republikanów nie chce, by ich dzieci wchodziły w związki z osobami z przeciwnych obozów politycznych. Amerykanie coraz bardziej się od siebie oddalają: słuchają innej muzyki, chodzą na inne filmy itd. Pisał o tym Charles Murray w książce „Coming Apart”.

Dlaczego kwestia tożsamości dominuje nad innymi?

Jest to cena, jaką Ameryka płaci za pogardę, którą elity okazywały reszcie społeczeństwa. Miliony mieszkańców „flyover country” – tak określa się tereny leżące między Nowym Jorkiem a Los Angeles – zbuntowały się. Ci ludzie nie chcą się czuć nieistotni, nie chcą być wyśmiewani ze względu na wiarę czy akcent. Oczekują należnego im szacunku. Inna kwestia to brak mobilności społecznej. Wolnościowcy tacy jak ja przez dekady podkreślali, iż przypływ podnosi wszystkie łodzie. Nie rozumieli jednak, iż ludzie oceniają swój standard życia nie tylko przez pryzmat dochodów, ale także na podstawie porównań z innymi.

Z iPhone’em w ręku też można się czuć nieistotnym?

Owszem. jeżeli w ciągu ostatnich dekad kobietom czy mniejszościom etnicznym udało się wspiąć po drabinie statusu społecznego, to ktoś musiał z tej drabiny spaść. To gra o sumie zerowej. Spadli biali mężczyźni bez dyplomu uczelni wyższej. To głównie oni głosowali na Trumpa. Slogan „Make America Great Again” mówi o powrocie do czasów, gdy ich ojcowie i dziadkowie byli szanowani. A oni tego chcą.

Poczucie, iż nie okazuje się nam należnego szacunku, wiąże się zwykle z przekonaniem, iż nasze życie jest poza naszą kontrolą. Może w tych wyborach chodziło więc o odzyskanie wolności?

Częściowo na pewno.

Donald Trump planuje obsadzić Elona Muska na czele Departamentu Efektywności Rządu. To dobry krok?

Departamenty ustanawia w USA Kongres, a nie prezydent. Trump – wbrew jego własnemu mniemaniu – nie ma pozycji dyktatora. choćby jeżeli Departament Efektywności Rządu powstanie, to obawiam się, iż podzieli los innych instytucji tego typu: sam stanie się skorumpowany. Zamiast tworzenia nowych departamentów wolałbym likwidację starych. Po co nam Departament Energii? Albo edukacji? Tych jednak nie zlikwidują. Nadzieja, iż Musk zajmie się cięciem bezsensownych wydatków, jest raczej płonna. Pozycje w budżecie są zwykle uzasadnione – żadna nie ma etykiety „marnotrawstwo”.

Ludwig von Mises podkreślał w „Biurokracji”, iż rząd to nie firma i nie da się oceniać jego działalności w kategoriach efektywności biznesowej.

Tak. Niektóre programy rządowe są rzeczywiście bezsensowne, a wręcz szkodliwe. Szansa na to, iż zostaną ograniczone albo zlikwidowane, jest jednak nikła. Weźmy np. dopłaty do ubezpieczeń od powodzi, które można uzyskać, choćby jeżeli dotyczą one budowy na terenach zalewowych.

Z punktu widzenia wolności gospodarczej nie są dobrą wieścią plany zaostrzenia wojen handlowych z Chinami i Europą.

To wiadomość tragiczna – nie tylko dla gospodarki. Handel to gra o sumie dodatniej. Ludzie Trumpa to merkantyliści. Wierzą, iż należy eksportować, a nie importować, choć przecież eksportujemy po to, żeby móc importować. Pierwsze jest ceną drugiego. Trump myśli, iż deficyty handlowe oznaczają stratę dla USA. Nie rozumie, iż państwo to nie biznes. Twierdzenie, iż „nasze pieniądze są w Chinach”, jest kuriozalne. Próba ograniczenia deficytu handlowego w praktyce koliduje z dążeniem do przyciągnięcia kapitału inwestycyjnego do USA. Wynika to z podstawowych zasad rachunkowości w handlu międzynarodowym: oszczędności minus inwestycje równa się eksport minus import. jeżeli import przewyższa eksport, inwestycje są wyższe niż oszczędności.

Niezrozumienie istoty deficytu handlowego wydaje się odwieczną cechą republikanów. Już Ronald Reagan walczył z nim dzięki ceł. Niedawno przeprowadzałem dla DGP wywiad z Noahem Smithem, znanym komentatorem ekonomicznym, który zwrócił uwagę, iż chociaż cła szkodzą, to mają cel polityczny – w tym przypadku mają uderzyć we wrogie Chiny.

To naiwne usprawiedliwienie, przypisujące rzecznikom ceł intencje, których ci w rzeczywistości nie mają. Protekcjoniści oferują głupie argumenty. Smith najwyraźniej sądzi, iż zna ich motywacje lepiej niż oni sami. Inna sprawa, iż globalne wzrosty ceł poprzedzają zwykle duże konflikty zbrojne. Gdy narody inwestują u siebie nawzajem, mają więcej powodów, aby żyć w pokoju. Ktoś powiedział, iż gdybyśmy umieli w każdym obcokrajowcu dostrzec konsumenta, być może byśmy do niego nie strzelali. Handel zmniejsza prawdopodobieństwo wojny. jeżeli więc chcesz wojny, wspieraj protekcjonizm.

Sankcje gospodarcze, które ograniczają handel, stosujemy także wobec Rosji. Czy to źle?

Nie. Wojna już wybuchła. Ograniczenia w eksporcie np. technologii militarnych mają osłabić pozycję agresora. W przypadku, gdy chodzi o bezpieczeństwo, są one usprawiedliwione. Dlatego podobne ograniczenia mogą być usprawiedliwione także w handlu z Chinami. Chyba iż nie chodzi o bezpieczeństwo. Czy nakładanie ceł na import pluszowych zabawek uczyni nasz świat lepszym? Nie sądzę. A przecież Trump chce to zrobić. Jego cła mają dotyczyć całości importu. Wracając do Rosji – pełne embargo handlowe nie zadziała. Można je obejść przez Kazachstan czy Kirgistan. Gdyby embarga działały, Kuba byłaby dzisiaj wolnym i demokratycznym krajem.

Może Zachodowi brakuje determinacji w egzekwowaniu sankcji?

Może. A może Rosjanie zawsze znajdą drogę, by obejść ograniczenia. To bezduszne państwo oparte na terrorze – wie, jak unikać kar.

Wielu libertarian nie chce, by USA pomagały Ukrainie. A pan?

Uważam, iż należy pomagać, ale należy też skłonić Europę, aby w większym stopniu zadbała o własne bezpieczeństwo. Dekady subsydiowania jej bezpieczeństwa przez Amerykę doprowadziły na Starym Kontynencie do nadmiernego rozrostu państwa dobrobytu. Panowało myślenie, iż skoro nie musimy wydawać na wojsko, możemy wydawać na socjal. Teraz trend się zmienia. Polska, Dania, Szwecja czy Finlandia przeznaczają na obronę coraz więcej – pomoc dla Ukrainy to w dużej mierze ich zasługa. W długiej perspektywie USA powinny wyciągnąć lekcję z nadmiernego interwencjonizmu militarnego.

(…)

Cały wywiad dostępny jest TUTAJ.

Idź do oryginalnego materiału